Tekst nr 2 z cyklu "Menhiry"

Łuna dźwignęła się na owadzich ramionach. Wysokie słońce sprecyzowało ostatecznie jej łysą czaszkę. Kolportowitz rozwinął miechowe wachlarze serwując drinki chłodnego powietrza. Wymiotne hausty kalafiorowych obłoków, łaskotały otępiałe konchy opadłych jąder nieba. Przepoczwarzyła się Łuna w woskowe palmy wielkouste. Żywiczny ściek spłodził miodowe sromy smutku, w którym zasupłały się zgrabne szkielety pogrzebanej pamięci.

Wypalone niebo łaskotało się w podłechtane pachwiny śmierdzącego wybrzeża. Ventyl zbierał ślimaki na kolację. Nie zabijało się ich. Połknięte, przez długi czas próbowały się wydostać z żołądka, co sprawiało smakoszowi wrażenie unoszenia się w powietrzu. Kolportowitz rzygał. Maligna wygrzebywała dla niego soczyste korzenie, które po upieczeniu smakowały jak młode ziemniaki.

Łuna naprężała się w zardzewiałym słońcu. Iskrzyła się energetycznie samorzutnym orgazmem. Nie widziała skradającego się Shtschylaka, który zabierał jej szybki oddech i pożerał wyprostowaną nagle, chlorofilną tęczę.

Wieczorem powracał skrzydłacz Ryżyk. Zawsze przynosił w dziobatych ustach pstre ryby, z których większość była śmiertelnie trująca. Żółte zabłąkane psy wędrowne żarły te toksyczne ryby i potem nocami tkwiły sztywne na wydmach i świeciły się wydzielając z siebie gazy, które napompowywały je do monstrualnych rozmiarów. Pewien gatunek jaszczurki, zabijającej swoje ofiary iskrą elektryczną, powodował eksplozję napompowanych psów, gdyż gaz, który się w nich zbierał był wybuchowy. Mieliśmy tedy wieczorne fajerwerki. Maligna przyrządzała sałatki z wodorostów. Ventyl ważył mocne napoje, po których wszyscy dostawali halucynacji i swędzącej wysypki. Po jakimś czasie nastąpiło całkowite zatracenie. Żarłoczny Ryżyk wbijał się nam w wątłe, zmęczone wątroby.

 

Łaskotałem sine, zmartwiałe pośladki napęczniałej słońcem Łuny. Rosła w oczach. I słońce rosło i rozlewało się jak przekłute żółtko. Niebieskawy wiatr wbijał się w zastałe banie upału i roznosił dookoła strzępy zastygłych myśli. Na starym zapomnianym tarasie nadmorskim, gdzie kiedyś tętniło życie, a dziś królowały jedynie śpiewne chichoty natchnionych mew, Kolportowitz ustawiał bezsensowne stoliki i wysiedziałe krzesła. Śnił o gościach. Nikogo jednak nie było oprócz nas samych. Maligna smażyła ryby na plaży na polowej kuchni. Ja głaskałem fioletowe uda Łuny leżąc na pniu strawionym przez morze. Shtschylak puszczał latawiec, a Ventyl zbierał ślimaki. Daleko na horyzoncie wędrował samotny Ryżyk w poszukiwaniu przeznaczenia. Wiatr go popychał.

 

Gdy nadeszła burza i wody wystąpiły chcąc zabrać nas wniwecz, gromadziliśmy się w nadgryzionym parterowym dworku nad tarasem, który raz po raz zalewany był przez głodne morze. Którejś nocy burzliwej Ryżyk nie wrócił. Na drugi dzień Maligna nie smażyła już ryb. Ventyl wyniósł zapasy swoich trunków. Rozłożyliśmy się na tarasie. Shtschylak nie wiadomo skąd przyniósł worek pełen bobu. Maligna gotowała bób na kuchni polowej na kółkach, wciągniętej na taras. Nalałem do kieliszka Łunie, po czym sam skosztowałem prosto z butli. Nigdy dotąd Ventyl nie zaserwował tak dobrego napoju. Piliśmy więc ku pamięci zaginionego Ryżyka. Zagryzaliśmy bobem. Zapytałem Shtschylaka skąd zdobył bób. Język mu się jednak całkiem zaplątał, więc zostawiłem go w spokoju. Zresztą zaraz zaczął się jakoś ruszać cały taras, jakby płynął na falach. Wnet ściemniło się i wzeszedł księżyc a raczej złośliwie uśmiechnięta facjata. Do tarasu zaczęły dobijać rybackie łodzie, z których w dziwnych strojach wychodzili rybacy. Na tle opromienionych księżycem chmur zobaczyłem Malignę z rybą w ustach. Rybacy przyłączyli się do pochlewajki. Wyciągnięto chyba sieci, bo cały taras wypełniony był po brzegi przewalającymi się rybami. Odtąd Maligna nie przestawała smażyć, a Ventyl nosił drewno na opał. Potem naprzybiegało mnóstwo kobiet-rybaczek. Przy wybuchających psach świętowaliśmy do białego rana.

 

Obudziłem się wieczorem na patelni, usmażony wraz z Łuną. Z ust wyciągał mi duszę bezczelny dziób Ryżyka. Za wcześnie, za wcześnie go pożegnaliśmy. Teraz w wysokim słońcu on świętował czyniąc z pustego tarasu galerię apetycznych figur smażonych.

Zupełnie oprzytomniałem dopiero gdzieś na otwartym morzu leżąc na prymitywnej tratwie, na skraju której siedział przygarbiony Ventyl i moczył kij w wodzie. Shtschylak wiosłował nie wiadomo w jakim kierunku. Maligna obierała cebulę. Kolportowitz rozwijał żagle. Łuna świeciła się obojętnością. Ja gładziłem ją po zimnym karku. Zanosiło się na burzę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania