Tradycja

Wiekowy budynek żeńskiego sierocińca skrył się pod grubym kożuchem białego puchu. Na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba wyglądał przytulniej i o wiele piękniej niż za dnia. W uczepionych dachu soplach odbijały się wielobarwne, parkowe lampki, a śnieg nadawał mu prawie że baśniowej aury. W każdym z niewielkich pokoików paliło się światło. Rozgrzane żarówki leniwie sączyły blask przez zakurzone klosze, zwisające smętnie z od dawna już niemalowanych sufitów. Każdy klosz był taki sam, otoczony identycznymi skromnymi meblami, nad identyczną, drewnianą podłogą z brzydkim brązowym dywanem, wydeptanym dziesiątkami par butów. Oświetlały one miniaturowe domy, tak bardzo odmiennych od siebie dzieci. Każda z szesnastu dziewczynek miała własną historię, wspomnienia, zarówno te szczęśliwe, jak i przepełnione smutkiem. Każda miała swoje zdanie na różne tematy, własne tradycje, zasady, którymi kierowała się w życiu i marzenia, których spełnienia tak bardzo oczekiwała. W żadnej z nich nie gasła nadzieja na lepsze jutro, nawet jeśli nie potrafiła, lub też nie chciała tego okazać. Choć ubogie i pozbawione rodziny, miały siebie nawzajem. Miały też opiekunki oddające im całe swoje serca, dobre wróżki, którym nie wiedzieć czemu poskąpiono magii.

 

Jedenastoletnia Mary usiadła na obitym gąbką parapecie i wyjrzała przez pokryte szronem okno, na zasypaną śniegiem ulicę. Oparła głowę w miejscu, gdzie beżowa ściana łączyła się z framugą, po czym w roztargnieniu drobnymi palcami przeczesała długie, rude włosy.

– Pięknie wygląda miasto o tej porze roku – powiedziała do leżącej na jednym z dwóch łóżek przyjaciółki. Jednocześnie, błyszczącymi, zielonymi oczami patrzyła na grubo odzianą parę, ciągnącą na sankach małego chłopca. Młodzi rodzice spacerowali pod migającymi iluminacjami, rozciągniętymi między wysokimi latarniami.

– Ja tam nie lubię zimy – burknęła pyzata brunetka, nie odrywając się od czytanej książki. – Nie przepadam za Świętami. Co roku to samo; Chojak z lasu, szykowanie niepotrzebnego jedzenia, masa brudnych naczyń i pan Anderson udający Świętego Mikołaja.

 

Mary zerknęła na nią przelotnie, ale nie skomentowała. Nie znosiła się kłócić, a miała oczywiście inne zdanie na temat Świąt. Uwielbiała je i z wypiekami na twarzy oczekiwała każdej kolejnej Gwiazdki. Radość sprawiało jej strojenie ustawionej w hallu choinki, wypiekanie pierników o przeróżnych kształtach i ozdabianie ich ciepłym, słodkim lukrem, klejenie pierogów, wąchanie zapachów pieczonego indyka i bulgoczącego w garze barszczu. Dzięki temu, że zakonnice prowadzące sierociniec pochodziły z różnych krajów, wybór wigilijnych potraw miały ogromny. Podziwiała pana Andersona, staruszka rok rocznie taszczącego na własnych przygarbionych plecach ogromny wór z prezentami dla dziewcząt. Prezentami skrywającymi zabawki z jego własnego sklepiku. Odkąd była wystarczająco duża, zdarzyło jej się pomagać starcowi w szykowaniu paczek. Liczyła, że i tym razem pani Wera pozwoli jej wybrać się do sympatycznego starca i wspólnie wybiorą oraz zapakują zabawki dla przyszywanych sióstr z sierocińca. Podobnież miała do tego lepsze oko, a dłonie sprawniejsze od pomarszczonych palców staruszka. Przynajmniej on sam tak twierdził. Mary uważała jednak, że i pan Anderson z wyborem radził sobie znakomicie, a zdobny papier zawijał i okręcał wstążkami iście po mistrzowsku. W końcu to on, kiedy nie patrzyła, wyszukiwał dla niej coś, co mogło i faktycznie bardzo jej się podobało. Nigdy nie chybił w jej gust, prezenty były zawsze cudowne.

Wyrwawszy się z zadumy, zeskoczyła lekko z parapetu. O bosych stopach podreptała do własnego łóżka i wtuliwszy się w grubą pierzynę, zapadła w spokojny sen.

 

***

 

– Panie Anderson! – Krzyknęła, wchodząc do sklepiku. Zza otwartych drzwi, do pomieszczenia wpadła za nią chmura białych płatków. Śnieżynki zatańczyły nad wystawką z bujanymi kucykami i stopiły się nim jeszcze opadły na ziemię. Dziewczynka pospiesznie zamknęła zdobne misternym witrażem skrzydło, aby nie poczynić większego zamieszania i dokładnie otrzepała wilgotne kozaczki. Pociągnęła zmarzniętym nosem, pocierając go niefrasobliwie wierzchem wełnianej rękawiczki.

– Mary? – Usłyszała z zaplecza. – Już się bałem, że nie przyjdziesz.

Dziewczynka ściągnęła kurtkę, zsunęła rękawiczki, zrzuciła czapkę i powoli, chłonąc atmosferę sklepu, otoczona misiami, lalkami, ciuchciami i innymi cudami, przeszła za ladę i dalej do skrytego oczom klientów pomieszczenia. Przy dębowym stoliku, prawie że zakopany w stertach bibułek, tasiemek i wzorzystych ruloników siedział siwiutki człowiek. Druciane okulary zjechały mu na sam czubek nosa, gdy przyglądał się jej upaćkanemu mąką i surowym ciastem sweterkowi.

– A co to się tobie przytrafiło? – zapytał zdumiony.

Mary spłonęła rumieńcem. Tak bardzo spieszyła się pomagać, że zapomniała ubrać czegoś stosowniejszego.

– Robiliśmy uszka. Mnóstwo uszek – wyjaśniła skrępowana.

– I przybiegłaś tu prosto z kuchni? – Otworzył szeroko oczy.

Kiwnęła na potwierdzenie.

– Och, dziecko. Chciałbym wiedzieć, skąd ty bierzesz tyle siły. – Uśmiechnął się do niej ciepło. – Proszę. Poczęstuj się babeczką. – Wydobył spod splątanej zielonej wstążki talerzyk pełen ciasteczek. – Pani z cukierni przyniosła dziś rano.

Mary sięgnęła po babeczkę. Przyjrzała się lukrowanym bombkom na jej czubku i ugryzła spory kawałek. Wiśniowe nadzienie rozpłynęło się po języku, było tak smaczne, że prawie westchnęła.

– Wybrałem już część prezentów – kontynuował pan Anderson. – Rozejrzyj się po sklepie i znajdź jeszcze dziesięć. Przedyskutujemy później, komu co najbardziej się spodoba. Ja tymczasem zapakuję coś dla ciebie. – Mówiąc to, upewnił się, że owe coś, schowane za jego plecami, nadal tam tkwi.

– Ołyłiście – wymemłała z zapchaną buzią. Głośno przełknęła kawałek ciasta. – Oczywiście. – Poprawiła się i w podskokach, prawie że wyfrunęła do głównej salki.

Staruszek zabrał się do obwijania brokatowym, czerwonym papierem prezentu dla swojej małej pomocnicy. Najpierw ustawił go równo pośrodku, później nakrył połowę i na nią założył drugi brzeg. Resztę umiejętnie podwinął do środka i symetrycznie pozaginał. Całość przeplótł z każdej strony złotą tasiemką, a na wierzchu zwieńczył wielką kokardą.

W tym czasie Mary, po długich namysłach wybrała pierwszą zabawkę; uśmiechniętą od ucha do ucha wróżkę z doczepianymi motylkowymi skrzydełkami. Odłożyła ją na sklepową ladę i rozejrzała się za pluszowym pieskiem. Pamiętała, jak Zuzanna mówiła jej latem, że kiedyś chciałaby mieć psa. Takiego żywego co prawda nie potrafiłaby jej sprezentować, ale sądziła, że pluszowy też się nada. Pod jedną z gablotek wypatrzyła siedzącego mopsika z wywalonym śmiesznie, różowym jęzorem.

– Jaki słodki – pisnęła i pochwyciła maskotkę w objęcia.

Czas pomiędzy sklepowymi półkami upływał jej szybko, zaś ani się spostrzegła, dłuższa wskazówka zegara zrobiła niemal pełen obrót.

W końcu, z naręczem skrupulatnie wybranych zabawek, ruszyła na zaplecze. Właśnie przechodziła przez próg, gdy jej uwagę przykuł przedmiot, znajdujący się wysoko na jednej z szaf, prawie że przy suficie. Odłożyła fanty na dębowy stolik i bez słowa zawróciła do przejścia. Stając na palcach, wlepiła wzrok w intrygujący obiekt. Niewysoki wzrost nie pozwalał jej jednak dojrzeć, na co dokładnie patrzy.

– Panie Anderson? – zagaiła. – Co to jest? – Wskazała palcem na szczyt szafy.

Staruszek uniósł się znad krzyżówki, którą zaczął rozwiązywać, dając dziewczynce czas, na rzetelny wybór prezentów. Poczłapał wolno do dziecka i powędrował spojrzeniem za wyprostowanym palcem. Marszcząc czoło, ściągnął z góry, oblepioną pajęczynami świąteczną, szklaną kulę. Podał ją Mary i zaintrygowany przekrzywił głowę.

Mary obróciła ozdobę w dłoniach, rękawem sweterka starła pajęczyny i potrząsnęła kulą, wzniecając sztuczną zamieć. Za przejrzystym szkłem, styropianowy śnieg opadał powoli na choinki oraz miniaturowy czerwony domek.

– Czyli ją widzisz – powiedział bardziej do siebie niż do niej.

– Słucham? – Oderwawszy pełne napięcia spojrzenie od fascynującej dekoracji, pytająco zwróciła się do sklepowego.

Ten podrapał się po siwych włosach i najwyraźniej podejmując jakąś decyzję, odparł:

– Wiesz. Przypomniałem sobie, że nie dołączyłem do twojej paczuszki jednej rzeczy.

– Nie trzeba – zaoponowała natychmiast. – Przecież w Gwiazdce nie chodzi tylko o prezenty, a o atmosferę, o tę magię, dzięki której ludzie w końcu zaczynają się zauważać.

– Ależ trzeba, trzeba. – Pogładził ją po głowie, dumny ze słów małej pomocnicy i na powrót zasiadł do stolika. – Na ten czas możesz zająć moje miejsce przy kasie. O tej porze i tak nie będzie klientów. Dopiero za dwie godziny wszyscy skończą pracę i ruszą na zakupy. Ale jakby co... wołaj. – Mrugnął porozumiewawczo, dodając jej odwagi.

 

Mary przytaknęła. Skierowała się za winkiel, gdzie całą sobą zapadła w miękki, zielony fotel. Świąteczną kulę ściskała w rękach niczym największy skarb.

– Pod spodem jest mały guziczek. Jeśli go przesuniesz, w okienku zapali się światło. – Padło z kantorka.

Rzeczywiście, w podstawce był guziczek. Czarny, niepozorny przełącznik. Mary przesunęła dźwigienkę i uniosła kulę przed twarz. W okienku paliło się światło. Potrząsnęła nią, czyniąc kolejną zawieruchę. Wpatrywała się w malutką szybkę i wiszącą za nią firaneczkę. Mrugnęła raz, drugi, trzeci... Za czwartym, gdy otworzyła oczy, nie była już w sklepie pana Andersona. Siedziała w wolno stojących saniach, na wyściełanej atłasem ławeczce. Wokół sypał śnieg, dookoła sań zalegały wielkie zaspy i rosły potężne uginające się pod ciężarem białych czap drzewa. Choć odziana tylko w sztruksowe spodenki i cienki sweterek, nie czuła zimna. Wręcz przeciwnie, było jej cieplutko, nie tylko na ciele, ale i w sercu. Uczucie to było tak przejmujące, że prawie zachłysnęła się powietrzem. Chwyciła ostrożnie podłokietnik. Jej ruda głowa wychyliła się na zewnątrz, poza płozy i powoli obracała w tę i we w tę. Nie miała pojęcia, na co patrzeć najpierw, bo widok zapierał dech, a z każdą kolejną sekundą dostrzegała coraz więcej niewiarygodnych szczegółów tego pięknego, zimowego lasu. Zauważyła wzorzyste budki dla ptaków, uwieszone co kawałek na brązowych pniach, bombki, całe setki bombek chowających się pod igłami, cukrowe laseczki lizaków, powtykane tu i ówdzie w zmarzlinę, latarenki, z których brało się tajemnicze światło, dzięki któremu widziała wszystko jak na dłoni, karmniczki, paśniki, wiązki jemioły, a tuż przed nosem sań, zasypaną dróżkę wiodącą gdzieś za wzgórze.

Otworzyła buzię, szykując się do wypuszczenia łaskoczącego ją w gardle śmiechu. Coś trąciło jej palce. Coś ciepłego, coś troszkę wilgotnego, ale nie nieprzyjemnie. Obróciła się migiem i ujrzała... nochal. Nie byle jaki, bo należący do najprawdziwszego w świecie renifera. Zwierzę przechyliło łeb, oceniając ją z zainteresowaniem. Na jego śmiesznych rogach zadzwoniły złote dzwoneczki. Spróbowała go pogłaskać, ale że stał na drodze, musiała prawie zawisnąć na brzegu sań. Bała się bowiem miziać go po pyszczku, nie widziała nigdy renifera i nie była pewna, czy te aby, podobnie jak osły, nie lubią czasem uszczypnąć. Sięgała więc do grubego futerka na szyi zwierzęcia.

– Kometek! – zapiszczał ktoś po drugiej stronie dróżki. – Kometek, gdzie ty się znowu kręcisz? Do domu trzeba wracać.

Zza tyłów wychylił się mały człowieczek w zabawnej, spiczastej czapce i zielonym kubraczku. Nie większy był od kota. Od razu zauważył niespodziewanego gościa.

– A ty, to co takiego? – pisnął jeszcze wyższym głosem.

– Ja? Jestem Mary. – Mimo że wystraszyła się dziwnego stworka, grzeczność nakazywała jej odpowiedzieć.

Ludek zamyślił się na chwilę.

– Nie wiem co to Mary. Nigdy nie słyszałem o takim cudaku.

Mary zaśmiała się, bo człowieczek wcale nie wydawał się groźny ani też zezłoszczony jej obecnością.

– Jestem dziewczynką – wyjaśniła rozbawiona.

– Dziewczynka. – Najwyraźniej zrozumiał, o czym mówiła. – A skąd tutaj dziewczynka? Jaki elf ją tu wpuścił? Czy to aby był Kaprysek?

– Elf? Nie, żaden elf. Przyszłam tu... Siedziałam w sklepiku i nagle byłam już tutaj... Nawet nie wiem, gdzie jest to Tutaj – odpowiedziała nieporadnie.

– Toć zagwozdka. – Elf, bo jak się domyśliła, był nim ów mały stworek, podrapał się w roztargnieniu po skroni. – Trzeba by dziewczynkę z powrotem do sklepiku wrócić. Północ to nie miejsce ani dla dziewczynek, ani chłopców. Dziewczynka będzie musiała trzymać w sekrecie taką tajemnicę.

 

I tak też było. Mary po długiej rozmowie z elfem, obudziła się już we własnym łóżku. Nie potrafiła powiedzieć, jak się w nim znalazła. Wydawało jej się tylko, że śniła piękny sen, którego szczegóły umykały za każdym razem, kiedy próbowała sobie coś przypomnieć. Pan Anderson sam chyba zapakował wszystkie prezenty. Leżały teraz na zgrabnym stosiku pod migającą choinką. W swoim znalazła prześliczną szkatułkę, pomalowaną w kwiatki i motyle, a w niej... kluczyk i przywiązaną do niego karteczkę z napisem „Zachowaj mnie. Kiedyś ci się przydam". Mary, jak każde dziecko, miała w sobie sporo ciekawości i długo jeszcze męczyło ją, co też ów kluczyk może otwierać. Próbowała wszystkiego, wepchnęła go praktycznie w każdy zamek w domu, ale nigdzie nie pasował. Zrezygnowana schowała go w końcu do szuflady biurka, gdzie pod piętrzącymi się notatkami i bibelotami przeleżał przez lata, a lat tych było dokładnie siedem, nie licząc trzech miesięcy.

***

Osiemnastoletnia Mary szykowała się do urodzinowego przyjęcia. Tego dnia wchodziła oficjalnie w dorosłość i lada moment miała opuścić sierociniec, w jakiś sposób zająć się sama sobą, a pomysł na samodzielność jakby złośliwie nie przychodził. Pełna obaw zeszła po pokrytych dywanem schodach do hallu i dalej do przestronnej stołówki, gdzie przy stole czekało na nią dziesięć dziewcząt, w większości nowo przybyłych, a przed nimi, w szeregu trzy wzruszone do łez opiekunki. Mary poprawiła kraciastą sukienkę. Długie, zgrabne nogi zadrżały niepewnie, nie pozwalając postąpić kolejnych kroków. Zastygła pod łukowatym przejściem, gapiąc się szklistymi oczami na zebranych. Brakło jej słów, dlatego też zbliżyła się bez nich do ukochanych osób i mocno przytuliła wszystkie trzy ciocie. Wydawać by się mogło wspaniały dzień, moment, kiedy wreszcie stajemy się pełnoletni, dzień, który powinien wywoływać nieschodzący z twarzy uśmiech, był dla Mary przerażającym, smutnym wydarzeniem. Pomijają wszelkie kotłujące się w niej obawy, brakowało jej też pana Andersona. Staruszek pożegnał się z mieszkankami sierocińca dwa tygodnie wcześniej, po czym zniknął bez śladu, zostawiając za sobą prawie że zatrzymany w czasie sklepik. Ciocia Anna powiedziała, że odszedł. I tyle. Nie wyjaśniła, co to oznaczało, a wiedziała coś na pewno, bo ostatnim prezentem, jaki otrzymała Mary, był zwitek papieru z dołączonymi życzeniami, nakreślonymi zdobnym pismem starca. Dziewczyna nie otworzyła go od razu. Poczekała do wieczora, aż emocje opadły, dziewczynki rozeszły się do pokojów, a opiekunki zajęły porządkowaniem kuchni. Usiadła po raz ostatni przy wielkim stole w jadalni i rozwinęła zwitek. Przed jej oczami, zamajaczyły wielkie czerwone litery: AKT WŁASNOŚCI. Prędko przebiegła wzrokiem po widniejącym pod nimi tekście, zwieńczonym podpisem pana Andersona i pustym miejscem, pozostawionym na jej własny podpis. Mary wybuchła płaczem i długo jeszcze trwało nim uspokoiła oddech. Podpis swój złożyła roztrzęsioną dłonią. Spojrzała raz jeszcze na gruby papier, po czym z ustawionej przy wejściowych drzwiach torby wydobyła szkatułkę. W środku znajdował się kluczyk.

***

Tego samego wieczora opuściła sierociniec. Nogi skierowały ją za róg ulicy. Pękająca w szwach torba, ciążyła niemiłosiernie. Wolniutko, niepewnie podeszła na próg sklepiku. Zmarznięta dłoń zanurzyła się w kieszeni płaszcza, wydobywając z niej stary, zaśniedziały klucz. Wciąż nie wierząc, że wszystko to dzieje się naprawdę, wsunęła go w ziejącą pod klamką, małą dziurkę. Zamek ustąpił bez oporów. Z gulą tkwiącą w gardle i łopoczącym pod żebrami sercem, weszła do... własnego sklepu. Wszystko zostało na swoim miejscu. Stara lada, wiekowy, zielony fotel, regały, półki, dębowy stolik. Tylko zabawki, idące z duchem czasu, były nieco inne niż te, którymi sama się kiedyś bawiła. Takie same były też schody, ukryte przed ciekawskim wzrokiem klientów, prowadzące do małego mieszkanka na poddaszu. Brakowało jedynie dawnego właściciela, przez co pomimo otaczających ją barw, sklep wydawał się pusty. Rozgościwszy się w sypialence na piętrze, z kubkiem gorącej czekolady zeszła do kantorka. Usiadła przy stoliku na dawnym krześle pana Andersona, powoli sącząc parujący napój. Niewielka lampka oświetlała pomieszczenie nikłym blaskiem. W jej świetle, w witrynie kredensu z prywatnymi rzeczami, dostrzegła świąteczną kulę. W okienku miniaturowego domku paliło się światełko. Odstawiwszy kubek na blat, podeszła do szklonych drzwiczek. Nie miała śmiałości, by brać kulę do ręki, niemniej jednak pochyliła się i zajrzała do jej wnętrza. Za okrągłym szkłem padał śnieg, a w niegdyś pustym okienku stał ubrany na czerwono człowiek o białej, długiej brodzie i w drucianych, zsuniętych na czubek nosa okularach. Mary, po raz pierwszy tego dnia, szczerze się uśmiechnęła. Podjęła też pewną decyzję. Prawdę powiedziawszy, podjęła ją, stając jeszcze przed drzwiami sklepu. Przed każdą Gwiazdką wybierać będzie zabawki dla dziewcząt z sierocińca, a później, pięknie zapakowane, zaniesie w worku na własnych plecach pod stojącą w głównym hallu choinkę. Nigdy nie zapomni o tradycji pana Andersona, uczyni ją swoją własną i kultywować będzie, dopóki starczy sił.

***

Na pokrytym śniegiem dachu, z głuchym uderzeniem i niemniej głośnym szumem wylądowały sanie. Zeskoczył z nich mały ludek w zielonym kubraczku i w śmiesznej czapce. Ostrożnie przemieścił się po rynnie na skraj budynku i dalej po schodkowym gzymsie oraz odgromniku do jednego z okien. Wyszczerzył się radośnie na widok pakującej zabawki dziewczyny.

– Panie Claus, znowu się panu udało – poinformował siedzącego na atłasowej ławeczce staruszka.

Mikołaj obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, gdy ten na powrót ładował się do sań.

– Co ty opowiadasz Sprytku. Ja przecież nic nie zrobiłem. Mary sama odnalazła magię Świąt. Po prawdzie to ona zawsze ją w sobie nosiła. – Podrapał się w zamyśleniu po czapce.

Elf wzruszył ramionami.

– To gdzie lecimy tym razem? – zapytał.

– Mam na oku pewien budynek. Niedaleko znajduje się nieduży szpital i mała szkoła. Myślę, że to odpowiednie miejsce.

Elf pokiwał głową, jak gdyby zgadzał się z pomysłem Mikołaja.

– To... jak będziemy się do ciebie zwracać tym razem?

– Nowak. – Staruszek pogładził białą brodę. – Tak, wydaje mi się, że Nowak, to dobre nazwisko.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bajkopisarz 07.10.2020
    Kilka uwag i sugestii:

    „i wyglądnęła przez pokryte”
    Wyjrzała lepiej brzmi
    "„wybór Wigilijnych potraw”
    Przymiotnik wigilijnych małą literą
    „to on, kiedy nie patrzyła, wyszukiwał dla niej coś, co mogło i faktycznie bardzo jej się podobało. Nigdy nie chybił w jej”
    To-on-niej-coś-jej-jej = zaimkoza
    „się tobie przytrafiło? – Zdumiał się.
    Mary spłonęła rumieńcem. Tak bardzo spieszyła się”
    3 x się, drugie łatwo ubić
    „upływał jej szybko”
    Jej zbędne
    „krótsza wskazówka zegara zrobiła niemal pełen obrót.”
    Jeśli krótsza to znaczy, że minęło 12 godzin ?
    „Mary obróciła ją w dłoniach”
    Ją do zastąpienia rzeczownikiem
    „dumny z jej słów”
    Zamiast zaimka np. z usłyszanych słów
    „do niej, dodając jej odwagi.”
    Jeden z zaimków zbędny
    „malutką szybkę i wiszącą za nią maniunią firaneczkę”
    Niepotrzebne zdublowanie. Malutka szybka wymusza, żeby firaneczka była jeszcze mniejsza, a do tego zdrobnienia robią swoje.
    „się powietrzem. Chwyciła się ostrożnie podłokietnika. Jej ruda głowa wychyliła się”
    3 x się, jedno do ubicia (może: chwyciła ostrożnie podłokietnik)
    „lubią czasem uszczypać”
    Lepiej: uszczypnąć
    „się już we własnym łóżku. Nie potrafiła powiedzieć, jak się w nim znalazła. Wydawało jej się”
    3 x się
    „na nią dziesięcioro dziewcząt,”
    Dziesięć dziewcząt (r. żeński), dziesięcioro – bardziej r. nijaki
    „się bez nich do ukochanych”
    Zamiast zaimka: milcząc, w milczeniu, w ciszy
    „by brać kule do ręki,”
    kulę
    „zaniesie je w worku”
    Je zbędne
    „dopóki starczy jej sił.”
    Jej zbędne

    Bardzo piękna, klimatyczna baśń. Świetnie oddany nastrój świąt, taki nienachalny, niewymuszony, pełen ciepła i serdeczności. A przede wszystkim czuć zimne powietrze i padający śnieg, czyli coś, co by się chciało w Święta zobaczyć. Opis sklepiku też znakomity, aż czuć ten zapach. Opisy i detale wychodzą Ci bardzo dobrze.
    Bardzo mi się podobało.
  • P.J.Otter 07.10.2020
    Cieszy mnie, że tekst się spodobał.
    Pozostaje mi jeszcze podziękować za wyłapanie błędów i zwrócenie uwagi na nieszczęsne "się". Postaram się wszystko poprawić. :)
  • Bajkopisarz 07.10.2020
    P.J.Otter - polecam się ;) A poprawić warto, bo baśń przednia, tylko zyska.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania