Tipis - część druga
- Jak czuje się nasz pacjent? – zapytał Sonfiu.
Przed chwilą dotarł do skrzydła szpitalnego trzeciej placówki tego sektora – to właśnie na jej terenie zdarzył się wypadek. Lekarz dyżurny izby, na której leżał ostatni żywy poszkodowany, przyjął go w małym, przytulnym pomieszczeniu z dala od gwaru. Kilka minut później dołączył do nich dyrektor obiektu i po poczęstowaniu się herbatą podpułkownik skierował rozmowę na interesujące go tematy.
- Jak na razie kurczowo trzyma się życia – odparł z lekką goryczą w głosie doktor. – I nic nie wskazuje na to, by chciał opuszczać ten padół łez.
- To raczej dobrze? – zdziwił się zarządca.
- Dla niego tak, czy dla nas? Nie sądzę.
- Czemu?
Gestem dłoni lekarz scedował pytanie na dyrektora.
- Każdy krytycznie chory generuje spore koszty – odpowiedział mężczyzna. – A koszty, jak wie nawet najmniejsze dziecko, są bardzo niepozytywne.
- On ma przeżyć – wycedził Sonfiu.
- Oczywiście, podpułkowniku – zreflektował się kierownik placówki. – Nie miałem na myśli niczego złego, przedstawiałem tylko zaistniałą sytuację.
- Dopilnujcie, aby wszystkie możliwe środki były zaangażowane w doprowadzenie tego człowieka w stan jak najbliższy temu sprzed wypadku! – Podniósł nieco głos.
Popatrzyli się na niego zaskoczeni.
- Robimy, co się da… - Dyrektor spuścił wzrok.
- To zróbcie jeszcze więcej! – nakazał zarządca. – Od jego życia zależą wasze kariery.
Wziął duży łyk herbaty i chwilę delektował się nią w ustach.
- Przepraszam za moje nerwy – powiedział, wzdychając ciężko. – A teraz proszę, zaprowadźcie mnie do poszkodowanego.
- Oczywiście. – Kierownik placówki skłonił się, po czym wskazał na lekarza. – Tokter pana zaprowadzi.
Doktor w milczeniu wstał. Wyszli na korytarz i skręcili w prawo. Przeszli kilkadziesiąt metrów i zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami. Tokter przyłożył kartę do czytnika i wejście stanęło otworem.
Na środku niewielkiego pomieszczenia znajdowało się łóżko, wokół niego poustawiano urządzenia, których przeznaczenia Sonfiu nie znał. Część z nich wyciągała w stronę pacjenta macki kabli, a wszystkie migały kolorowymi lampkami bądź wyświetlały różnorakie dane.
Podpułkownik podszedł bliżej posłania i ujrzał dobrze zbudowanego mężczyznę leżącego na łóżku. Ten miał zamknięte oczy i oddychał ciężko przez nos.
- Jak się nazywa? – Sonfiu popatrzył na doktora, lecz ten tylko wzruszył ramionami.
Skinął na niewysoką, blondwłosą pielęgniarkę stojącą pod ścianą i zapytał ją o to samo.
- Chon Feiengaw – odparła. – Żonaty, z dwójką małych dzieci – dopowiedziała. – Pięcioletni chłopiec i trzyletnia dziewczynka; dwie godziny temu przyszli razem z mamą i cały czas domagają się widzenia z pacjentem.
- Z oczywistych względów odmówiłem – dodał lekarz. – Jest tutaj przecież dużo bardzo drogich urządzeń i nie chcemy, żeby którekolwiek z nich uległo zepsuciu.
Zarządca westchnął ciężko, lecz w duchu zgodził się z Tokterem. Gdyby małe dzieci przez przypadek doprowadziły do śmierci swojego taty… Wolał nawet o tym nie myśleć.
- I co? – powiedział.
- I nadal czekają w poczekalni. – W jego głosie zabrzmiała nutka irytacji. – Nie można tamtędy spokojnie przejść bez tej kobiety krzyczącej za tobą o prawo widzenia męża.
- Dobrze, a jak dokładnie ma się sytuacja z tym tutaj? – Wskazał na nieprzytomnego. – Gdzie dokładnie zdarzył się wypadek i w jakim tempie poszkodowany został przetransportowany do szpitala? Wybaczcie, lecz nie miałem czasu zapoznać się z dokładnymi danymi w trakcie mojego szybkiego lotu w tę stronę.
Lekarz odsunął się na bok, a pielęgniarka spojrzała na monitor, wbudowany w jedno z urządzeń, po czym zaczęła referować:
- Nieszczęście przytrafiło się w kwadracie dwadzieścia-dwadzieścia jeden, tuż przy granicy z sektorem czwartym.
Sonfiu zdało się, że gdzieś już dzisiaj słyszał o tej części kolonii, lecz nie potrafił sobie przypomnieć gdzie.
- Szczegółów technicznych wypadku nie mam tu zebranych, wiem tyle, że w ciągu czterdziestu sekund Feiengaw został zabezpieczony przed działaniem próżni. W tym czasie dostał poważnych uszkodzeń skóry, wpływ na to także miał płyn, którego krople przepaliły skafander i podrażniły tkankę. Dwadzieścia dwie minuty po tym incydencie Chon znalazł się na terenie szpitala, dziesięć minut później rozpoczęliśmy operację.
- Dziękuję, tyle mi wystarczy – przerwał jej podpułkownik. – Teraz niestety będę musiał was opuścić i wrócić do swoich obowiązków. – Skierował się ku drzwiom, lecz nim nacisnął klamkę, obrócił się i dodał:
– Doktorze Tokter, proszę mi zameldować, gdy zajdzie taka potrzeba. I niech pan pamięta, co panu powiedziałem w towarzystwie dyrektora.
- Pamiętam – odparł lekarz bez cienia emocji w głosie.
Sonfiu wyszedł na korytarz i zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go przeraźliwy krzyk.
- Panie zarządco!
Obrócił się i ujrzał biegnącą w jego stronę korpulentną kobietę.
- Panie zarządco! – powtórzyła, hamując tuż przed nim. – Ci wredni lekarze nie chcą pozwolić mi widzieć się z moim ukochanym mężem! A dzieci płaczą za swoim tatusiem!
Za plecami mamuśki dostrzegł chłopczyka i dziewczynkę, bawiących się klockami przy ścianie. Nie wyglądali na bardzo zasmuconych.
- Gdy tylko dowiedziałam się, że pan odwiedził naszą placówkę, postanowiłam, że pana stąd nie wypuszczę, dopóki nie pozwoli mi pan widzieć się z mężem – kontynuowała.
- Ogarnij się, kobieto!
Odskoczyła jak oparzona.
- W głowie ci się przewraca od tego wszystkiego! – Popatrzył na nią ostro. – Daj specjalistom pracować, a nie obrażaj ich przy każdej sposobności! Uratowali twojego kochanego – powiedział z przekąsem – męża. Jak tylko przybędę do centrali prześlę na konto Chona dodatkową rentę. A teraz zejdź mi z drogi!
- Ależ dziękuję, panie zarządco! – Ukłoniła się ze łzami w oczach i usunęła pod ścianę. – Skoro tutaj tylko przeszkadzamy, to już wracamy do mieszkania.
Minął ją, nie zwracając na nią uwagi.
Nawet prosta więźniarka, niby kochająca męża, tak naprawdę chciała tylko uzyskać odszkodowanie, myślał, wracając do centrali. Dlaczego? Czy na tym świecie liczy się coś poza pieniądzem?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania