To gwiazdy skowyczą na Anystine...

Czerwone, skórzane motyle

Lakierowane i ciężkie od potu

Przypięte zszywkami do piersi

 

Czekają cierpliwie, aż otworzą oczy

Czarne i drżące jak krople rtęci

I rozwiną zakrzepłe skrzydełka

 

I

Mina

 

Mina przyglądała się przez chwilę połyskliwemu hełmowi, zanim zdecydowała się wsunąć weń głowę. Od razu złapały ją duszności; dłońmi drżącymi z pośpiechu i zdenerwowania zapięła rzepy i wsunęła zaczepy we właściwe miejsca. Mieszanina tlenu i azotu z sykiem zaczęła wydobywać się z rurek. Mina zaczerpnęła głęboko tchu i uspokoiła się.

Pozwoliła pracownicy Alfa zasunąć suwak i naciągnąć na dłonie rękawice. Kombinezon nadął się niczym balon.

- Proszę przejść się, rozchodzić kombinezon - powiedziała pracownica do trzymanego w dłoni mikrofonu. Odbiornik fal powtórzył jej słowa prosto do ucha Miny.

- Już, zaraz... - wykrztusiła. Wysunęła ręce daleko po obu stronach swojego ciała w celu złapania równowagi. Nie było to konieczne - pomimo uczucia nierealności i unoszenia się w strumieniach chłodnych powiewów, mięśnie cały czas słuchały komend jej mózgu. Nogi odebrały sygnały neuronowe, ścięgna napięły się. Wysoko zapięte buty postąpiły kilka kroków naprzód, tępo szeleszcząc.

- Brawo. Życzę pani miłego wieczoru - oznajmiła fachowo pracownica, a jej gumowa twarz rozciągnęła się w łudząco ludzkim uśmiechu. Wcisnęła jeden z przycisków na swoim mikrofonie, który okazał się właśnie mieć dodatkowe funkcje.

Stalowe, zazębiające płyty bezszelestnie i płynnie rozsunęły się na boki, ukazując widok, który nawet Mojżesza wprawił w zdumienie. Zasłona przypominająca ścianę spiętrzonej wody, utrzymywanej w pionie przez nieznane ludzkości siły fizyki, falowała delikatnie, opalizując błękitnymi, zimnymi refleksami.

- Śmiało, pani Borodin - zachęciła ją pracownica, nie przestając się uśmiechać. - Nie ma się czego bać, z pewnością będzie się pani świetnie bawiła.

- Bez wątpienia.

*

- Dlaczego nie możesz po prostu powiedzieć, czego ci brakuje? - zapytał Jurij, a na jego pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy malowały się zmęczenie i starannie maskowana niechęć.

- Ja sama tego nie wiem, Jurij - Mina usiłowała nie podnosić głosu. Niezgrabnie przenosiła szklane okruchy butelki z podłogi na gazetę. - Możliwe, że... Możliwe, że chciałabym wrócić na Terrę.

Jurij westchnął i przysiadł na brzegu jednego z twardych, metalowych krzeseł.

- Pozwól, że ci przypomnę - przymknął oczy ze znużeniem. - "Nie jestem jedną z tych kobiet, które nie potrafią sobie znaleźć zajęcia. Mam wiele pasji i każdą z nich mogę rozwijać, szczególnie u boku naukowca i fizyka. Naukowcy to nieskończone źródło inspiracji".

- Nie powiedziałam tak - warknęła Mina, ściskając ukłuty szkłem palec. Kropelka krwi wywołała u niej mdłości. - Mówiłam, że nauka jest inspirująca. N a u k a. A nie ty czy twoi koledzy.

- Na jedno wychodzi - stwierdził cierpko Jurij, przecierając okulary brzegiem koszuli. - Wyznaj mi szczerze, otworzyłaś jakąkolwiek książkę przez ostatnie dwa miesiące?

Mina zmięła w ustach niemiłe słowa. Dźwignęła się z klęczek, plama wina zmieszana z szklanym pyłem powoli wsiąkała pomiędzy deski podłogi. Położyła gazetę na stole, uważając, by nie rozsypać ostrych jak nóż odłamków. Dostrzegła czerwoną plamę na jednej ze stronic magazynu. Papier chłonął krew jak wodę.

- Myślałaś może o ciąży? - zapytał nagle Jurij, z powrotem wsuwając okulary na nos.

Minę jakby ktoś ukłuł szpilką. Złapała z całej siły krawędź stołu i zacisnęła na niej palce.

- Nie! - krzyknęła, nie panując nad emisją głosu. - Może siedzę tu z wami na tej przeklętej Anystine, ale wciąż jeszcze się tak nisko nie stoczyłam. Jak śmiesz mnie o to w ogóle pytać?

- Wybacz, kochanie - odparł Jurij obojętnie. - Jesteś tak zmienna w swoich poczynaniach i poglądach, że mogę się po tobie nieomal wszystkiego spodziewać. Ale możliwe, że masz rację, lepiej aby żadne dziecko nie wychowywało się pod jednym dachem z kobietą, która po pół roku nudzi się swoimi zabawkami - zgarnął z blatu torbę z laptopem i papierami. Po nerwowych ruchach jego ramion Mina poznała, że jest wściekły i tym razem nie zachęciło jej to do szukania kompromisu.

- A ty! Ty może jesteś lepszy?! - krzyknęła, podbiegając do niego, w bezrozumnej radości z kłótni. - Przyznaj, kiedy zdecydowałeś, że naszego związku już nie da się uratować?! Miesiąc temu? Wcześniej?

Zorientowała się, że gniecie w dłoniach jego koszulę. Wzrok Jurija przeszywał ją na wylot. W błękitnych iskierkach jego oczu czaiło się współczucie.

Puściła materiał z uczuciem nagłej bezsilności.

- Wynoś się stąd - wycedziła, zgarniając z wysiłkiem całą swoją wściekłość i żal na miejsce.

- Wynoś się - powtórzyła dziko.

Kiwnął jej głową bez słowa, jakby coś zdławiło go w gardle. Zacisnęła z całej siły powieki, słysząc coraz bardziej oddalające się kroki i szelest ubrania. Potem trzasnęły drzwi wyjściowe i zagwizdała winda. Reszta dźwięków rozmyła się w szumie ruchu ulicznego za oknem i biciu serca, które tłukło się jak szalone o zbyt ciasną klatkę żeber.

*

Zasłona pozostawiała na skórze delikatne łaskotanie, włoski na całym ciele podniosły się do góry, poruszone elektrycznym impulsem. Można było to uznać nawet za przyjemne.

Mina zmrużyła oczy, oślepione słonecznym blaskiem. W Mieście Zasłona rozmywała ostrość i geometryczną perfekcję promieni Słońca, przekształcając je w miękki, złoty blask, księżyce zaś zamieniając w blade, drżące plamy. Na Terrze tylko oczy pełne łez pozwolą Ci poczuć się jak w Mieście pod kopułą na Anystine, czwartej planecie Układu Słonecznego imienia Sofji Kovalevskayi.

Księżyc tonący we łzach, Słońce zalane potem.

Delikatny wiatr prześlizgiwał się pomiędzy zielonymi pędami traw, poruszał szumiącymi łanami miejscowych ziół, roztaczających ponoć niezwykły zapach kamfory i wanilii.

Ponoć.

Stopy Miny poruszały się ciężko, powoli i niepewnie, stąpając do miękkim gruncie, wyplątując się z trudem spomiędzy splecionych ze sobą bluszczu i powoju. Dywan z wijących się roślin oplatał gęstym haftem płaską równinę, rozciągającą się szeroko i daleko, jak okiem sięgnąć. Czubki najdłuższych traw sięgały pasa, a czerwone, białe i fioletowe kielichy kwiatów łudząco przypominających terrańskie maki, potrząsały kruchymi główkami na szczytach jeszcze bardziej kruchych, bladych łodyg.

"Jurij nazywa je motylkami" przypomniała sobie Mina w zadumie i nawet wspomnienie męża nie zepsuło jej humoru. Ogarnęła ją cicha ekstaza i dziwne cierpienie.

Wyciągnęła przed siebie dłoń, chcąc dotknąć jednego z kwiatów. W pierwszej chwili nie rozpoznała ogromnej łapy, obleczonej w rękawicę, opiętej srebrzystym, świetlistym materiałem, pozalepianej rzepami i wyzywająco kolorową naszywką stacji kosmicznej. "To moja ręka" pomyślała z obrzydzeniem.

Jednym niezgrabnym ruchem wskazującego palca skruszyłaby drżące piękno kwiatów przypominających maki. Motylków, o czerwonych, ciemno żyłkowanych płatkach, o pręcikach cętkowanych jak sierść leoparda i króciutkich włoskach porastających gęsto wąskie, spiczaste liście.

- Ciekawe, jaki macie zapach - powiedziała, a jej głos zabrzmiał obco i głucho, gdy odbił się od szyby przed nosem i uderzył z powrotem w uszy.

Widziała wiatr, uginający łodygi traw i pchający przed siebie białe, przypominające watę nasiona obcych roślin, ale nie czuła jego podmuchów. Wiedziała, że łąka szumi i szeleści, że zioła pachną kamforą, a liście maków są włochate i szorstkie, ale nie mogła tego ani usłyszeć, ani poczuć.

Spociła się z nagłej irytacji, wyrwała buty z plątaniny pnączy i gęstych mchów, i przyspieszyła kroku, czując na plecach palący wzrok pracownicy Alfa i pozostałych pracowników Biura turystycznego na Anystine. W każdej chwili w jej uszach mógł pojawić się głośny pisk i komunikat: czas minął. Aby wrócić do Bazy, proszę trzymać się wskazówek. Proszę uważać, aby nie uszkodzić kombinezonu. Powietrze Anystine jest toksyczne dla Terrańczyków ze względu na zbyt wysokie stężenie tlenu i domieszki rakotwórczych izotopów helu.

Przecież kombinezon miał nie tylko system chłodzący, butlę z powietrzem z zawartością na dwie godziny i zapasowe pół, ale również zestaw czipów, lokalizator i przewodnik turystyczny audio.

Po przebrnięciu dwustu metrów, zmęczona jak kamieniarz i spocona niczym mysz, zatrzymała się przy kolczastym krzaku, o gałązkach czarnych i purpurowych, unoszących w stronę słońca płaskie, okrągłe liście, przypominające półprzezroczyste monety.

Dłonie w trzykrotnie za dużych, spęczniałych tlenem rękawicach oparła o kolana, skryte pod sześciocentymetrową warstwą spodni kosmonauty. "Gagarinie, Neilu, niewiele zmieniło się od waszych czasów" przemknęła jej przez głowę myśl. "Turyści wciąż płacą po setki rubli za przechadzkę w terenie w strojach sprzed stu pięćdziesięciu lat. Co za średniowiecze".

Złapała oddech. Pomimo ciasno splecionych na karku włosów kilka kosmyków zdołało wysunąć się i przykleić do mokrego czoła. Nie dało się ich odgarnąć bez ściągnięcia hełmu.

Powoli, z uczuciem nienawistnej radości, odwróciła się w stronę z której wyszła. Odnalazła wzrokiem Zasłonę - nawet tutaj przypominała nienaturalnej wielkości kroplę wody, odbijającą promienie słońca i falującą od wewnętrznych prądów i wirów. Nie dało się dostrzec nic, co się w niej kryło - metalowych ścian, wielopiętrowych ulic, otaczających wznoszące się ku niebu - a może tylko ku Kopule - wieżowce ze szkła i kamienia, budynków białych, czarnych i szarych, o oknach jak wyłupane oczy, stalowych przęsłach wgryzionych w ściany i poruszających się, jaskrawych muralach, zwykle reklamujących nieliczne rozrywki, które ofiarowało małe, jedyne anystińskie, dwudziestomilionowe Miasto.

Wiedziała, że przyglądają się jej wszyscy mechaniczni pracownicy i śledzą każdy jej krok. Wciąż czuła ogień w płucach od szybkiego marszu w czternastu dodatkowych kilogramach na grzbiecie, a pomimo tego wybuchnęła śmiechem, zachłystując się śliną. Uciekam! Uciekam! Jurij, patrz, stoję zanurzona w kwitnącej łące jak w pachnącym morzu, wtłoczona w celofanowy worek, z zegarem tykającym na przegubie ręki a i tak jest tu lepiej niż u Ciebie, niż z Tobą, niż przez Ciebie.

Ślę Ci najgorsze myśli. Ślę Ci przekleństwa z koszmarów sennych. Nawet gwiazdy się z Ciebie śmieją. Słyszysz?

*

- Muszę sprawdzić wszystkie pani kieszenie, proszę mi wybaczyć - powiedziała pracownica Alfa, fachowo oklepując Minę wielopalczastymi dłońmi, nie pozwoliwszy jej nawet ściągnąć kombinezonu.

- Po co to robisz? - zapytała Mina, marząc o zdjęciu hełmu i usłyszeniu dźwięków innych niż przez głośniki.

- Naszą zasadą jest nie pozwolić, aby jakiekolwiek ślady biologiczne z obcej planety dostały się do stabilnego, terrańskiego ekosystemu Miasta - wyrecytowała Alfa, kończąc przeszukanie i nie znajdując nic.

- Dlaczego? - chciała wiedzieć Mina, tym razem po zerwaniu hełmu z głowy i przeczesaniu palcami wilgotnych włosów.

Pracownica Alfa uśmiechnęła się wymijająco.

- Takie są zasady BHP. Taki regulamin nas obowiązuje - odpowiedziała, zabierając się fachowo do rzepów i sprzączek.

- Co mogłoby się stać, tak hipotetycznie? - drążyła Mina, uwalniając zmęczone, skurczone stopy z butów i pozwalając opryskać się odkażającym, przeciwbólowym sprejem. - Gdyby ktoś zerwał jakiś kwiatek, przyniósł odrobinę ziemi?

- Myślę, że chodzi o obce życie - stwierdziła Alfa lekko. - Wie pani, naukowcy są zawsze przewrażliwieni na punkcie kosmitów i niebezpieczeństw z nimi związanych. Pamięta pewnie pani te stare, dobre filmy jak "Obcy" czy "Wojna Światów"... W pamięci ludzi wciąż tkwią jakieś schematy, absurdalny lęk przed nieznanym... Przepraszam, nie powinnam tyle gadać - umilkła nagle.

Mina zrozumiała, dlaczego tak zdumiały ją słowa płynące z ust mechanicznej pracownicy, że nie była w stanie zebrać myśli.

"Kursy etyki nic nie dały" pomyślała. Pomimo pięknie brzmiących słów o humanizmie i etyce w kontaktach człowiek-Sztuczna Inteligencja, cały czas traktowała A.I. jako lepszy rodzaj robotów. Zapomniała, że przeciwnie od robotów, A.I. są zdolne do kreatywnego myślenia, wpadania w paranoję i snucia niemożliwych do spełnienia marzeń.

Podobno mają nawet sny.

- Życie? - zapytała niepewnie, wcierając w dłonie przeciwbakteryjny krem, fosforyzujący lekko w cieniu pomieszczenia. - Przecież na Anystine nie ma oznak życia, to wiem na pewno. Mój... mój mąż mi mówił.

- Też o tym słyszałam. Ale - niech pani się zastanowi - jak te rośliny się rozmnażają? Przecież mają i pręciki, i słupki. Muszą być tu jakieś owady. Pszczoły, takie jak na Terrze.

- Sekundę, nie ma żadnego innego sposobu, aby doszło do zapylenia, bez owadów? - Mina poczuła dziwaczny przestrach. Świadomość, że poza Zasłoną, na spokojnych, cichych łąkach Anystine, tak kolorowo i atrakcyjnie przedstawianych przez wszystkie biuletyny podróżnicze, mogło kryć się jakiekolwiek życie, choćby w postaci pasiastych pszczółek czy innych robaków, była głęboko nieprzyjemna.

- Ja się na tym nie znam, ja tu tylko pracuję - odparła oględnie Alfa, zbierając do czarnego worka wszystkie porzucone części garderoby i podnosząc delikatnie hełm. Widocznie straciła ochotę do rozmowy. - Do widzenia i życzymy ponownego skorzystania z naszych usług.

- Zaraz, a ziemia? Próchnica? Mrówki? - Mina uczepiła się ostatniego tematu jak tonący koła ratunkowego. - Co tutaj rozkłada szczątki organiczne? Co zapyla rośliny? Niech mi... pani... pomoże - po raz pierwszy zwróciła się do A.I. nie na "ty". W jednej chwili ogarnęła ją fala wstydu, zmieszania i sympatii.

Pracownica zatrzymała się w drzwiach i spojrzała na Minę z zastanowieniem w dużych, bladych, połyskliwych jak szkło oczach, w których czarne źrenice i nienaturalnie zielone tęczówki na próżno miały dodać ludzkiego wyrazu.

- Proszę zapytać się męża - powiedziała. Czy tylko Minie wydało się, że w głosie Alfy pojawiła się złośliwa nuta?

- Co pani przez to rozumie? - wydyszała, czując, jak serce znów zaczyna jej szaleńczo bić.

Alfa wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, skrzypiąc zespawanymi stawami. Mina spojrzała w lustro - i zobaczyła kobietę o policzkach czerwonych jak płomienie, obłędnym wzroku i jasnych, rozczochranych włosach wijących się dookoła głowy niczym węże gorgony Medusy.

Zdławiła krzyk, cisnący się na wolność. Wtłoczyła go z powrotem z płuc, czując jak rozrywa jej wnętrze.

*

- Co ty tu robisz, na Boga? - zdumiał się Jurij, zrywając od jednego ze stołów i prawie przewracając szklanki z brunatnymi zaciekami po kawie. Zaciągnięte żaluzje i słabe żarówki nie rozpraszały mroku, a dym z papierosów uderzał szczypiącą falą w oczy. Kilka osób oderwało się od swoich grubych, gęsto zapisanych zeszytów, próbówek z kolorowymi cieczami, ekranów z nic nie mówiącymi wykresami i obrzuciło żonę Jurija wzrokiem, w którym ciekawość mieszała się z trudnym do opisania rozbawieniem.

"Pewnie niejedno tu o tobie usłyszeli" coś zaszeptało z ironią i Mina od razu straciła humor.

- Przepraszam wszystkim, że przeszkadzam - powiedziała dość głośno, starając się nadać głosowi miłe, obojętne brzmienie. Kiedy Jurij podszedł do niej, nie wiedząc co ma w ogóle pomyśleć o jej pierwszej od pół roku wizycie u niego w pracy, ściszyła głos, czując jednocześnie, jak mimowolnie ściąga brwi w zasępionego marsa.

- Jurij, mam kilka pytań - oznajmiła, próbując się uspokoić i rozluźnić mięśnie twarzy.

- Nie tutaj - ujął pewnie jej ramię, co ją natychmiast zmroziło i zdenerwowało. "Od kiedy jego dotyk przyprawia cię o mdłości?" szepnął inny głos.

Wyszli razem na korytarz o gumowanej podłodze, ścianach pomalowanych na zszarzały beż i pachnący lizolem.

- Słucham - rzekł, badając wzrokiem jej twarz. Mina dostrzegła na jego policzku coś jakby oparzenie, posmarowane niedbale tłustą maścią. - Coś złego się wydarzyło?

- Nie - ucięła ostro. - Byłam dzisiaj za miastem. Powiedz mi, jak na Anystine zapyla się rośliny?

Spojrzał na nią z autentycznym zaskoczeniem.

- Pchałaś się sześćdziesiąt kilometrów, aby zapytać mnie o coś takiego? - zapytał. Jedno, jedyne drgnięcie jego głosu sprawiło, że Mina domyśliła się - Jurij z trudem hamuje wybuch śmiechu.

- Chcesz mnie tutaj trzymać bez powodu, czy może po prostu łaskawie odpowiesz mi na pytanie? - wycedziła, czując jak ceglaste rumieńce na policzkach pogłębiają się jeszcze.

- Rośliny na Anystine zapylają same siebie - powiedział po ułamku sekundy, jego twarz przybrała odpychający wyraz. Wtedy Mina czuła, że go nienawidzi. - Zapytaj się Herliga. On się na tym zna; jest biologiem. Maniakiem, ale biologiem.

*

- Taaak, to prawda, zapylają się same. Autogamia. Ale nie wszystkie, skądże- Herlig był chudym, wymiętoszonym, starszym panem o czaszce pokrytej włosami z nieudanego przeszczepu, przez co łysiał nieregularnymi pasmami. Kitel, który niegdyś był różowy, teraz ze wszystkich stron pokrywały plamy i wypalone dziury. "Wyglądam jak wyglądam, ale nie wycieram na szczęście mankietem kwasu azotowego ani siarkowego, bo to bawełna. Nie ma czego się bać" zażartował na wstępie. Mina nie zrozumiała w ogóle dowcipu, ale uśmiechnęła się uprzejmie.

- Hypnosis vulgaris, to właśnie - przekartkował rozsypujący się atlas roślin i pokazał Minie rycinę jakiejś kolczastych kwiatków, których nie rozpoznała. - Tutaj wiatr odgrywa główną rolę. Jest to przykład roślin nagonasiennych, na Terrze są to drzewa iglaste. Występują tu drobne różnice, ale metoda jest taka sama-

- Czy znaleźliście kiedyś jakiekolwiek oznaki życia? - przerwała mu dość grzecznie Mina, mając coraz większą ochotę napić się herbaty. Herbaty zrobionej w brudnym kubku, z osadem grubym na palec. Wbiła wzrok w pomarszczoną, ruchliwą twarz biologa, starając się zapomnieć o wyschniętym na wiór gardle.

- Kiedyś, tak. Ale były to martwe, zasuszone truchełka jakichś chrabąszczy sprzed kilku tysięcy lat. Ciężkich i pełznących po ziemi. Nie natrafiono później na żadne inne ślady, choć możliwe, że - parsknął. - Że nie szukamy zbyt intensywnie. Wciąż nie wyjaśniliśmy fenomenu rozmnażania się Tanacetum aviculare. Powinienem gdzieś mieć jej zdjęcie... - sięgnął do półki jednego z czterech regałów pozapychanych po gardło skoroszytami, podręcznikami i książkami, które wyglądały na bardzo mądre i bardzo nudne. Wyciągnął niedbale oprawiony album i po dłuższym kartkowaniu znalazł odpowiednią fotografię.

- Oto ona - kiwnął na Minę, aby pochyliła się niżej. - Prawdziwy fenomen. Jej kwiaty posiadają wyłącznie słupki lub pręciki, co samo w sobie może nie jest czymś niezwykłym, ale tajemnicą pozostaje, jak pyłek zostaje transportowany. Osobniki Tanacetum aviculare charakteryzuje znaczna odległość w jakiej od siebie rosną. Możemy zatem wykluczyć rolę wiatru w tymże procesie. Nie są samopylne, ani klejstogamiczne. Pozostawałoby nam jedynie zapylanie przez zwierzęta. Zwierzęta, których tu po prostu nie ma.

Tanacetum aviculare przypominała rozłożysty oset, tylko pozbawiony kolców i z fioletowymi kwiatostanami, które pomimo poszarpanych płatków posiadały głęboki, lejkowaty kielich. Oprócz tego suche, bladozielone łodygi pokrywały cienkie, czarno-białe listki, przypominające ptasie skrzydła.

- A czy na Anystine nie mogły się wykształcić jakieś oryginalne, jedyne w swoim rodzaju sposoby zapylania? - zapytała ostrożnie, próbując zapamiętać kształt i wygląd Tanacetum.

- Jakie? Jakie na przykład? - zapytał rzeczowo Herlig, strzygąc mimowolnie uszami.

- Przez korzenie, powietrze, nie wiem - zrobiło jej się głupio, gdy tylko słowa wyfrunęły z jej ust.

- Wykluczone - potrząsnął głową biolog. Zatrzasnął książkę. - Ich korzenie są najzupełniej normalne, grube, mięsiste, rodzaj spichrzowy, funkcje magazynujące, . Bez rozgałęzień. Zresztą, to jakaś fantazja. A przez powietrze? Mówiłem, że rolę wiatru wykluczyliśmy.

Zapadła nagła cisza. Mina odczuwała zmęczenie i oszołomienie, informacje przytłoczyły ją tak silnie, że zapomniała, co tak naprawdę chciała osiągnąć poprzez pytania. Herlig zaczął porządkować podręczniki i wyglądał, jakby wyczerpał temat.

"Muszę wracać do domu" pojawiła się myśl. Mina wzdrygnęła się.

- Nie macie, wy, naukowcy, żadnych hipotez? - zapytała półgłosem. Dotknęła szklanki; herbata już wystygła.

Herlig spojrzał na nią bystro ponad drucianymi okularami.

- Hipotezy, mieć to mamy. W większości uznajemy, że albo zachodzi tu jakaś nadzwyczajny, absolutnie obcy terrańskim roślinom proces biologiczny, albo udział w zapylaniu biorą zwierzęta.

- Zwierzęta, które nie istnieją? - dodała zjadliwie Mina.

Herlig zaśmiał się cicho.

- Nie zdziwiło nigdy pani, dlaczego taką wagę przywiązuje się do "stroju wyjściowego"? - zapytał z sarkazmem. - Do tych przedpotopowych kombinezonów? Przecież ta dawka promieniowania nie zaszkodzi nawet gdyby otrzymywała ją pani przez następne pięćdziesiąt lat swojego życia po kilka godzin dziennie. Wystarczyłby płaszcz i jakaś prowizoryczna ochrona. Wyższe stężenie tlenu? Sportowcy tu się nie wybiorą na ćwiczenia, to wszystko. Ale naczynia krwionośne nie porosną pani gałek ocznych, o to proszę się nie bać.

- Czyli co? - Mina patrzyła na niego wyczekująco.

- Och, głównym powodem, o którym się nie wspomina, jest ta cholerna Tanacetum aviculare. Nie pozwala nam wykluczyć na 100% obecności fauny i wobec tego nie możemy być całkowicie pewni, że obce życie w jakiś sposób nie wejdzie w konflikt, choćby nawet immunologiczny, z naszymi organizmami. Tutejsze bakterie, kilka niewinnych białkowych stworków, wirusów, wszystko to zbadaliśmy i trzymamy w laboratoriach. Ale pieniądze z Terry idą na eksploatację naturalnych złóż surowców i robienie ogólnych badań dla Centrum Badań Kosmicznych w Tobolsku. Nie wysyłamy ekspedycji w głąb Anystine, nie koczujemy ze sprzętem rejestracyjnym przy Tanacetum, wyczekując niewidzialnych pszczółek. Dużo ciekawsze raporty przychodzą z Układu Stołypina, z B-14. Tam dopiero mają problemy z rozbuchaną fauną. Na co nie stąpniesz, okazuje się, że ma szczęki, czułki i jest głodne.

Herlig nawijał dalej, ale Mina puszczała jego słowa mimo uszu. Szóstym zmysłem wyczuła jedno - Herlig jest niezadowolony i pełen żalu. Prawdopodobnie żywił jakiegoś rodzaju pretensje do przywódców z Terry i instrukcji, jakie otrzymywało Centrum Badań na Anystine. Fakt, że rozgadał się na temat innej planety, ze znawstwem i trudną do opisania tęsknotą, zdawał się potwierdzać - oto przed Miną siedzi, jak to ujął Jurij, maniak. Maniak, ale biolog.

- Nie próbował zrobić pan czegoś na własną rękę? - przerwała mu w pewnej chwili, wchodząc wpół słowa.

- Co pani przez to rozumie? - świdrował ją wzrokiem. Przypominał jej w tym Jurija.

- Jest pan naukowcem. Dlaczego nie koczował pan ze sprzętem przy Tanacetum? - zapytała. Powoli zawiesiła torebkę na ramieniu.

- Kto powiedział, że nie koczowałem? - pytał, uśmiechając się coraz szerzej. Złapał Minę za łokcie i ściskał je w kościstych dłoniach. - Kto powiedział, że nie koczowałem? Kto powiedział, że nie oddychałem tutejszym powietrzem i nie znam zapachu kwiatów Anystine? Ja, ja tak powiedziałem? - przysunął tak blisko twarz, że Mina poczuła zapach jego wody kolońskiej. Sięgał czołem do jej podbródka, ale podnosił głowę, aby patrzeć jej w oczy.

- Bądź co bądź, kochana pani Borodin, zostaliśmy skazani na życie na Anystine. Trzeba zadać sobie pytanie, czy to faktycznie jest zesłanie, czy może błogosławieństwo. Czy chciała pani tego, czy nie, jesteśmy teraz jej mieszkańcami. I mamy obowiązek poznać ją i pokochać, bo bez tego, w martwym Mieście, w którym topole i tulipany więdną, zwiędniemy jeszcze szybciej. Dopiero po pokochaniu Anystine, znajdziemy spokój ducha.

- Pan kocha Anystine? - zapytała Mina, czując jak serce bije jej ze strachu i oczekiwania.

- O, tak. Kocham ją cholernie. Moją małą, rozśpiewaną Anystine.

*

Poznała Jurija Borodina, mniej więcej w czasie, gdy pisała pracę magisterską z filozofii płci. Kończyła dwadzieścia pięć lat i dopiero od czterech miesięcy mogła pochwalić się własnym mieszkaniem - co prawda małym jak dziupla dzięcioła, ale w nowym wieżowcu na ulicy Gorkiego w Soczi i najzupełniej własnym.

Może ta wolność i nagłe usamodzielnienie uderzyły jej do głowy, ponieważ był to zarazem czas, kiedy wpadła w towarzystwo ludzi, którzy wcześniej w ogóle by jej nie zainteresowali - w towarzystwo naukowców. Wcześniej trzymała się ze swoją grupą starych, zaufanych znajomych - nie było lepszego wieczoru, niż usiąść w obskurnej kawiarni, zamówić najtańsze wino i rozbierać rzeczywistość na części pierwsze.

Kiedy spotkała Jurija Borodina, przeżyła swego rodzaju szok. Kilka przypadkowych rozmów pozwoliły jej dojść do dziwnie gorzkiego wniosku - nigdy, ani ona, ani jej znajomi, nie wnikali w zawiłości otaczającego ich świata. Nigdy nie próbowali zrozumieć jakie elementy tworzą rzeczywistość, dlaczego działa ona w ten, a nie inny sposób. Ich zabawą było tylko dystansowanie się od emocji innych ludzi, relatywizowanie i ocenianie cudzych problemów lub przestępstw z subiektywnego, absurdalnego punktu widzenia.

A potem pojawił się Jurij. Niezbyt wysoki, sepleniący przy głosce "sz", o ponurych ustach i okularach wciśniętych głęboko pod wał brwiowy, ukrywających roześmiane, błękitne jak niezapominajki, poczciwe oczka. Zanim Mina się obejrzała, już siedzieli przy jednym stoliku razem z Żożą i Raisą, a Jurij opierał łokcie o stół i nachylał się całym ciałem w stronę Żoży, klarując coś namiętnym i cichym głosem.

- Mówisz: nie da się potępić Nadieżdy Bykow, ponieważ depresja poporodowa pozbawiła ją zdolności oceny sytuacji. Ja się pytam: od kiedy hormony są rzeczą silniejszą od zasad moralnych? Może wtedy, kiedy zasady moralne są na tyle słabo ukształtowane i zakorzenione, że odrobina kortyzolu zamienia cię w zwierzę. Zresztą, ważniejsze pytanie: wiesz, co się działo w domu Bykow? Znasz relacje łączące ją z rodziną, facetem, sąsiadami? Czy znasz jej dzieciństwo? Czy potrafimy wykluczyć choroby psychiczne, psychopatie, wylewy w mózgu? Ponadto, czy zabicie dziecka nie okazało się dla niej bardziej opłacalne, niż wychowanie go? Zastanówmy się, przecież to, co zrobiła, mogło być podjętą na zimno, racjonalną decyzją.

- To, co uprawiasz, to bezwzględny behawioryzm! - krzyknęła Raisa, która czekała uparcie, kiedy Jurij zaczerpie powietrza, aby wcisnąć swoje trzy grosze.

- Jednym słowem, zanim w ogóle poruszymy temat, powinniśmy zebrać jak najwięcej informacji o życiu i motywacji Nadieżdy, zanim w ogóle będziemy mogli porozmawiać - zauważyła Mina z irytacją.

- Dokładnie! - Jurij uśmiechnął się do niej jak podekscytowane dziecko. - Nie wydaje ci się logicznym, aby wyciągać wnioski z faktów i nie opierać się na niepotwierdzonych informacjach? Całe swoje życie unikam budowania pałaców na lodzie.

Żoża nie powiedział nic, chyba go przybiło.

Minę zatkało dopiero na koniec rozmowy. "Całe swoje życie unikam budowania pałaców na lodzie" powtórzyła sobie przed snem, w wieku dwudziestu pięciu lat, czterech miesięcy i siedemnastu dni. Sekundy tykały, minuty i godziny doprowadziły do kolejnych spotkań z Jurijem, kiedy już nic nie próbowała komentować, tylko słuchała i słuchała.

W stanie kompletnego odurzenia obroniła pracę i dostała dyplom. Przez cały czas, ściskając dłonie swoich znajomych, nadstawiając policzki po pocałunków i żegnana podniesionymi kciukami przez wykładowców, analizowała swoją pracę. Wygłaszała gładkie banały o filozofii płci i dlaczego powinno dążyć się do jak największego zuniwersalizowania różnic w patrzeniu na rzeczywistość z punktu swoich genitaliów. Czyniła śmiałe założenia i czerpała hojną dłonią z dzieł największych mistrzyń i filozofek. Rzucała cytatami na prawo i lewo, jakby mogło zamknąć to komuś usta. I zamykało. Zamknęło wszystkim.

Serce tężało jej w kamień, gdy zakładała płaszcz i drżącymi dłońmi zapinała guziki. Pogniecione dokumenty wepchnęła do torby i przemarznięta do kości wróciła do domu. Tam wyciągnęła jeszcze raz swój dyplom i przeczytała szeptem wszystkie wielkie, schlebiające słowa. I poczuła się tak samotna, jak jeszcze nigdy w życiu.

Ostatkiem sił zadzwoniła do Jurija i poprosiła go, aby przyszedł.

*

"Jednym słowem" myślała Mina, wciskając dłonie głęboko w kieszenie i maszerując chodnikiem martwym, automatycznym krokiem. "Jurij przyszedł ze złotym młoteczkiem i rozmyślnie roztrzaskał szklaną klatkę, w której tkwiłam od dzieciństwa. Obalił posągi bogów, spalił święte księgi i powiedział: jesteś wolna, dziewczyno. Ale potem dodał: dzięki mnie.

I to zepsuło wszystko. Ponieważ Jurij stłukł klatkę i pokazał cały świat dookoła, zapewniając, że mam prawo wyboru. A potem okazało się, że on sam w tym wszystkim dopiero zaczyna się poruszać. I to ja pociągnęłam go na dno. Zaangażował się jak dzieciak w nasz związek, przez co opuścił się na studiach i ostatecznie nie dostał się na Gelo tylko na Anystine. W dodatku ze mną.

Tak naprawdę to ja go ciągnę na dno, czy on mnie? Gdybyśmy się w życiu nie spotkali, możliwe, że cały czas żyłabym w klatce. Czy to dużo gorsza alternatywa, od tego, co spotyka mnie teraz?

Wydawało się, że nauka i logika wypełnią wyrwy i uczynią moje życie piękniejszym i doskonalszym. Ale po prawdzie, to zostały jedynie zniszczone poprzednie hierarchie wartości, rozsypane w proch schematy myślowe i nie pojawiło się nic nowego na ich miejsce.

"Czy ty jesteś tak głupia, czy po prostu udajesz?" wrzasnął Jurij któregoś razu.

Tak, chyba było to pół roku temu.

Przecież Jurij chciał dobrze. Chciał jeszcze raz wychować dorosłego człowieka, przekazać mu to, co sam się nauczył i zafascynować swoimi pasjami. A potem wyszło szydło z worka - i ujrzał się obciążonym żoną, która każdego dnia siada krzesło dalej przy śniadaniu. Żoną, która zamyka książkę, kiedy zaczyna jej czytać nad ramieniem. Żonę, która bierze od niego ręcznik dwoma mokrymi palcami przez szparę w drzwiach i na słowo o potencjalnych potomkach blednie ze wściekłości i oburzenia.

- Przepraszam cię, Jurij - powiedziała na głos, nie starając się nawet wykrzesać z siebie uczucia litości. Nagle dostrzegła prawdę, taką jaką była i jedyne co odczuwała, to zmęczenie i zimno we wnętrznościach.

Wcisnęła przycisk z liczbą 14 i przymknęła na ułamek sekundy oczy, kiedy winda szarpnęła do góry. Nie potrafiła się przyzwyczaić do uczucia nagłej miękkości kolan i ucisku na ramionach, gdy z elektromagnetycznym sykiem pięła się z prędkością 30 kilometrów na godzinę na szczyt bloku.

A czego chcę ja? Osoba, która kończy dwadzieścia dziewięć lat i jedyne co może o sobie powiedzieć, to: "skończyłam studia. Mam męża. Mieszkam na Anystine". Skończyłam studia, których sens został przekreślony na zawsze przez Jurija. Nigdy nie zarobiłam własnych pieniędzy. Nawet nie spróbowałam.

Mąż? Mąż na twoje skargi i wyrzuty odpowiada: "przepraszam, myślałem, że jesteś inna. Ale kobiety współczesnej nie da się zadowolić. Chyba dopiero, gdy przekona się na własnej skórze, że wszystkie jej plany były skazane na porażkę, wraca na wieś i gotuje facetowi obiad". "Przykro mi, że tego nie rozumiesz. Może dlatego czasem nie mam ochoty z tobą rozmawiać". "Jesteśmy z innych światów, dziecko. W pewnym momencie miałem wrażenie, że chcesz zostać częścią mojego".

Też miałam takie wrażenie. Było i minęło. Twoje zdawkowe przeprosiny nie są w ogóle na temat. Porzuciłeś mnie niedokończoną. I teraz to sobie uświadomiłam - że z jednej klatki chciałeś wepchnąć mnie w drugą. Ale brakowało ci sił i poddałeś się w pół drogi. Myślałeś, że zbudujesz tę klatkę własnymi rękami, "dla nas". Może nawet nie nazywałeś tego klatką, tylko domem.

Przegrałeś. Przegrałeś.

Weszła do pustego, cichego mieszkania. Odkurzacz schował się pod kanapę, ledwie uciekłszy jej spod nóg. Nie zamknęła frontowych drzwi, torebka wylądowała pod ścianą. Przesuwając się ociężale jak w wodzie, wysunęła szuflady swojego biurka i wygrzebała stare zeszyty i książki. Wszystko wypadało jej z rąk, wyblakłe rachunki lądowały na podłodze, długopis strzelił z trzaskiem pod obcasem.

Z ramionami pełnymi papierowych, oprawionych w tekturę wspomnień wypadła na rozległy balkon. Gubiąc po drodze pojedyncze kartki, dobrnęła do zasypanego siwym popiołem grilla i wcisnęła swój ciężar w głąb jego otwartych ust. Znalazła benzynę na dnie butelki, brudząc palce wylała jej zawartość na kartki i z uczuciem, jakby rzucała pochodnię do własnej sypialni, wypuściła z palców zapałkę.

Ciepły powiew uderzył w jej twarz, aż cofnęła się o krok.

Wróciła do wnętrza mieszkania, zaczęła ściągać z półek książki, nie patrząc na grzbiety ani okładki. Dysząc ciężko, wyrywała strony i darła je na kawałki, karmiąc płomienie, gnące się pod jej dłonią jak na wpółoswojone węże. Nie oszczędziła nawet książek kucharskich ani enigmatycznych zapisków Jurija, które zdążyła zlokalizować i przeczytać od deski do deski już kilka miesięcy wcześniej.

Wszystko, wszystko, całe słowo pisane. Myśli innych ludzi, takich samych durniów jak ich czytelnicy, przekształcane w sadzę - węgiel - i dwutlenek węgla. Cząsteczki tlenu bombardują się nawzajem, fala ciepła pokonuje energię aktywacji i trzask! Widać ogień. Celuloza i tlen zjadają się w pocałunkach, wiją w uścisku.

Dym był gorzki i osnuwał twarz Miny szarym całunem. Białe, gorące płatki sadzy osiadły w jej włosach. Śmierdziało siarką.

*

Jurij wrócił do domu późno w nocy. Mina nasłuchiwała na bezdechu, z poduszką przyciśniętą do piersi, jak kroki mężczyzny, początkowo pewnie wstępują do salonu, aby po sekundzie zatrzymać się i zamilknąć oskarżycielsko.

Potem nastąpiło kilkanaście szelestów, ciche przekleństwa, coś brzęknęło, zaskrzypiało balkonowe okno. Kolejne przekleństwa. Zaskrzypiało krzesło. Trzydzieści sekund ciszy. Potem kroki znalazły się tuż za drzwiami sypialni Miny.

Kobieta usiadła na łóżku, kuląc się w kącie i wlepiała oczy w prawie niewidoczną w ciemności klamkę, jak ta powoli zgina się do dołu. Drzwi cichutko zatrzeszczały, ale przekręcony klucz nie pozwolił wpuścić wroga do środka.

Znowu przekleństwo. Minuta bezładnych szamotań, pomruków i stuków. Na koniec drzwi frontowe huknęły niczym wystrzał z pistoletu.

Czekając na upiornie znajomy gwizd windy, Mina złożyła głowę na jednej z poduszek i ujrzała pod dziwnym kątem zza firanki dwie blade plamy na niebie - Księżyce Anystine. I teraz nie wiedziała, czy są one tak niewyraźne z winy półprzezroczystej Zasłony czy może dlatego, że jej oczy wypełniły się łzami.

 

II

Anystine

 

Promienie słońca wydawały się grzać nawet przez grubą, ochronną szybę hełmu. Mina wyciągnęła daleko ręce i próbowała biec - po miękkim, zarośniętym gruncie, gdzie twarda ziemia kryła się pod grubą warstwą suchych, kudłatych mchów, gęstych ziół, trawy i długich, potarganych przez wiatr łodyg, wiotkich i śliskich niczym palce pajęczych czarownic.

Za jej plecami, za każdym krokiem dalej, Zasłona i Miasto w jej wnętrzu, skryte niczym nasiono w twardej łupinie, odbijały słoneczny blask. Miasto-orzech, czekające bezmyślnie, dopóki ptak o ostrym i zakrzywionym dziobie nie chwyci go w szpony i wyłuska ze skorupy.

"Nawet na ciebie nadejdzie czas" pomyślała Mina.

Po dwudziestu minutach zwolniła kroku i pozwoliła tętnu wrócić do normalnego tempa. Morze ciemnozielonych traw, przetykane złotymi i czerwonymi, pulsującymi kolorami główkami kwiatów, falowało rytmicznie, wzburzane przez wicher. Łąka podrzucała setkami tysięcy wyrastających w jednej chwili łbami, niczym rozszalałe konie, wystrzeliwała w powietrze garściami twardych nasion, białych, nitkowatych strzępów, pyłem zarodników i zwiędłymi płatkami.

Jakieś pyłki i ziarna atakowały wgłębienia i rzepy kombinezonu, agresywnie wciskały się do wszelkich możliwych otworów, jakby instynkt życia podpowiadał im, że nawet na syntetycznym stroju a la Neil Armstrong znajdą odpowiednie warunki życia.

Lub żywiciela.

Białe i różowe chmury, postrzępione na brzegach, rozsnute po intensywnie błękitnym niebie, przypominały dym z terrańskich kominów, a przenikając się razem, przybierały barwę mleka zabarwionego bydlęcą krwią.

Dopiero po dłuższej chwili, kiedy zdążyła ponownie się zasapać, przypomniała sobie główny cel swojej powtórnej wizyty na zewnątrz Miasta.

"Tanacetum aviculare" pomyślała, przywołując w pamięci zdjęcie rośliny, kórej postanowiła poszukać. Wydawało jej się, że w ogromie delikatnych, zielonych łodyżek zakończonych pulchnymi płatkami łudząco przypominającymi krzyżówki róż, tulipanów i piwonii, odnalezienie kościstych łodyg pokrytych biało-czarnymi skrzydełkami, z rozpostartymi ku niebu ciemnofioletowymi kielichami, nieustannie stroszonymi przez anystiński wiatr, nie będzie takie trudne.

Ale minuty mijały, mech miażdżony podeszwami powoli wracał do swojej poprzedniej objętości, kolejne rośliny gubiły liście, mniej czy bardziej ostrożnie rozgarniane przez niezgrabne rękawice, ale Tanacetum aviculare skryła się gdzieś głęboko, byle nie pozwolić ujrzeć się mieszkance innej planety.

"Powinnam była zapytać się Herliga" wypominała sobie Mina. "Jedyna informacja, którą czystym przypadkiem posiadam, to: osobniki Tanacetum rosną w dużej odległości od siebie. I tyle. Pomoże mi to je zlokalizować? Natknąć się nosem na najbardziej tajemnicze zielsko na Anystine?"

"Jestem idiotką" uświadomiła sobie po kolejnym kwadransie bezskutecznego szamotania się w kółko. Brnięcie przez łany zboża, w którym nawet mrówek nie było do udeptywania ścieżek, przypominało wędrówkę w śniegu - obdarzonym pnączami, kolcami, czepnymi wąsikami i włochatymi liśćmi.

Siadając gwałtownie na ziemi, miała irracjonalną nadzieję, że jak w głupim filmie obejrzy się za ramię i ujrzy tam czilującą spokojnie w słońcu Tanacetum. Zerknęła nawet za siebie, ale ujrzała tylko przywiędły, podobny do alg krzak.

W którymś momencie położyła się na plecach, słysząc upiornie potrzaskiwanie kombinezonu i niepokojący syk dobywający się z rurek. Zastanawiała się półprzytomnie, co by się stało, gdyby nagle kamień, wypuszczony przez Boga w trudnym do rozszyfrowania dowcipie, uderzył w jej hełm i roztrzaskał go. Albo gdyby jakiś cierń przebił się przez pancerz kombinezonu i pozwolił powietrzu z wnętrza wyrównać ciśnienie.

"Umarłabym? Chyba nie"

Zamknęła rozgorączkowane powieki, pod którymi od razu ujrzała kartkę pozostawioną przez Jurija na stole: "będziemy musieli porozmawiać. Nie mam ochoty na ciebie patrzeć. W razie czego, dzwoń do pracy".

Jeszcze rozwścieczony okazuje pewną troskę. Wyprowadzony z równowagi ubierze swoje myśli w słowa i przeprosi, jeśli uzna, że minął się z prawdą.

Jednym słowem, pieprzony anioł. Anioł z nieba, o oczach zaślepionych boskim blaskiem i ustami pełnych słodkich fantazji. Wielkie białe dłonie ujmujące za kostki u nóg i ciągnące gdzieś głęboko, po schodach, w mrok, do piwnicy. Widać tylko obskubane, gęsie skrzydła; toczą niebiańską łunę. Aureola spada na podłogę, kręci się przez chwilę, wytracając energię, niczym się nie różni od mosiężnej obręczy opasującej beczkę.

Krew pulsuje w powiekach, świat zalała czerwień. Gęste, czarne płaty zasypują purpurę cieniem kurhanu. Wszystko staje się nagle obce i odległe.

Dopóki ktoś nie zapukał niespodziewanie w plastikową obudowę hełmu; w skroniach zawibrowała fala uderzeniowa. Mina otworzyła oczy.

*

Przez chwilę nie mogła zrozumieć, co widzi. W głowie kołatały się strzępy myśli i pozbawione sensu zdania, mroczki mięły obraz w giętkie, czarne pasma i ślepe plamy.

Na długich nogach, tak zgrabnych, że nieludzkich, pokrytych lśniącym, kremowym tworzywem, wznosiła się pod niebo wysoka niczym wieża, niezwykła istota. Znakomicie ukształtowane nogi przechodziły płynnie w szczupłe biodra, wąską na dwanaście centymetrów talię i długą, wężową szyję. Syntetycznymi, czarnymi włosami szarpał ciepły wiatr. Dopiero gdy istota podniosła do góry tuzin ruchliwych palców i pomachała nimi przed oczami Miny, ta z nagłym drgnięciem przestrachu rozpoznała ją.

Pracownica Alfa. To tylko pracownica Alfa.

Szczupły robot, o proporcjach wyśnionych przez zboczeńca z zacięciem estety, i o dłoniach niczym z koszmaru, przykucnęła przy głowie Miny, która nie była w stanie nawet drgnąć palcem u stopy. Oddychając ciężko, nie spuszczała z A.I. wzroku, czuła jak gorący pot spływa strużkami po szyi.

Alfa wyciągnęła przed siebie drugą, pajęczą dłoń i zmachała przed samym nosem Miny jakimś ciemnym, podłużnym przedmiotem.

- Co to? - wydyszała Mina, nie zastanawiając się nawet, czy Alfa ją słyszy.

Ale Alfa była fachowcem.

- Kokon - oznajmiła do przypiętego do ramieniu mikrofonu. - Kokon, pani Borodin. Znalazłam go w pobliżu jednych z tych ptasich, skrzydlatych roślin. Pewnie pani już wie. Rośnie taka jedna cztery kilometry na zachód stąd. Trzeba iść bardzo ostrożnie i mieć oczy dookoła głowy. Nie wie pani, jak łatwo jest przeoczyć Tanacetum. Zachowałam się trochę... - szukała odpowiedniego słowa. Zaczęła przyglądać się kokonowi. Promienie załamywały się na jego szklistej powierzchni i błyszczały fioletem.

- Trochę zbyt niecierpliwie... Rozgrzebałam tymi oto rączkami - uśmiechnęła się. - Prawie dziesięć metrów kwadratowych, ale udało się. Ma pani szansę zobaczyć coś, na co Anystine nie pozwala byle komu. Proszę wziąć ze sobą ten... kokon i trzymać w cieple i wilgoci. Niech pani da mu to, co ma pani najlepszego. Anystine to doceni. I oczywiście, wszyscy prosimy o dyskrecję.

Wsunęła obły, podłużny kształt o jednej z kieszeni na piersi Miny, która próbowała wydobyć z siebie jakieś słowa, ale tylko popiskiwała żałośnie jak dziecko.

- Proszę się nie bać, pani Borodin - powiedziała z szerokim uśmiechem, przez co wyglądała prawie jak człowiek. - Zaprowadzę panią do Miasta. Za kwadrans skończy się pani tlen.

*

Salon w miękkich plamach zachodzącego światła wyglądał nierzeczywiście jak ze snu. Różowa poświata otulała kontury mebli i zapalała ogniki w szklanych lampach, spływała ze ścian, unosiła się różanym oparem nad podeptanymi kartkami, snuła między szafkami kuchennymi, sączyła do płuc.

- Anystine - powtórzyła Mina, opierając się oboma łokciami o stół, na którym wciąż tkwiła gazeta z potłuczonym szkłem. Jedną dłoń wplotła we włosy, drugą delikatnie głaskała śpiący głęboko kokon.

Anystine, czwarta planeta Układu Słonecznego imienia Sofji Kovalevskayi. Anystine, okrążana dwoma księżycami, które mieszkańcy Miasta nazywali pieszczotliwie Wową i Nikitą. Anystine, którą terrańskie przewodniki turystyczne opisywały jako "czarującą, wiecznie kwitnącą łąkę, która po niewielkich obróbkach terenu pozwoli zamieszkać na swojej powierzchni każdemu, kto będzie zainteresowany".

Każdemu, kto ma odrobinę pieniędzy, udaje, że jest naukowcem albo idzie pracować w kopalniach. Trochę ich było. Dwadzieścia pieprzonych milionów.

Opuszki palców cicho muskały śliską, pożłobioną powierzchnię kokonu i zatrzymywały się na drobnych, płytkich wgłębieniach. Głaskały urwiska i doliny, zapamiętywały nierówności terenu i uczyły na pamięć dotyku glazury szkliwa.

Mina nie mogła oderwać oczu od podarunku Alfy.

- Nie, ty nie jesteś kokonem - szeptała, opierając policzek o chłodny blat stołu. - To Ty, Anystine. Tym razem nie kobieta i nie człowiek, tylko cała planeta. Ogromna i okrągła. Nie zaprosiłaś nas, ale i nie wyrzucasz. Dajesz szansę na poznanie, ale dlaczego? Chcesz dać się przekonać?

- Przecież to było po prostu niemożliwe, aby przy takim bogactwie flory nie było u Ciebie ani śladu życia. Ty po prostu ukryłaś swoje dzieci przed oczami obcych. Skryłaś je pod ziemią, między korzeniami, otoczyłaś czernią gleby i pozwoliłaś spać. A kiedyś nadejdzie dzień, kiedy wygrzebią się z kryjówek, odepchną krępujące je więzy i wydostaną się na powierzchnię. Kiedy? Ty nie mówisz, kiedy. Po prostu czekasz, aż to my się zmienimy. Jak to mówią Terranie: po niewielkich obróbkach terenu. Nie pozwolisz się kroić na kawałki i pożerać. Ty zmienisz nas. Jesteś wystarczająco silna i cierpliwa. Masz przed sobą całą wieczność.

- Wiesz, widzę pewne podobieństwa - Mina ujęła w dłonie atramentowo ciemny, połyskujący kokon i zamknęła w świątyni ramion. - Między swoim życiem a Twoim. Znowu ktoś przyszedł i powiedział "chodź, będzie dobrze". Tylko ty się przyczaiłaś, a ja porzuciłam wszystko, zbrzydziłam sobie całe poprzednie życie i nie dostałam nic w zamian.

- Jestem niewinna - kokon rozgrzewał się w uścisku, a może było to tylko wrażenie. - Jestem niewinna, ale głupia też trochę, masz rację. Pomogę Ci, myślę, że to mój obowiązek. Zobacz! - uśmiechnęła się krzywo. - To A.I. odkrywają Twoje dzieci, a nie my, ludzie. Wiesz, powinien mnie Twój wybór zaskoczyć, ale jakoś tak się nie dzieje. Sztuczna Inteligencja jest z nami od dość niedawna. Nie ściągnęła na siebie takiego brzemienia grzechów, co ludzkość. I chyba więcej rozumie. Lepiej Cię słyszy. Widziałaś Alfę, jej nie szkodzi chodzenie bez kombinezonu. Może... a może...

W głębi kokonu coś się poruszało.

- A może to kolejne oszustwo ludzi. Odcinają nas od Ciebie. A przecież dopiero najgłębsza bliskość pomoże nawiązać więź. To jest w stylu Jurija. Jemu nie podobają się moje odwiedziny na u Ciebie. Myślę, że jest jednym z zwolenników "niewielkich obróbek". Ale Tobie Jurij nie straszny. Złamiesz mu kręgosłup jednym ciosem.

- Ciepło i wilgoć, tak? - szeptała, czując jak twarz pokrywa się kropelkami potu. Poczuła słabość w kolanach. - Mam podarować Ci, co mam najlepszego? - uklękła na podłodze, ujęła kokon mocniej w dłoń.

- Postarać się, tak? Jesteśmy razem, Anystine?

Ból, zimno i gorąco.

- To jest niczym poród, Anystine - płakała. - Tylko na odwrót. Nigdy nie chciałam mieć dzieci i teraz wiem dlaczego. Urodzę dla Ciebie, poprzez Ciebie!

Gdy tylko kokon skrył się w miękkiej otchłani jej ciała, ból skończył się nagle. Pozostało tylko uczucie ciężkości i obrzmiewającego chłodu w głębi brzucha.

Mina nie była w stanie podnieść się z podłogi. Pod powiekami widziała wyraźnie czarną sylwetkę Alfy na tle białego od oślepiającego słońca nieba. Dwanaście szczupłych, segmentowanych palców kiwało się w hiperrealistycznie gęstym powietrzu, jakby czas zwolnił na chwilę. Z tyłu wiatr wzbijał pod chmury pęki liści, płatków, obskubanych pączków i nasion. Alfa stała z uśmiechem i czekała, aż człowiek otworzy zaspane oczy, a za nią Anystine wibrowała energią, zrywała się do biegu, przystawała, wpadała w zarośla, wyrywała na wolność i wirowała dookoła własnej osi, w tańcu z zielenią tak żywą jak ona sama.

- Och, Anystine - szeptała Mina, czując jak zaschnięte łzy ściągają skórę na policzkach. - Jak to Herlig powiedział... ja tak cholernie cię kocham.

*

Budziła się w nocy kilkakrotnie, dręczona niejasnymi snami, pełnymi płomieni zwęglających książki, Jurija, wpychającego popiół do ust i syczącego z bólu, oraz powykręcanych roślin, które za jednym wstrząśnięciem ciała przekształcały się w suche ptaki o kościstych szyjach i czarno-białych, ostrych niczym noże skrzydłach.

Za każdym razem wsuwała dłoń między nogi i czubkiem palca wyczuwała twardy, kamienny brzeg kokona. Potem znów zaciskała uda, wyobrażając sobie, jak wilgotne, wrażliwe płaty mięśni i ciała otulają dziecko Anystine i trzymają je ciasno, w spokoju, ciszy i cieple.

"Rośnij" myślała, nasłuchując kroków Jurija za drzwiami. "Rośnij".

Po raz ostatni obudziła się, kiedy dochodziła godzina piąta nad ranem. Czyste światło świtu uderzyło o jej powieki i wyrwało z gęstych, pełnych śliny i mułu snów. Ruchem, który zaczął się stawać nawykiem, sprawdziła obecność kokonu.

Tym razem nie wyczuła nic poza bólem pokaleczonych tkanek, pokrytych krwią i śluzem. Anystine opuściła ją, gdy Mina spała.

Zarówno Miasto jak i Jurij tkwiło pogrążone w głębokim śnie, kiedy Mina zakładała pospiesznie buty, a potem biegła z sercem w gardle przez opustoszałe ulice, wiedząc, że kiedy dobiegnie do Biura turystycznego, ono właśnie zdąży się otworzyć.

*

- Alfo - powiedziała głosem roztrzęsionym z emocji i zadyszki, łapiąc pracownicę za metalowe ramię. - Musisz mi pomóc.

- W czym, pani Borodin? - zapytała Alfa beznamiętnie, odwracając się w jej stronę z wystudiowanym uśmiechem i rękoma ściskającymi czarne, wypchane worki. - Chciałaby pani skorzystać z naszych usług? Kolejna wycieczka w teren? Zaraz znajdę pani kombinezon-

- Przestań się wygłupiać, przecież nikt nas nie słyszy - Mina rozejrzała się jeszcze raz dookoła. Dopiero na końcu korytarza stało kilku pracowników i starannie myło podłogę. - Alfo, kokon zniknął. Nie ma go. Przez całą noc... rano patrzę, zniknął.

- Jaki kokon? - blade oczy Alfy przypominały najbardziej zdumione szklane kulki świata.

- Alfo - zaczęła Mina cierpliwie, płonąc w rzeczywistości ze zmartwienia i zdenerwowania. - Anystine pozwoliła nam wziąć udział w przemianie tego świata i pozostać jej pełnoprawnymi mieszkańcami. Kokon. Wiesz przecież. Dałaś mi go wczoraj, kiedy zasnęłam tam, na łące.

- Przepraszam bardzo, nie wiem, o czym pani mówi - Alfa błyskawicznie strąciła z siebie dłoń Miny i przyspieszyła kroku. - Niech pani lepiej wraca do domu. Pani jest ciężko chora.

- Boże, Alfa, przestań robić z siebie wariatkę! - nie wytrzymała Mina, biegnąc za nią.

- Nie jesteśmy na ty - oznajmiła niewzruszenie A.I. - A wariatką jest ten, kto to powiedział. Do widzenia. Niech ktoś inny panią obsłuży. Ja mam dużo pracy, aby jeszcze wysłuchiwać podobnych bredni.

- Alfo, proszę! - rozszlochała się histerycznie Mina, czując jak pęka jej serce. - Dlaczego udajesz? To ta dyskrecja, o której mówiłaś? Dlaczego nikt mi nic nie tłumaczy! Dlaczego nie możesz mi nic wytłumaczyć?!

Alfa zniknęła w drzwiach z napisem "tylko dla personelu". Zapach płynu do mycia podłóg wywoływał mdłości, a nogi rwały z bólu.

Mina zatrzymała się, całkowicie wyczerpana, zwieszając głowę i obejmując ja ramionami. Przez chwilę słyszała tylko pisk w uszach, jakby zmieniało się ciśnienie atmosferyczne, albo wszystkie chmury postanowiły zgromadzić się nad jej czaszką i roztrzaskać ją o ziemię.

Oddychała ciężko, długo, powietrze jak tłusta zupa zalepiało jej gardło.

- Dzień dobry, pani Borodin - powitał ją ktoś radosnym głosem. - W czym mogę pani pomóc? Co pani tak tu stoi?

Uniosła powoli wzrok i utkwiła go w smukłym pracowniku Omega, o uśmiechu ślepym i szczęśliwym.

- Na zewnątrz - powiedziała z trudem. - Chcę wyjść na zewnątrz.

*

Doliczyła trzech tysięcy. Mniej więcej zdążyło upłynąć pięćdziesiąt minut, odkąd opuściła Biuro. Pracownik Omega pomógł jej się ubrać; używając wszystkich tuzinów palców zapinał rzepy, naciągał paski i poprawiał hełm, kręcąc się dookoła Miny, jakby ta była lalką. Nie przeszkadzało jej to, wręcz przeciwnie: miała wrażenie, że dostrzega w tej staranności i zaaferowaniu pewne znaczenie.

Pozwoliła umocować sobie na ramieniu opaskę z przyciskiem, który po naciśnięciu od razu wysyłał sygnał do Straży. Oczywiście po kilku krokach, kiedy poczuła się dość pewnie, a w obliczeniach doszła do stu osiemdziesięciu, zerwała opaskę i powiesiła w widocznym miejscu na jednym z algopodobnych krzaków. Pomimo tego, że nie planowała powrotu, coś nie pozwalało jej z rozmachem cisnąć urządzenia gdzieś w zarośla.

Po raz pierwszy, kiedy oddaliła się od Zasłony, poczuła się swobodnie. Opuściło męczące przeświadczenia bycia obserwowanym, jak gdyby Wielkie Oko zarządców Miasta, ich policji i strażników zwróciło się w przeciwną stronę i w milczeniu wyraziło zgodę: oddal się, daję ci czas.

Posłusznie parła przed siebie, rozdeptując korzenie i przeczesując zielsko ugiętymi kolanami. Walczyła z irracjonalną ochotą, aby skoczyć wprost na wierzchołki traw i poruszając płynnie ramionami, popłynąć przez siebie i ślizgać się jak ryba, w świecie, który zza szyby hełmu zdawał się być gęstym i ociężałym, a powietrze skamieniałym.

W pewnym momencie opuściła głowę i nie podnosiła wzroku, aby potoczyć nim po horyzoncie. Skupiła się na obłych, lśniących czubkach butów, tratujących mikroflorę Anystine i cały czas, bez wytchnienia, liczyła. Słyszała swój schrypnięty szept, dyszący w uszach, pracowicie artykułujący długie sylaby.

Trzy-tysiące-dwieś-cie-czter-dzieś-ci-jeden, trzy-tysiące-dwieś-ie-czter-dzieś-ci-dwa, trzy-tysiące-dwieś-cie-czter-dzieś-ci-trzy, trzy-tysiące-czter-dzieś-ci-czte-ry...

Rytmiczne wymachy ramion, takt wybijany piętami. Oczy piekące z niewyspania i jaskrawych promieni słońca, wpółprzymknięte. Światło i cień rozkudłanych traw.

- Na czym to polega, Anystine? - mruczała Mina do siebie. - Taki jest plan? Kokon miał zniknąć, a Alfa udaje Greka. Rozumiem. Nie będę w Ciebie wątpić. Jako jedyna nie masz wobec mnie żadnych czczych obietnic. Szczera jak złoto, tajemnicza jak kobieta w świetle księżyca. Jesteś tajemnicą, zagadką. Ale przecież słyszę Cię...

Zatrzymała się. "Pięć kilometrów, nie więcej" odnotowała machinalnie.

- Słyszę.

Zamknęła oczy.

Skupiła się głęboko. Czerwono-czarna, pulsująca plama widoczna od spodu powiek przeniosła się w głąb mózgu. Swędzenie całego ciała ustało, pojawiło się za to mrowienie przy rdzeniu kręgowym. "Co słyszę?" pytała Mina cichutko.

Czerwień i czerń przeistaczała się w opętańczym korowodzie w rozpikselowane, rozdrgane sylwetki, wtapiające się w siebie, a następnie z powrotem rozszczepiające na dwa odrębne kształty. Mina z całej siły chciała dopatrzyć się jakichś szczegółów, czegoś znajomego, co pozwoliłoby jej zrozumieć.

"Za duszno" pojawiła się obca myśl.

Chwyciła rzep pod podbródkiem i rozczepiła z głośnym trzaskiem. Wymacała grubymi palcami jeden z suwaków i rozpięła je, wpuszczając obce powietrze pod pierwszą warstwę kombinezonu. Ciało w jednej chwili pokryło się gęsią skórkę.

Nie potrafiła wymacać zaczepów pod hełmem, więc w histerycznym pośpiechu otworzyła zamki błyskawiczne przy nadgarstkach, a potem przyciskając przedramieniem jedną z rąk do piersi, wyrwała z grubej rękawicy znaczoną wzdętymi żyłami dłoń.

Wszystkie urządzenia elektroniczne, które miały piszczeć, piszczały. Z rurek i przewodów z panicznym psykiem wydobywało się powietrze. Alarmujący głos w hełmie z uporem powtarzał "Niebezpieczne uszkodzenie kombinezonu. Wyślij sygnał do Bazy. Niebezpieczne uszkodzenie kombinezonu. Wyślij...".

- Oooch, spierdalaj! - wrzasnęła Mina, czując jak bańka śmiechu i radości podchodzi jej do gardła. Ścierpnięte palce uwolnionej dłoni wepchnęła pod hełm, znalazła odpowiednie zaczepy i w ciągu dwóch sekund rozległ się głośny trzask.

W jednym momencie złapała śliską, szklaną powierzchnię hełmu i zacisnęła - wilgotne palce i suchą, szeleszczącą rękawicę - po obu stronach głowy.

Trrrrzask i wzzzzziu. Hełm upadł na ziemię.

*

Wiatr nie szumiał. On ryczał, ogromnymi, wysokimi gwizdami zatykając uszy i gwałtownymi uderzeniami strosząc powierzchnię łąki i wzbijając w powietrze strzępy traw i pył zarodników.

Szelest traw brzmiał jak setki, tysiące szeptów. Algopodobne krzewy skrzypiały lekko i chrobotały. Krwiste maki mlaskały włochatymi liśćmi. Kolczaste łodygi stukały i skrobały. Zielone, białe, szare i złote liście ocierały się o siebie w ciągłych ukłonach i szeleściły uprzejmie.

W crescendo wiatru brzmiała niepohamowana wola życia i zachęta do zabawy. Siła, ożywienie, fale energii i skurcze wielkiego, przezroczystego cielska przelewały się przez Minę, która nawet nie poczuła, kiedy puścił jej pęcherz.

Stała tak długo, nie licząc więcej sekund i oddychając pełną piersią. Słońce skryło się na chwilę za mlecznymi chmurami. Podmuchy były chłodne i ciepłe jednocześnie, zwichrzyły włosy Miny. Tym razem wszystkie nasiona i płatki obijały się wprost o jej twarz, osiadały na ramionach i wpadały za kołnierz kombinezonu. Przymrużyła oczy, kiedy powiew wiatru przyniósł w jej stronę chmurę złotego pyłku kwiatowego, który przylgnął do jej ust i powiek.

Wybuchnęła gwałtownym, szalonym śmiechem, odrzucając głowę do tyłu i wypuszczając z siebie całe napięcie, strach i nienawiść ostatnich miesięcy. Wiatr chwycił ją w objęcia i przez chwilę siłowali się ze sobą, co Minie wydało się najpiękniejszą i najbardziej niezwykłą rzeczą od czterech lat życia pod Zasłoną, która nie pozwalało powietrzu w Mieście na żadne niekontrolowane zawirowania.

- Tu jest atmosfera, idioci! - wrzasnęła Mina, zanosząc się od śmiechu i machając zaciśniętymi pięściami w stronę Miasta, które z tej odległości wydawało się tylko lśniącą i połyskliwą kroplą wody gdzieś na tle płaskiego i rozległego horyzontu. - Tu jest powietrze i jest życie! Chcecie gnić pod kołdrą, proszę bardzo! Szlachetni przybysze z planety Terra, kolonizatorzy od siedmiu boleści! Niech was szlag! Niech was szlag!

Zrywanie z siebie kolejnych błyszczących, srebrnych części uniformu stało się przyjemnością. Odrzuciła rękawicę tak daleko, jak potrafiła, buty cisnęła pod niebo i patrzyła, susząc wszystkie zęby, jak upadają gdzieś pomiędzy trawy.

Z rozkoszą deptała rurki i pojemniki, słysząc pod swoimi obleczonymi jedynie w skarpetki stopami słodki chrzęst pękającego plastiku.

- Nareszcie, nareszcie - krztusiła się, dygoczącymi rękami rozrywając kolejne warstwy materiału i pozwalając im ulecieć z wietrzyskiem.

Po chwili skarpetki poszły ich śladem. Na koniec ściągnęła z siebie obcisły kombinezon ochronny, pod którym na jej ciele nie znajdowało się już nic.

Czułe igiełki wiatru drążyły całą powierzchnię skóry ożywczą akupunkturą.

Kobieta przypominała białą plamę na tle zielonego, szumiącego morza. Uniosła ramiona do góry, czując jak prąd powietrza przesuwa się pomiędzy jej palcami na podobieństwo srebrnych, gładkich rybek. Chmury spłynęło nisko i miała wrażenie, że jest w stanie dotknąć ich miękkich, mydlanych podbrzuszy.

- I co teraz, Anystine? - szepnęła. Zawroty głowy zdawały się ustać raz na zawsze. - I co teraz, Anystine? Odezwiesz się do mnie?

 

III

Jurij

 

- Powtórz pan jeszcze raz, dokładnie - poprosił Jurij, czując, jak skurcz cementuje mu szczęki. Przełknął twardo ślinę.

- Pańska żona nie wraca do Bazy od sześciu godzin. Sygnalizator znaleziono w odległości dwudziestu metrów od wyjścia. Trwają poszukiwania, ale jak na razie znaleziono tylko but. Przywiał go wiatr.

- Skąd wiecie, że to j e j but? - zapytał Jurij, zaciskając dłonie na pluszowym oparciu krzesła.

- Na podeszwie wygrawerowano numer - numer kombinezonu, który ubrała pańska żona - wyjaśnił zwięźle właściciel Biura turystycznego, który w przeciwieństwie do swoich pracowników, był gatunku ludzkiego.

Jurij powiedział, że przy tak specjalistycznych środkach bezpieczeństwa, jest bardzo zdziwiony i przestraszony powstałą sytuacją. Właściciel pełnym godności ruchem położył dłoń na przystrzyżonej brodzie i stwierdził, że nie jest w mocy człowieka zapobiec wszystkim możliwym komplikacjom życia.

Jurij nie mógł się z nim nie zgodzić.

- Czy mógłbym wam pomóc? - zapytał Herlig, który uparł się wcześniej, że jedzie z Jurijem. Teraz tkwił w kącie gabinetu Biura turystycznego, z okularami tak głęboko wciśniętymi pod brwi, że nie mógł mrugać bez pocierania rzęsami o szkło i różowym fartuchu z nową, brunatną plamą na kołnierzu.

Jurij skinął głową, nie odnajdując właściwych słów.

- Wiesz, jak to będzie wyglądało? - zapytał w końcu, kiedy on, Herlig, czterech pracowników Biura i sześciu strażników Miasta czekali, wciśnięci w kombinezony, dopóki nie otworzy się brama.

Wyposażono ich w połączenie głosowe, odpowiedni sprzęt. W kieszeniach strażników tkwiły paralizatory.

- Kwarantanna - Herlig wypluł z siebie to słowo, jakby było przekleństwem.

Jurij poczuł upiorne zimno w brzuchu, promieniowało na policzki.

- W najlepszym wypadku - nie poznawał swojego głosu.

- Jak możesz się na to zgodzić? - nie wytrzymał Herlig. - To w końcu twoja żona - dodał ciszej.

- Tak - przyznał Jurij bez oporów. - To moja żona. Ale skąd wiesz, kim jest teraz?

- Jesteś idiotą - skwitował ostro Herlig i umilkł, jakby połknął język.

*

Zachód słońca na Anystine nie miał sobie równych. Niebo płonące głębokim oranżem i iskrzącymi urwiskami płynnego złota zajęło się płomieniami ogromnej kuli ognia, która sycząc purpurowymi i granatowymi wężami pełzła za horyzont ku swojemu legowisku.

Z jaką lekkością przemykały nogi po nierównościach gruntu, poduszkach mchu i kobiercach z ziół! Pnącza zdawały się odpełzać na boki, bluszcze ustępować z drogi, czubki kolców stępiały, a parzydełka łasiły się jak szczenięta. Potem Słońce zgasło, a czerwona łuna powoli rozmyła się w granatowym aksamicie Nieba.

Wowa i Nikita rozbłysły na podobieństwo dwóch lampionów. Gwiazdy, niczym złote ogony pstrągów w górskim potoku, skrywały się pod nieprzezroczystą taflą nocnego nieba aby znów z błyskiem wysunąć pyszczki nad powierzchnię i rozmrugać się światłem.

Wiatr umilkł i teraz tylko dzwonki, srebrne dzwoneczki dźwięczały gdzieś w oddali.

Tanacetum aviculare prostowała gałęzie i przeciągała stawy, aż chrupało w kręgosłupie. Skrzydła yin-yang zatrzepotały głucho, a echo niosło się daleko, odbijając o krawędzie i brzegi błyszczących brzegów szklanek gwiazd.

Wowa przypominał kroplę rtęci, zdawał się tańczyć wśród płowych, podbitych czernią obłoków. Nikita krył różaną, obtłuczoną meteorytami twarzyczkę za tymi samymi lisimi ogonami chmur.

Minę znaleziono w odległości czternastu kilometrów od Miasta. Leżała wśród traw, z policzkiem wciśniętym w ziemię, śpiąc twardo. O jej wyciągnięte nogi potknął się sierżant Aleksiej, który ze strachu i zdenerwowania prawie się przewrócił.

Nogi kobiety pokryte były krwią, a włosy zlepione błotem. Obudziwszy się, patrzyła na nich z przerażeniem, jak na potwory. Zdawała się nie rozpoznawać twarzy Jurija, ale dopiero kiedy zaczęli na siłę podnosić ją z ziemi, zerwała się na równe nogi i rzuciła do ucieczki.

Po dwóch krokach przewróciła się jednak, jakby nagle straciła przytomność. Uderzyła głową w jeden z kamieni, kolce wbiły się w piersi. Jurij widział, jak płacze, gdy robiono jej zastrzyk usypiający i zamykano w odpowiednim pojemniku. Przykrył ją wcześniej kocem. Białe ramiona Miny i cienie na twarzy, uwypuklone w świetle księżyców, zdawały się obce i dziwne, jak twarze świętych na prawosławnych ikonach. Serce biło mu szybko, zaczął nagle bać się jak dziecko.

Usłyszał straszny krzyk i z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że to głos Herliga. Aleksiej i jego dwóch podwładnych obezwładnili biologa, ale ten zdążył już zerwać z siebie hełm i teraz wyrywał się, kopał i gryzł. Jurij nie miał sił, aby zamrugać ołowianymi powiekami.

Wracali do Bazy, Mina spała, a Herlig, zmuszony do marszu na własnych siłach, wył jak zwierzę.

*

Powiedziano jej, że została zainfekowana.

- Jak wyzdrowiejesz, wrócisz na Terrę - szepnął podczas któregoś z nielicznych widzeń Jurij. Dzieliła ich dziesięciocentymetrowa szyba.

- Ależ ja nie chcę - powiedziała Mina z prostotą. - Wypuść mnie.

- Nie rozumiesz - Jurij płakał. - Zrobiłaś coś strasznego. Nasi naukowcy cię zbadają i odkryją, co się stało. Nie rozumiesz. Nie jesteś sobą.

- Oczywiście, że jestem - Mina spojrzała na niego wyrozumiale. - Mam magistrat z filozofii płci.

- Co to ma w ogóle do rzeczy?

- Nie wiem - Mina oparła czoło o dłonie. - Chyba, że coś mimo wszystko poszło dobrze. Tylko to pamiętam. Chciałeś zawsze mieć dziecko, prawda? No to cała Anystine jest twoja.

- Co? - Jurijowi zaschło w ustach.

- Nie pamiętam już... - Mina zmarszczyła czoło. - Boli mnie trochę głowa. Ale to nic. Nie bój się, Jurij - uśmiechnęła się do niego serdecznie. - Nie bój się nic.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania