Tchnienie

O plago wieczna nieskończona, pogromicielu pokoleń. Życie darem zmarnowanym, jak nasienie pierwszego ojca, syn nie podołał. Nadzieje pokładane w tobie, i jeszcze dziewicy drzewa skalonego krwią, ogromne były, bo ona nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Tak oto zaczęła się wędrówka zbłądzonej duszy pragnącej jedynie zaznać jedności z ciałem przez nią życiem tchniętym. Ale po cóż to wszystko tej małej niewinnej i niczego świadomej istocie takie przekonanie, taka potrzeba. Widziała mnóstwo tylko że nigdy ich nie poczuła. Jak to jest żyć lecz nie istnieć, powiedz mi proszę stworzenie ponad mnie. Bo gdzieś w bezkresie podświadomości znajduje się łącznik z nadnaturalnością oraz czymś ponad codzienną normę, dla zwykłego człowieka. Powstałego z prochów, w prochy się nie zmienił, lecz wszystko inne wokół siebie. To, co kiedyś piękne i ekscytujące zostało zastąpione poglądem większości twierdzącym iż przeszłość winna umrzeć, zastąpiona przez przyszłość. Ale kto określa czym oba są, czy tak naprawdę czas można określić, być może słońce nie istnieje a jest to projekcja istot jedynie bawiących się naszą słabością i głupotą. Oh, już wiem, kiedyś zabiłem człowieka! Tato ucieszył się i pogłaskał mnie po głowie gdy przyniosłem mu miękkie jelita, przypominające mu o mamie. Podobno zabić jest trudno, lecz mój rodzic ostatni nie miał z tym problemu gdy przecinał mi tchawice. To było dla naszego dobra, im dłużej wiłem się w zapytaniu i ciekawości coraz bardziej rozumiałem jego decyzję. Dzięki niemu mogłem spotkać nie tylko jego ale także mamę. Tyle smutnych historii codziennie czytam wpatrując się w odbicie Ziemi w szkarłatnym księżycu. Zastanawiam się często jak to jest być człowiekiem. Po cóż on żyje, po co tyle lat brnie ku niczemu by i tak na końcu umrzeć. Smutny jest los takiego stworzenia. Gdy to planety wieki oddalone w czeluściach i otchłaniach zmagają się z przetrwaniem, zabijają siebie nawzajem by kontynuować, walczą o idee. Mi najbardziej szkoda rasy ludzkiej.

Otworzyli pewnego dnia wrota grobowca, zakopanego w czarnej ziemi, gdzie to spopielono żywcem miliony istnień. W trumnie leżał szkielet kobiety a przy nim drugi, mniejszy, wtulony za życia w ciepło swojej matki. Gdy to zza ich głów wypełzła istota boska, Czarny, zabrał ich w podróż czasową do przeszłości. Miejsce te samo jednakże bijące zupełnie inną aurą, małe domki zbudowane własnoręcznie, namioty, stragany. Biegająca młodzież, goniąca siebie w niewiadomo jakim celu, z uśmiechem na twarzach. Starsze kobiety dziergające ubrania, zebrane wokół siebie w jednym miejscu. Mężczyźni pracujący przy budowie małego mostu mającego dać im możliwość przekroczenia rzeki o silnym nurcie. Tylko że Diabła tam nie brakowało, a był nim fragment ludzkości, który nigdy nie zostanie wymazany z owej rasy. Następnego dnia wyszli na zewnątrz, spoglądając na, w zasłonięte przez lecący coraz szybciej obiekt w ich stronę, słońce, poczuli toksyczną woń wychodzącą z ich ciał. Trucizna oraz zapach gazu, wszystko zostało wyciszone gdy przed kontaktem pocisku wydobył się pisk, a następnie pozostał jedynie znak ludzkiej słabości. Ogromny grzyb dymu i ognia, gdy ten znak pojawił się na Ziemi, wiedziałem że nastał koniec ery. Czarny zabrał ich do rzeczywistości, jaką tedy postrzegali. Jeden dźgnął drugiego w tył pleców, drugi skręcił trzeciemu kark a czwarty się przyglądał. Gdy to podłoże świątyni wsiąknęło krew, bóstwo swymi czarnymi jak pnącza grubego drzewa mackami, wtargnął w ciała morderców by wstać mogli ci, w których słabi poczuli niebezpieczeństwo. Padli na kolana przed zakreskowanym konturem istoty w mroku, padli widząc i wiedząc że to nie do nich należał świat jaki otrzymali. Bo świat jest czymś więcej niż doświadczenia za życia. Ich historia nie skończyła się na tym.

Po paru dniach po powrocie z ich wycieczki, ciała znaleziono w ich własnych mieszkaniach. Jeden z piórem w ręku umarł na siedząco z przeciętymi żyłami, jednakże wokół niego nie znaleziono żadnych ostrych przedmiotów. Nie było również jakichkolwiek powodów do samobójstwa owego człowieka. Miał rodzinę, dzieci, bardzo dobrą prace. Czyżby to było za mało. Drugi przypadek bardziej makabryczny lecz podobny. W ciele martwego nie było serca jak i również żadnego ostrego narzędzia. Ten przypadek jednak bardziej wyglądał na sprawę osoby trzeciej. Minęły miesiące dochodzenia jednakże niczego nie znaleziono, żadnego dowodu, poszlaki wskazującej na sprawcę. Bo sprawcy nie było, tego zaś nie wiedzieli. Mieszkał sam z rodzicami, kochającymi go ponad życie, pracował i sprawiał wrażenie szczęśliwego. Trzeci przypadek na tyle drastyczny się okazał że ludzi ogarnął strach. Bowiem gdy to żona owego człowieka otworzyła drzwi do pokoju męża, zastała chodzącą na nogach głowę, człowieka darowanego przez nią miłością. Kończyny wlepiły się w głowę, poruszanie nie wychodziło istocie za dobrze, jak zresztą wszystko inne. Niegdyś szanowany przez wszystkich, kochany przez rodzinę, sławny archeolog, zmienił się z dnia na dzień w poczwarę bezmyślną. Żona niemalże nie skręciła karku ze strachu na widok czegoś takiego, zamknęła drzwi i pobiegła zadzwonić po pomoc. Gdy policja dotarła na miejsce, po wejściu do pokoju zastano jedynie, zabawkę córki mężczyzny. Po czym potwierdzono zaginięcie paroletniej dziewczynki. Żona została uznana za chorą psychicznie, odesłaną ją do szpitala psychiatrycznego gdzie to każdego dnia nawiedzał ją obraz potwora, jej męża. Nie trafnie uznano że mąż również postradał zmysły i porwał swoje dziecko, poszukiwania nigdy nie przyniosły żadnych nowych informacji w tej sprawie, a wszystko powoli ucichło, sprawa zniknęła w zapomnieniu.

Przez wiele lat byłem świadkiem podobnych lecz jeszcze bardziej zatajonych wydarzeń, takich o których to nawet ludzie trzeci nie wiedzieli. Nastała Czarna Plaga, zbierała swe żniwa nie patrząc na wiek, pozycje czy cokolwiek czyniącego w ludzkiej rasie wyjątkowym. Powstawały kulty czczące ową zgubę, zrzucając spalone od wewnątrz zwłoki do dołu. Rozpacz jednostek nie równał się niczemu co znane dla ludzi było. Wtedy to ze zwłok, rozkładu i zgnilizny narodził się nowy gatunek, przetrwał jedne z najtrudniejszych czasów by kontynuować linie ludzką. Wstał prorok prochu przed pozostałością ugiętą w pokorze. Poprowadził lud przez czerwone pustynie, wulkany i oazy kości. Wiele nie przeżyło prób, słabi zostali w tyle, sczeźli gdzieś w mroku tworząc kolejne linie. Silni sprzeciwili się prorokowi, ten zaś ruchem dłoni skazał ich na wieczne wygnanie w trzymaniu u życia. Ci również byli początkiem kolejnej linii. Tedy to zauważył jak spaczone ludzkie serca w prawdzie były. Nigdy nie mogliby zaznać prawdziwego życia. Zasmucony usiadł na skale stwardniałej przez szczątki poprzednich generacji. Wiatr wraz z żółtym prochem natarczywie dawał o sobie mu znać. Tak o to nie ruszył się do końca swych dni, spoglądając ze wzniesienia, na którym zajmował miejsce na kamieniu. Czas jak piasek z klepsydry mijał, a on jedynie świadkiem wojen, pokoju i progresu mógł być. Udając się w coraz to większy rozpacz, zamknął oczy i wraz z prochem kości dał zabrać się wiatru w nieznane.

Od tamtego momentu nastał marazm, ludzkość stanęła w miejscu, konflikty rozwiązywane były nie by je rozwiązać tylko by z nich skorzystać. Ciągnięte jak najdłużej. Powstała piramida wartości, jeden do drugiego nie był pierwszym bo tak wyszło, tylko dlatego że zasiadał w inszym fotelu, toteż drugi odpowiednio był drugi, gnijąc w rynsztoku, powoli zatracając się w szaleństwo. Parę jednostek potrafiło wyrwać się z tego stanu, niektórzy nawet przyciągnęli moją uwagę. Ich ciekawość sprawiała że ponownie czułem się żywy. Porzucili ich codzienność by udać się w nieznane, by odkryć. By dowiedzieć się. Tyle nie wiedzą a i tyle mogliby się dowiedzieć. Jeden człowiek, zwykły i w piramidzie na prawie samym dole, sprawił że i ja czegoś się dowiedziałem.

Wyruszył sam by odkryć miasto z rubinów, zaciekawiony przez jedną z ksiąg, doświadczony archeolog postanowił znaleźć i w końcu od lat poczuć że żyje. Leciałem za nim jak za czasów proroka, byłem taki ciekaw poczynań mężczyzny. Muszę przyznać że bardzo mądrym człowiekiem jest, zaskoczył mnie wtedy swoją umiejętnością wyciągania wniosków z niczego. Z trudem przecinał gęste pnącza zielonych drzew, topił się z gorąca. Stawił czoła niebezpieczeństwom w postaci innych ras żywych. Smutny jego los gdy nagle zaczął padać na kolana, zza jego pleców powoli wypełzła ogromna tarantula, z jej kłów gołym okiem zauważyć można było zmieszaną krew z zieloną trucizną. Piękna istota, mała i jaka zabójcza, z łatwością poskramia większego od siebie. Odskoczyła jedynie wycofując się w gęstość zieleni. Człowiek nie zauważył ale ciało jego oblegały kleszcze i pijawki. Pomyślałem że to już koniec, kolejny zawód. Wtedy to wstał z uśmiechem na twarzy, a po kilku krokach zapadł się pod ziemie. Zdziwienie, pierwszy raz poczułem od lat wielu. Mężczyzna znalazł się w małej komnacie z trumną leżącą przy ścianie. Powyrywał wszystkie szkodniki ze swego ciała, wiedział o nich cały czas. Ze swej podręcznej torby, klęcząc na jednym kolanie wyciągnął jakiś pojemnik, z którego się napił. Gdybym miał ciało cały byłbym w ciarkach, zauważyłem jak jego stan się poprawił, trucizna jak wyciśnięta wyleciała z jego rany po pająku. Następnie wyjął księgę, miał tam swoje notatki, zdziwiłem się na widok stworzenia o długich nogach złączonych z głową. To on narysował? Pokrótce podszedł do trumny, otworzył ją powoli dając wszystkim glizdom wyjść, oczyścił grób z czarnego śluzu. Włożył palce w oczodoły czaski leżącego w środku szkieletu. Nagle podłoga zaczęła opadać, jak winda zabierając człowieka wraz z robactwem ku dole. Zjeżdżając wyłonił się przed nim piękny budynek, błękitny, oślepiający swym światłem. Glizdy już dawno zeskoczyły na dół. Mężczyzna poczekał aż winda zatrzyma się, by potem stąpać po gęstym, lepiącym się jak ropa, czarnym śluzie. Wyciągnął księgę ponownie, podleciałem do jego ramienia, spoglądając z tak bliska na jego uspokajającą twarz, poczułem czego brakowało mi za życia. Na stronie widniał rysunek człowieka, leżącego na ołtarzu z wyciętym sercem. Nagle ze zdziwieniem spojrzałem na niego, gdy to zatrzymał się na chwile a następnie ręką wtargnął w czarny śluz. Grzebał w nim trochę by po jakimś czasie wyciągnąć prawdziwe obsydianowe, bijące serce. Przyspieszył ponownie uśmiechając się. Jego mały byt stanął przed ogromem budynku. Z bliska mogłem stwierdzić że z czystego diamentu został on zbudowany. Jednak człowiek nie miał przy sobie żadnych narzędzi by go zniszczyć dla korzyści, z taką ilością tego pięknego materiału mógł wskoczyć na sam szczyt piramidy. Ale nie to go interesowało. Przed bramą stał przez jakiś czas, tak jakby, czekając. Wkrótce z zamkniętych wrót, wyłonił się kontur człowieka, był naprawdę szczęśliwy. Machnął jedynie dłonią a droga w głąb budynku przed mężczyzną stała otworem. Ukłonił się przed istotą, widzieliśmy się ale oboje wiedzieliśmy. Podążyłem dalej prowadzony przez byt, który wzbudził we mnie ogień po wiekach krążenia w nicości. W środku, nie było niczego. Gdy przeszedł przez diamentowy korytarz, otworzył drzwi, wszystko co za nim zanikło, a wszystko co przed nim stanowiło jedynie ziemie. W małym, pustym pomieszczeniu, otworzył księgę po raz ostatni. Przeciął sobie żyły u obu dłoni, a jego ciało nie zderzyło się z podłożem gdy wyleciało z niego życia. Zniknął w nim jak duch. Księga otwarta była na rysunku przedstawiającym jego samego oraz nieznaną mi kobietę. Kobietę, której nigdy ani ja, ani żadne inne istnienie wcześniej nie widziało. Nie czułem smutku, byłem po raz pierwszy w istnieniu szczęśliwy. Z ciekawości wróciłem do mieszkania mężczyzny, a moje domyślenia zmieniły się w pewność. Odleciałem powoli wciąż patrząc na piękno malowidła stojącego w pokoju człowieka. Piękna naprawdę istota, wiedziałem już czemu nigdy jej nie widziałem. Bo narodziła się,

 

zupełnie gdzieś indziej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania