The shadow

Żył sobie mężczyzna, który każdej nocy szukał swojego cienia, by potwierdzić własne istnienie. Wyglądał za nim rozpaczliwie, gorączkowo błądząc oczyma po ziemi, wypatrując skrawka jego ciemnego kształtu, swojego własnego kształtu.

„Jest on prawdziwym mną.” - mawiał - „Gdy na niego patrzę mam wrażenie, że patrzę sobie głęboko w duszę i widzę kim jestem, swoją rzeczywistą postać.” Tłumaczył nieustannie, bez żadnego zakłopotania, mówił to dumnie, jakby chwalił się jakimś ważnym w jego mniemaniu osiągnięciem. Rzekomo światło słoneczne jest kłamcą, oświetla wszystko zuchwale, jakoby znało każdy najbardziej skrupulatnie zamknięty na klucz sekret.

„Ono jest kłamcą!” - krzyczał - „Każe nam wierzyć oczom, złudnie wpierając, że świat jest czarno biały i wszystko jest takie na jakie wygląda. To kłamstwo. Możesz mi wierzyć lub nie, ale gdy byłem w twoim wieku spotkała mnie historia, która na zawsze zmieniła obraz tego świata oraz samej rzeczywistości.” i tu właśnie zaczyna się prawdziwa opowieść tego mężczyzny, którego poznałem ósmego dnia mojej świeżo rozpoczętej pracy, jako cieć w zakładzie psychiatrycznym.

 

Miałem wówczas lat 25, rzuciłem przed trzema miesiącami studia, pochowałem ukochaną matkę i wyprowadziłem się jak najdalej z rodzinnego miasta. Chciałem uciec od świata, od myśli, od życia które prowadziłem i od samego siebie. Wylądowałem w małym miasteczku tuż obok morza, po prostu spodobał mi się jego widok nic więcej, patrzenie na ten horyzont bardzo mnie uspokajało. Najbardziej kochałem zachody słońca, gdy morze pożerało łapczywie tę rozżarzoną kulę, która w ogóle nie protestując, tonęła w jego głębokich odmętach, by za kolejną dobę powtórzyć ten sam proces. Mieszkałem wtedy w samochodzie, który zostawił mi dziadek, gdy skończyłem 21 lat, był to gruchot, nie oszukujmy się, ale jeździł i miał nawet jeden działający klimatyzator, był wtedy dla mnie najcenniejszym skarbem i całym moim dobytkiem. Noce były dość chłodne, ale radziłem sobie jakoś moszcząc się na tylnych siedzeniach, we wszystkich ubraniach jakie posiadałem, a było ich naprawdę niewiele, wierzcie mi, raptem jeden sweter, dwa T-shirty i lekka kurtka wiatrówka, którą swoją drogą również odziedziczyłem po dziadku. Moje dni w tamtym okresie wyglądały niemalże identycznie. Budziłem się przed 5 i obserwowałem, jak zmartwychwstaje słońce i zagląda z minutę na minutę coraz głębiej do mojego życia, nieubłagalnie odkrywając tajemnice nieprzespanych nocy, zaglądając bezwstydnie w zmęczone twarze i pobudzając ptaki do śpiewu. Życie się budzi razem z Tobą o najjaśniejsze bóstwo, wyznaczniku czasu, wyznaczniku tempa i natury.

Wpatrzony w tę prostą linię niczym Kant w swoją wieżę, miałem pustą głowę, oczyszczał mnie ten widok, nie myślałem o niczym, zupełnie. Szukałem tego, ale wiedziałem gdzieś z tylu głowy, że nie jest to stały stan. Głodniałem koło 12, do tego czasu wypalałem pół paczki fajek i wypijałem dwa piwa, zjadałem wtedy jedną z zapasu moich mięsnych konserw. Nie dbałem o nic. Żyłem prymitywnie z dnia na dzień zaspokajając swoje potrzeby cielesne, a duchem byłem martwy, najprościej mówiąc byłem żywym trupem, pustą skorupą.

 

Wieczorami przyciągały mnie światła centrum, nie byłem jedyny, niczym ćmy do latarni, zwabieni gwarem ludzie tłoczyli się po uliczkach i z baru do baru, zmieniając już nie trunki, bo nie wybrzydzali, lecz po prostu otocznie. Chodziłem do najmniejszej knajpy, która mieściła się w piwnicy. Było w niej zawsze ciemno i pachniało stęchłym papierosowym dymem, ale nigdy nie słyszałem, żeby grało tam coś innego niż jazz, dlatego mi się podobało plus piwo też było stosunkowo niedrogie. Siadałem zawsze przy barze, czasem gawędziłem z barmanem, który to właśnie zaoferował mi tę prace jako klawisz. Był mało mówny i miał pokaźny wąs, dzięki któremu wyglądał jak stary kot. Bywałem tam na tyle często, że gdy tylko wchodziłem otwierał mi piwo i wyciągał orzeszki, których i tak nigdy nie dojadałem, bo smakowały ziemią. Kończyły mi się pieniądze, jakie dostałem w spadku po matce. A wraz z ich końcem, kończyły się też moje resztki chęci do życia. Właściwie nie przejmowałem się tym jakoś wybitnie, po porostu nie miałbym już na jedzenie i na picie, zaszyłbym się w swoim samochodzie i wyzionął tam ducha z głodu i pragnienia. Nie ruszało mnie to, zwyczajnie męcząca wydawała się śmierć w taki sposób. Pewnego razu jednak wąsaty zagadał do mnie:

„Słuchaj no młody, czy nie chciałbyś może zarobić parę groszy?” Jak się później okazało, jego kuzyn pracował w tym zakładzie, lecz z niejasnych powodów musiał zrezygnować, wąsaty nie zdradzał wielu szczegółów, a ja nie dopytywałem. „To może nie jest praca marzeń, ale całkiem nieźle płacą”. Czemu nie, pomyślałem i zgodziłem się. Nie miałem nic do stracenia.

 

Następnego dnia byłem już jednym z pracowników zakładu psychiatrycznego, a dokładniej obejmowałem posadę stróża porządku i pomocy sprawnego funkcjonowania placówki. Ów szpital mieścił się jakieś 20 minut od miasta koło morza na lekkim wniesieniu, niby skarpie. Dostałem szary uniform i niejasną instrukcję należących do mnie zadań. System pracy okazał się dwuzmianowy, dzienny i nocy, ni więcej, ni mniej. Pierwsza, dzienna zmiana od 8 do 20 i druga, nocna zmiana od 20 do 8. Pierwszy tydzień miałem przychodzić na pierwszą zmianę, aby oswoić się z pacjentami, miejscem i ogólnie panującym tu klimatem. Zakład był dość stary, mieścił się tuż koło plaży i ze wschodnich okien można było przyglądać się morzu. Jednopiętrowa, przedwojenna zabudowa, ściany kiedyś białe teraz mocno już pożółkłe, skrzypiąca pod każdym krokiem podłoga. Ogólnie panował tu specjalny dla szpitali porządek i charakterystyczny zapach. Nie przeszkadzał mi, jak już wspomniałem, byłem wypranym chodzącym zombie, dlatego nawet gdyby ktoś umieścił mnie w stajni i nakazał sprzątać gówno, robiłbym to z taką samą obojętnością. Była tam jedna sala wspólna, jadalnia, dwie łazienki i z 13 pokoików. Pacjentów było raptem 15 i dzielili izdebki we dwójkę, kobiety z kobietami, mężczyźni z mężczyznami. Zorientowałem się, że większość pacjentów stanowią mężczyźni, może to oni łatwiej popadają w chandrę pomyślałem. Ubrani w białe kitle niezgrabnie poruszali się po korytarzach, oglądali telewizję i słuchali radia. Wykłócali się o dokładki obiadów, niechętnie przyjmowali swoje leki i równie niechętnie dbali o higienę, co dało się słyszeć zawsze w porach wieczornych, gdy zbliżała się pora kąpieli.

Po tygodniu znałem już większość, przyzwyczaiłem się do ich dziwactw i oni, zdawało się, przyzwyczaili się do mnie. Przywitali mnie nawet z uśmiechem w sobotni poranek, zaczynając opowiadać o tym, co im się śniło dzisiejszej nocy i jak bardzo ich współlokator chrapał. Zaśmiałem się i spytałem kto jest tym szczęściarzem, co mieszka sam, spojrzeli się w tym momencie po sobie, a z ich twarzy zeszły uśmiechy, na ich miejscu pojawił się strach i niepokój.

„Nikt z nas nie śpi sam, wszyscy dzielimy z kimś pokój”. To dziwne, pomyślałem, naliczyłem się ich 9, a znałem już ich twarze od pierwszego dnia pracy i nie wydaje mi się żebym kogoś pominął, bo ciężko było ich pomylić, tudzież nie zauważyć. „On śpi w dzień.” Powiedział najśmielszy z nich, wycofując się w głąb tłumu. To wyjaśnia czemu go nie widziałem. Pomyślałem sobie, że może być jednym z tych, co cierpią na bezsenność. To bardzo częsta przypadłość i mnie również po części dotyczyła, więc w zasadzie nie miałem nic przeciwko nocnym zmianom, bo i tak mało sypiałem.

 

Następnego dnia zjawiłem się w zakładzie przed 20, pacjenci siedzieli w salonie oglądając jakąś prostą kreskówkę, śmiali się przy tym do rozpuku. Około 21:30 zaczynało się już ściemniać i część załogi pospieszyła do swoich kabin na zasłużony wypoczynek. Ja wyszedłem na papierosa przed budynek obserwując morze, noc była bezwietrzna, a księżyc jakoby go kto zawiesił na niebie, kolega po fachu, stróż nocnego nieba pilnował kosmicznego porządku.

 

„Co widzisz, gdy tam patrzysz?” zamarłem, szept za moimi plecami miał źródło, jakby jego posiadacz znajdował się w środku muszli, dokładnie tym głosem by nam odpowiadały, gdy przykładamy do nich nasze spragnione dźwięku uszy, wyczekujące odpowiedzi na niezadane nigdy pytania. Odwróciłem się za siebie i zobaczyłem najdziwniejsze oczy na świecie.

Mężczyzna patrzył wprost na mnie, ale miałem wrażenie jakby widział przeze mnie, jakby widział to co jest za mną, mówię i o mojej przeszłości i o widoku za moimi plecami. Miał w nich pewnego rodzaju smutek, te oczy musiały wylać wiele łez i zobaczyć masę nieszczęścia. Lekko zgarbiona postać przywodziła mi na myśl, kogoś dźwigającego na barkach całe żale tego świata, sam w pojedynkę, niczym Syzyf, mozolnie i bezskutecznie wnosząc na górę kamień, uginając się pod jego ciężarem. Takie wrażenie zrobiła na mnie postać owego jegomościa. Mimo przykrego wizerunku błąkał mu się na twarzy delikatny uśmiech, wrażenie jakby już dawno pogodził się ze swoim nieszczęściem i teraz jak brat z bratem nierozłącznie razem idą przez życie.

„Właśnie tam wszyscy zmierzamy” powiedział „tam jest kres i początek, horyzont. Co jest za nim i gdzie on się tak naprawdę znajduje, ciężko jest stwierdzić nawet widząc jego wyraźną linię, granicę oddzielającą niebo od wody. To co jest za tym horyzontem, jest na pierwszy rzut oka po prostu wodą, na logikę lądem, a na szerszą percepcję swego rodzaju edenem. Ale wiesz, to nie jest tak, że jest on niewidoczny, po prostu ludzie nie wiedzą, gdzie i kiedy szukać.” uśmiechnął się w tym miejscu wyraźniej, odchrząknął i zapytał mnie, czy nie mam papierosa. Miałem jeszcze pół paczki, oczywiście mu dałem. „Ciężko tu o papierosy, muszę wiecznie prosić pielęgniarki, żeby przywiozły z miasta, a prawie za każdym razem zapominają, dlatego każdy papieros jest dla mnie wyjątkowo cenny.” Zaciągnął się z widoczną rozkoszą, trzymał jeszcze chwilę dym w płucach po czym powoli go wypuścił. „Podczas dnia nie ujrzysz go nigdy, nie ma na to nawet cienia szansy. Światło słoneczne odbiera nam to co najcenniejsze, czyli domysły, rzucając bezczelnie promienie na według siebie sedno rzeczy. Ten swoisty eden dojrzeć możesz tylko w takie momenty jak teraz, gdy już dawno zaszło słońce, gdy księżyc jest idealnie okrągły, a twój umysł czysty jak łza i to czy tak naprawdę chcesz go zobaczyć czy nie, to jest w gruncie rzeczy kluczowe. Patrząc się w niego tak naprawdę z myślą, że go zobaczysz, na pewno go dostrzeżesz. Tak to już działa. To właśnie tam należy szukać sensu.”

„W rzeczach najbardziej ukrytych mój drogi” rzekł do mnie „właśnie tam ukryta jest prawda. Czy nie uważasz, że zbyt banalne byłoby, gdyby owa prawda była na wyciągnięcie ręki? Wtedy przecież wszyscy bylibyśmy oświeceni.” Tu zaśmiał się jakoś dziwnie i znowu wlepił wzrok w dal.

 

Nie trudno jest się domyślić, że właśnie ten mężczyzna okazał się zaginionym, rzekomo chorym na insomie zagadkowym pacjentem, z którym już niedługo później miałem wejść w swego rodzaju dziwną relację, a może nawet i przyjaźń. Od tamtego momentu, z każdą moją nocną zmianą siadaliśmy razem przed budynkiem na ławce, szukając edenu, ja słuchałem jego przedziwnych słów, które zapadły mi w pamięć i uderzały każdym wyrazem w uśpiony umysł, budząc go jednocześnie do życia. Jak się później dowiedziałem mężczyzna ten miał dziwny przypadek rozdwojenia jaźni, które objawiało się w dzień, a dokładnie, kiedy spał. Miewał wówczas ataki, podczas których wpadał w pewnego rodzaju szał, stawał się agresywny i trzeba było go zamykać w pokoju. Zdarzyło mi się być świadkiem jednego z nich i zapewniam was, że nie był to najprzyjemniejszy widok.

 

Pewnego dnia, gdy siedzieliśmy razem jak zawsze na ławce, paląc kolejnego już papierosa, mój przyjaciel spojrzał na mnie i zaczął swoją opowieść.

„Możesz mi wierzyć lub nie, ale gdy byłem w Twoim wieku spotkała mnie historia, która na zawsze zmieniła obraz tego świata oraz samej rzeczywistości.

Jestem z zamożnej rodziny, mój ojciec był szanowanym handlowcem i dumnym posiadaczy kilku akcji w różnych miastach. W młodości niczego mi nie brakowało, pieniędzy, ubrań, kobiet. Byłem wtedy ledwo po dwudziestce, czas świąteczny, kolega mojego ojca, równie wielce szanowana osobistość, zaprosił nas na wieczór sylwestrowy na prywatny wycieczkowiec. Ów rejs miał się odbyć dokładnie w dzień nowego roku, jako wymówka do swoistej, zakrapianej celebracji. Wierz mi, w tamtym czasie bankiet na wodzie był czymś nieosiągalnym dla tylu osób, dla mniej zamożnych mógł być tylko marzeniem, więc zebrała się tam sama śmietanka towarzyska. Dwupiętrowy statek czekał zacumowany w porcie, niczym czuwające zwierzę. Liczne korytarze, masa oddzielnych kabin i przepiękna główna sala opływająca w luksusach i marmurach. Wytworne suknie szeleściły figlarnie na każdym zakręcie, mieniąc się we wszystkich barwach.

Szampan lał się nieskończonym źródłem, a ja młody wilk korzystałem z tego z wielką łapczywością. Zbliżała się północ, więc stwierdziłem, że wyjdę na dach by obserwować sztuczne ognie, gdy próbowałem znaleźć wyjście na górę, lawirując między tymi korytarzami, przywodzące bardziej na myśl labirynt, usłyszałam ciche śmiechy dobiegające z jednej z kabin. Zaciekawiony zerknąłem przez lufcik, w pomieszczeniu było ciemno, jedynym źródłem światła był nikły płomień świecy. Moje oczy przyzwyczaiły się do mroku panującego w pokoiku i dostrzegłem zarys dwóch postaci. Jedna - kobieta, w falbaniastej sukni, podkreślającej jej kształty, druga postać - mężczyzna w czarnym garniturze. Spojrzałem na twarz kobiety, piękna rumiana zdrowa buzia, miała w sobie jednak coś dziwnego. Jakby była z wosku, zastygła w niezmiennym uśmiechu, tylko oczy zdawały się żywe, poruszały się jakoś szybko we wszystkie strony. Przeniosłem wzrok na twarz mężczyzny i w tamtym momencie zamarłem. Moje usta rozchyliły się w krzyku, ale nie mogłem wydusić z siebie ani słowa, wydałem z siebie tylko zduszony jęk.

Zobaczyłem samego siebie, mężczyzna miał moją twarz, mój nos, moje usta, moje uszy, tylko znowu te przedziwne wirujące oczy szukające drogi ucieczki z oczodołów. Ten sam zastygły wyraz woskowej modeliny z jednakowym wymuszonym uśmiechem. Postacie były przyklejone do siebie, pogrążone w czymś w rodzaju onirycznego tańca, poruszali się jakby byli pod wodą. Ich ruchy były ospałe, spowolnione, przypominały mi marionetki. Gdy odzyskałem panowanie nad swoim ciałem, próbowałem dostać się do środka, drzwi jednak nie ustępowały, mimo że ciągnąłem za klamkę ze wszystkich sił. Mały lufcik wydawał się być projektorem na całkowicie odmienną rzeczywistość, przyjrzałem się uważniej i zobaczyłem niebotycznie długi cień, który wychodził spod nóg mojego sobowtóra i w tamtej chwili zrozumiałem, że to on właśnie jest głównym dyrygentem, każącym im się poruszać w tym teatrze lalek, niczym sztukmistrz pociągający za sznurki. Zrobiło mi się niedobrze, wstałem próbując biec przed siebie dysząc okropnie. Zdawało mi się, że minęły godziny zanim odnalazłem wyjście z tego labiryntu korytarzy, wydostałem się na rufę, przykleiłem do barierki i zwróciłem zawartość swojego żołądka morzu. Była późna noc, statek wypłynął daleko w morze, a księżyc obserwował nas z góry. Podniosłem wzrok i zobaczyłem dziwne światło na horyzoncie, nie mogło być to słońce, bo było już dawno po zmroku, a od lądu byliśmy oddzieleni o około 4 godziny drogi. To co ujrzałem wtedy mój drogi, pozostaje mi w wyobraźni za każdym razem, gdy patrzę w morze. Ujrzałem wtedy Eden, wyglądał jak wyspa lub poruszająca plama ropy mieniąca się różnymi barwach, przyjrzałem się i zobaczyłem ruszające się kształty, tańczące ciemne figury. Był to karnawał cieni.

Obudziłem się już rano, znaleźli mnie nieprzytomnego na rufie, bladego jak ściana. Opowiadałem wielu ludziom co zobaczyłem tamtej nocy, ale znasz ich, nie chcieli wierzyć. To, dlatego jestem tu od tamtego czasu.” Zakończył mój przyjaciel, zaciągnął się papierosem z wzrokiem utkwionym w morze. Co widziały wtedy jego smutne oczy i czego wypatrywały?

 

Opowiedział mi tę historię 3 miesiące po naszym pierwszym spotkaniu, a dwa dni później widziałem incydent, o którym już wcześniej wspomniałem, jego atak w ciągu dnia.

Mój przyjaciel najpierw niczym skała bez życia wyrzucona na brzeg morza pogrążony był w głębokim śnie. W pozycji embrionalnej, niczym bezbronne dziecko. Wydawałoby się, że nie żyje, ale chwile później jego ciało zaczęło pulsować jakoś nieregularnie, drżał cały i oddycha ciężko. Potem jakby z głębi podziemi wydobywać zaczęły się przeraźliwe jęki i skomlenia. Zerwał się nagle, miał nieobecny wzrok i twarz wykrzywioną w bólu. Zawodził okropnie, jak skrzywdzone zwierzę. Podbiegł do drzwi, bił weń pięściami i ciągnął za klamkę z całych sił. Ów atak trwał nie dłużej niż 15 minut, po tym seansie jakoby opadł ze wszystkich sił, osunął się na nogi i na czworaka skierował ku łożu. Położył się weń, w tej samej - bezbronnej pozycji i zapadł w jednakowy głęboki sen. Przyjrzałem mu się wtedy dokładniej i zauważyłem, że jego skulona postać nie daje żadnego cienia.

 

Był to ostatni raz, gdy go widziałem. Następnego dnia przyszedłem na nocna zmianę i wyczekiwałem go na ławce jak zawsze, nie zjawił się jednak więc zaniepokojony poszedłem do jego kabiny, którą zajmował, gdzie również go nie zastałem. Szukałem go jeszcze po całym zakładzie, lecz wszelki ślad po nim zaginął.

Tłumaczono mi, że musiał się po prostu niepostrzeżenie wymknąć i uciec, był przecież chory psychicznie, ale żebym się specjalnie tym nie zamartwiał, mówiono mi, bo na pewno wróci, nie ma przecież dokąd pójść. Wbrew ich słowom, mój przyjaciel nigdy jednak nie powrócił. Mówiono, że utopił się w morzu, rzucił z przepaści i woda zabrała jego ciało na dno. Ja wierzę, że znalazł się on w swoim Edenie i gra główną rolę w teatrze cieni.

 

/Ayato.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bajkopisarz 28.12.2020
    „Miałem wówczas lat 25,”
    Cyfry, liczby lepiej słownie
    „Był mało mówny i”
    Małomówny
    „dzienny i nocy, ni”
    Nocny
    „naliczyłem się ich 9”
    Bez się ALBO doliczyłem się
    „insomie zagadkowym pacjentem,”
    Insomnię
    „byłem w Twoim wieku”
    Mała litera – twoim
    „dumnym posiadaczy kilku akcji”
    Posiadaczem
    „lał się nieskończonym źródłem,”
    Raczej strumieniem ALBO z nieskończonego źródła
    „były przyklejone do siebie, pogrążone w czymś w rodzaju onirycznego tańca, poruszali się jakby byli pod wodą. Ich ruchy były”
    3 x był za blisko
    „się różnymi barwach, przyjrzałem się i zobaczyłem ruszające się
    3 x się za blisko
    „drżał cały i oddycha ciężko”
    Oddychał
    „przyszedłem na nocna zmianę”
    Nocną

    Trochę interpunkcja kuleje, powinno być zdecydowanie więcej przecinków, bo gdzieniegdzie ich brak wypacza sens zdań.
    Poza tym bardzo ciekawe opowiadanie. Zagadkowa sprawa z cieniami, których brak może mieć wiele znaczeń. Tyle jest legend i baśni na ten temat – a tutaj trzeba przyznać, że interesujące podejście do zagadnienia, niesztampowe. Wypatrywanie krainy na styku morza i lądu, albo czegoś co mieści się między liniami horyzontu. Miejsce do którego nie można fizycznie dojść, bo zawsze nam ucieknie. Jednak odpowiednio długi cień byłby niewątpliwie w stanie to zrobić, dotrzeć aż do horyzontu. Czego jednak potrzebuje do tej podróży? Czy cena za bilet, który chyba nie obejmuje podróży powrotnej, nie jest zbyt wysoka?
  • ainokea 28.12.2020
    Uprzejmie dziękuję za korektę i miłe słowa! To moje pierwsze opowiadanie, które upubliczniłam, dlatego jestem wdzięczna za każdą krytykę i wskazówki. :)
  • Bajkopisarz 29.12.2020
    ainokea - jak na debiut to naprawdę nieźle. Ciekaw jestem kolejnego tekstu: czy takie długie zdania to Twój znak firmowy, czy zastosowałaś je tylko tu (tu akurat dobre pasują)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania