Trucizna rozd. 1 i 2
Rozdział pierwszy
Ciemność otaczała całą przestrzeń, a świst przybierał na sile. Chodząc pomiędzy nagrobkami, dało się zauważyć migoczące światełka. Płomienie podlegały wiatru, jakoby na jego polecenie wzrastały, rozpalały się z jego podmuchem, ale i gasły zgodnie z jego wolą.
Unosił się piasek, który utrudniał oddychanie, a wraz z nim, myśli, z którymi człowiek nie chciał obcować. Czuć było ściśnięcie w piersi, gdzie żaden oddech nie dawał ulgi.
Na głos wybrzmiewały nazwiska czytane przez trzydziestoletniego mężczyznę, który z każdym oddechem wzywał Boga, prosząc Go o zamknięcie jego oczu. Zastanawiał się nad losem wszystkich osób, które spoczęły na tym cmentarzu. Nad ich głosem. Myślami. Duszą. Całym ich pięknem, które utracili wraz z modlitwą spływającą im z ust.
Marian dotknął swojej szyi czując jak z trudem przełyka ślinę. On też miał głos, własny. Jednak w tym czasie, był prawie pewien, że go utracił, gdyż nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Padł na kolana i zaczął się modlić. Nie była to natomiast modlitwa jaka znamy z kościoła- pełna pokory, ciszy i dająca otuchę. Było w niej wiele próśb, zażaleń i rozpaczy. Cisza? Była przerywana przez dźwięki łkania, a desperacja posuwała go do wyzywania swojego stwórcy.
Gdy już nie miał siły dalej płakać, wstał, bardzo powoli i starał się iść przed siebie, chociaż nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Jeden, drugi, trzeci. Po piątym kroku przestał liczyć, uświadamiając sobie jak mechanicznie stąpa po ziemi. Wzrosło mu ciśnienie, głowa wręcz pękała, a wszystkie dźwięki słyszał jak przez mgłę. Nie szedł nigdzie daleko, lecz do właściwego pomniku. Jego ciało go prowadziło, minął dwie uliczki i wszedł do trzeciej- tej, która rozpoczynała się dużym, starym dębem, a on tak strasznie go nienawidził.
Grób był piękny, chociaż skromny. Była to zwykła, kamienna płyta w szarym kolorze z wygrawerowanym przez Marka krzyżem. Uroku dodawały świeże wrzosy, które skrupulatnie podlewał w upalne dni, a zimą wymieniał je na iglaste stroiki z szyszkami i wstążka. Jednak on, przyglądał się tylko wyrytemu imieniu i nazwisku.
Przyszła mu do głowy pewna myśl, wiedział, że tak nie wypada, jednak rozejrzawszy się dookoła stwierdził, że nikogo oprócz niego, nie ma w zasięgu wzroku i położył się na nagrobku.
Uczynił to po raz pierwszy i od razu wiedział, że po raz ostatni. Myślał, że może będzie to jak uścisk, czuły, dający wytchnienie. Rozczarował się, gdy poczuł zimno na klatce piersiowej, a jego ręce przeszył dreszcz. Uświadomił sobie, że nawet nie pamięta jej dotyku, ani ciepła skóry. Tak naprawdę to nie wiedział nawet jaki kolor miały jej oczy, ani jaki dźwięk miał jej śmiech.
Odwrócił się na plecy, patrzył w niebo i szukał konstelacji. Po chwili zobaczył gwiazdę Antares i od niej rozpoczął poszukiwania. W górnej części ujrzał dwie pary świecących punktów, były one lekko rozstawione na boki. Następnie skierował wzrok niżej i dostrzegł ogon zwrócony na zachód. Miał już pewność, że znalazł gwiazdozbiór skorpiona- jego ulubiony. Zwierzęta te, sprawiały, że odświeżał sobie pamięć o bliskiej mu kobiecie. Były opiekuńcze i tajemnicze, chroniły młode na własnym grzbiecie, a polowały w nocy, chcąc być niedostrzeżonym. Ona zaś troszczyła się o niego z wielka cierpliwością. Robiła mu herbatę, opatrywała rany po ukąszeniach. Była też skryta- mało mówiła i z początku bała się innych, lecz pamiętał te noc, gdy się przed nim otworzyła i od tamtej pory, nie była dla niego zagadką. Pamiętał również wieczór gdy złapał pierwszego skorpiona, a później wielogodzinne badania gdy analizował skład jadu. Uśmiechną się lekko, dostrzegając ironie losu. Jad- strasznie niebezpieczny, mogący zakończyć czyjeś istnienie, był tak naprawdę, całym jego życiem.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza trzy rzeczy; małą buteleczką, strzykawkę oraz igłę. Podwinął rękaw, a następnie pobrał niewielką ilość płynu. Przyłożył szpilkę do zgięcia łokcia, wbił ją w skórę, a potem- zawahał się. Jeśli to zrobi, czy zostanie mu wybaczone? Przecież odrzuci największy dar jaki otrzymał. Gdzie wtedy pójdzie jego dusza?
Wiedział, że może rozgniewać Pana, a tego niesamowicie się bał. Jednak błagał Go o pokój, a go nie otrzymał. Był świadom, że poczucie winy go zniszczy, więc zaczął naciskać strzykawkę. Powolutku, nie spiesząc się. Czuł jak substancja wypełnia jego żyły. Znieruchomiał. Może teraz sprzeciwiam się Bogu?- pomyślał. W tej samej chwili poczuł, że jego gardło się rozluźnia.
- Wybacz mi- wyszeptał w przestrzeń odkładając szprycę.
Nie zginął. Nie starczyło mu odwagi by przyjąć śmiertelną dawkę. Jednak wiedząc, że będzie musiał to odchorować, jęknął zrezygnowany i zapadł w głęboki sen.
***
Tymczasem o świcie Tomasz wyjął pęk kluczy, a one zaś, zadźwięczały. Musiał przybliżyć rękę, ponieważ wzrok miał już osłabiony z powodu sędziwego wieku. Przejechał palcami po zagłębieniach w pierwszym okazie. Początkowo pomyślał, że jest tym właściwym, więc w momencie gdy nie mógł przekręcić go w zamku, przeklął siarczyście. Sprawdzał kolejny, tym razem, będąc dokładniejszym. Drugi, okazał się być zbyt mocno zeszlifowany u nasady, wybrał kolejny. Ten zaś, ukazał sytuację odwrotną- w jego materiale dało się wyczuć jedynie delikatne nierówności. Trzeci natomiast, był idealny.
Mężczyzna odetchnął głęboko, był bowiem człowiekiem niecierpliwym i denerwował się z wielką łatwością. Starał się być łagodniejszy i ćwiczył w sobie wytrwałość. Nie pomagało mu przy tym, jego wolne chodzenie, spowodowane kontuzją nogi. Na szczęście znalazł na to receptę- oddychanie, ponieważ troszkę go rozluźniało.
Będąc młodym, Tomasz nie mógł wysiedzieć w miejscu, ciągle wędrował- czy to po górach, czy to nad jeziorem, zawsze znalazł wymówkę by wyjść z domu. Nie przepadał jednakoż za lasem. Stanowiło to pewną trudność zważywszy na fakt, że obejmował on większość planety. Będąc zmuszonym trwać w ciągłej jego obecności, był zobligowany do niekończących się wypraw. Jednak ku jego zadowoleniu, osadził się na skraju tego przeklętego miejsca i zaczął pracować w mieście umarłych.
Otwierając starą, metalową bramę dało się usłyszeć jej skrzypienie. Ponadto do jej uchylenia potrzeba było niezliczonych pokładów siły, dlatego Tomek, musiał użyć całego ciężaru swojego ciała, aby furtka ukazała piękną powagę tego miejsca. Nie można poddać w wątpliwość, że wejście, we własnej osobie, było uosobieniem dostojeństwa. W najczystszym tego słowa znaczeniu. Przy nasadzie znajdowały się pozłacane róże, które niezwykle kontrastowały z czernią pozostałych elementów. Mityzmu dodawały również ozdobne zgięcia, które zawijały się w kręgi i ciągnęły aż do samego dołu.
Jak co dzień rano, zadaniem Tomka było sprawdzenie czy nic nie zostało skradzione z posesji. Uważnie przyglądał się każdemu monumentowi odtwarzając w głowie ich pierwotny wygląd. Zdziwił się, ponieważ nie zauważył braku żadnego znicza, ani miedzianych krucyfiksów, które w ostatnich miesiącach, nagminnie znikały z niewyjaśnionej przyczyny. Tego poranku znalazł zaś prezent- swojego przyjaciela.
-Marian? Co Ty tu robisz?- zapytał podchodząc bliżej. W jego głosie dało się usłyszeć zmieszanie. Z pewnością nie jest to codzienny widok, zastać kolegę, leżącego na grobie.
W krótkiej chwili zrozumiał czego jest świadkiem. Spojrzał na ziemię. Strzykawka-pomyślał i przeraził się. Gwałtownie podszedł do niego, złapał go za ramiona i zaczął lekko potrząsać. Nie zadziałało. Zaczął robić to szybciej.
- Jezus Marian!- krzyczał z nadzieją, że w taki sposób uda mu się go ocucić. Udało się.
Mężczyzna otworzył niemrawo oczy. Widział światła, przebłyski kolorów, jednakże wszystko było rozmazane. Zaczął intensywnie mrugać, a z każdym ponownym podniesieniem powiek, świat stawał się wyraźniejszy. Nieprędko zaczął rozpoznawać kontury obiektów, będących w zasięgu jego wzroku.
Pomimo powracającej świadomości, trudno było mu ocenić sytuację. Poczuł czyjeś krzepkie ramiona i oparł się na nich. Wiedział, że się przemieszczają, jednak przestrzeń wirowała. Słyszał czyjś głos, który natarczywie skandował frazy:
,, Na co mi to było?’’-trzask gałęzi.
,, Same kłopoty!’’- zawycie wilka.
,,Powinienem zostać dziś u siebie i miałbym święty spokój’’-spojrzał na bladą twarz towarzysza.
,,Jednak nie mogłem Cię tak zostawić”- powiedział bardziej do siebie samego.
Zbliżali się do chatki z drewna, która, będąc szczerym, nie prezentowała się najlepiej. Widoczna była duża ilość sęków, a partie u podstawy zaczynał pokrywać mech. Kierując się do wejścia, nie sposób przeoczyć tabliczki, która głosiła, że posiadłość ta jest własnością Surowiciela. Służy on z pomocą w przypadku ugryzień, ukąszeń gadów i stawonogów. Oczywiście, za adekwatna zapłatą.
Tomek pociągnął za drzwi. Rozwarły się od razu i jego oczom ukazało się przedziwne pomieszczenie. Była to jedna, wielka graciarnia. Jednak tą przestrzeń wypełniały w większości zwierzęta, będące pozamykane w licznych terrariach. Wchodząc tam, automatycznie poczuł się zaniepokojony. Zwłaszcza gdy węże zaczęły na niego syczeć.
Nigdy wcześniej nie był w środku i choć znał profesję przyjaciela, czuł że włosy stają mu dęba. Gdy przyjrzał się ścianom, nie był w stanie ukryć swojego zniesmaczenia, bowiem obejmował swoim spojrzeniem wielkie gabloty, w których znajdowały się truchła zwierząt. Były one nie tylko zawieszone w ramkach, ale leżały również na blatach, będąc zatopionym w cieczach.
Zauważył również pozostawione w nieładzie łóżko, na którym ułożył Marka. Zaczął on bowiem doskwierać jego plecom.
-Mów natychmiast, co żeś sobie podał - powiedział rozmasowując sobie kark.
- Żmija strzykowata- niemrawy głos, wydawał się obcy, chociaż wiedział, że wypłynął z jego ust.
-Żartujesz sobie? Taka aluzja, że do zastrzyków czy jak?- prychnął- Naprawdę zwariowałeś z tym wymyślaniem nazw.
Tomek zabrał się do pracy. Zaczął czytać liczne etykiety na buteleczkach ustawionych w każdym możliwym miejscu. Słychać było strzęk szkła odbijającego się o siebie gdy przedstawiał flakoniki. Z niektórymi postępował gwałtownie, z innymi zaś ostrożniej. Zwłaszcza w momencie gdy przeczytał, że są one śmiertelnie niebezpieczne. Wtedy aż zamierał, a jego ruchy stawały się mozolne. Naprawdę nie rozumiał jak można pracować z truciznami nie bojąc się o własne życie. Nawet teraz, gdy spoglądał na Marka, widział, że jest spokojny. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalała mu ta sytuacja.
Pokój. Czuł go po raz pierwszy od długiego czasu. Nie był w stanie dogłębnie analizować swoich myśli, toteż, nie mógł popaść w obłęd. Doskonale wiedział co będzie musiał znieść. Powoli, stopniowo, w czystej agonii. Świadomość, że dolegliwości przyjdą, była ukojeniem. Pewnością, której mu brakowało. W pewnym sensie cieszył się, że odpokutuję i nie bał się tego. Stan ten, był mu przyjacielem, który ukazuje prawdę jak miecz obosieczny.
-Nie mam surowicy- Tomek gwałtownie się do niego odwrócił.
- Jak to nie masz?! Musiałeś wybrać sobie akurat tego węża kretynie?- Zaczął głęboko oddychać. Jeden wdech, drugi, trzeci. Gdy opanował swoje emocje wpadł na pomysł.
- Powiedz mi, jak mam ją zrobić- widać było zdeterminowanie w jego oczach.
- Masz, to ze mną poczekać, aż wyzdrowieje. Prędzej toksyna opuści moje ciało, niż ty zrobisz choć immunogen.
-Fakt- klapnął obok niego-tak naprawdę to nie wiem czym to jest- poczuł się bezsilny i delikatnie zaczął temat- Musisz wyszkolić kogoś w fachu, inaczej wszyscy tu pomrzemy. Wybierz w końcu kogoś. Masz wiedzę, jesteś szanowany- chciał kontynuować, jednak mu przerwano.
- Szanowany? Owszem jestem- przez nielicznych. Ty tego nie widzisz, ale inni patrzą na mnie z pogardą, albo ze strachem- rzucił kpiąco.
-Marek.- Jego stanowczy ton przeszył go na skroś- wiedz, że ja Cię tak nie postrzegam. Wiem, że jest Ci ciężko, rozumiem to. Nie mogę jednak pojąć jakim to cudem doprowadziłeś się do takiego stanu. To co chciałeś zrobić nie jest rozwiązaniem. Wiesz o tym, prawda?- potwierdził, choć nie mógł spojrzeć towarzyszowi w oczy- Teraz nie będę Cię męczyć, lecz gdy wyzdrowiejesz będziesz mi się gorliwie spowiadać.
Rozdział drugi
Pierwszy dzień był łagodny. Przyniósł osłabienie, lekko podwyższona temperaturę i obrzęk. Na szczęście był na to sposób- nasączone zimną wodą ręczniki, które Tomek przykładał do twarzy chorego. W drugim dniu, stan się pogorszył. Zaczęły przybywać częste dreszcze, a linia na podziałce termometru zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do czterdziestu stopni Celsjusza. Nie mógł jeść, by za chwilę nie został posiłek zwrócony. Nie mógł też pić, i choć wmuszał w siebie znaczną ilość płynów, robił to z trudem.
Najgorszy natomiast, stał się dzień trzeci, i dni, po nim następujące.
Zatarła się bowiem granica, pomiędzy snem, a jawą, zmieszaną z fragmentami wspomnień.
Widział czyjeś oczy oraz konary drzew odbijające się w ich tęczówkach. Słyszał skomlenie lisa i dźwięki szarpaniny, a w źrenicach tych, nie widział emocji. Właśnie to było strachliwsze niż wszelkie przekleństwa jakich mógł doświadczyć.
Niecertyfikowany pielęgniarz nie wiedział co robić. Zwłaszcza gdy zaczęły się omamy. Starał się obniżyć temperaturę kolegi, unieruchomić drgające ciało, jednak żadne z podjętych przez niego działań, nie przynosiło rezultatu.
Chciał pobiec po doktora, jednakże w porę uświadomił sobie, że na nic zda się szukanie pomocy. Jedyna osoba, która leczyła symptomy spowodowane ugryzieniami, właśnie leżała przed nim. Postanowił więc przeczekać i wspomóc go jak tylko będzie potrafił.
Gdy usłyszał pierwsze dźwięki, przypominajce wyrazy, uznał, że stan Marka zaczął się poprawiać. Było to nad wyraz optymistyczne przeświadczenie, gdyż majaczenie z każdą minuta zaczynało się nasilać.
Postanowił, że spisze słowa, które osobno zdawały się nie mieć sensu. Gdy znalazł brudnopis, od razu zabrał się do pracy wypisując już wcześniej zapamiętane elementy. Długopis sunął po papierze nadając literom osobliwego charakteru. Stukał również, gdy ponownie przyłożony, uderzał o twarda okładkę, starając się nadążyć za coraz gwałtowniejszym pismem.
Czasem zdawało mu się, że więcej sensu miało by zapisywanie nut, które ukazały by ton i nerwowość dźwięków. Często były stłumione, charczące i ledwo zrozumiałe. Innym razem głośne, wykrzyczane, łamiące głos, który tłumiła zaciśnięta krtań. Z tego też powodu rysował nad wyrazami linię, pokazującą z jaką ekspresją zostało ów słowo powiedziane.
Godziny traciły swoją wartość. Każda była niczym, w porównaniu z ciągiem ich wszystkich. Trudno było odróżnić wydarzenia z każdej z nich. Była tylko jedna, żmudna całość tkwiąca w bezruchu i powtarzalności. Bicie zegara, serca, pulsu- impuls jednostajny, zaklęty w cyklicznej rutynie oraz szelest, który utkwił w pamięci Marka jak pierwsze wspomnienie.
Szmer, który wołał, którego pragnął i go intrygował. Gdzie pomimo wody, kapiącej mu na głowę-pędził w zamyśleniu, by odnaleźć pasję, pełzającą wprost ku niemu.
Widział ruszająca się ściółkę i wiedział, że powinien odejść. Jednak fascynacja była silniejsza niż chęć ucieczki. Strach, stawał się maleć wraz z odległością pomiędzy nim a stworzeniem, a ciało przeszywał dreszcz ekscytacji. Marek sam był zaskoczony swoim postępowaniem, w końcu od małego powtarzano mu, że gdy cokolwiek usłyszy, ma być ostrożny i się oddalić. Uważał się za mądrego chłopca, więc dlaczego był tak nierozważny?
Zaczął rozgarniać gałązki rękami. Robił to gwałtownie, chcąc jak najszybciej zobaczyć małego gada. Z początku nic nie widział, jednak już po chwili dostrzegł smukły ogon. Był on pokryty lśniącymi łuskami, które mieniły się w świetle dnia. Energicznie chwycił zwierzę, nie chcąc stracić go z pola widzenia. Zacisnął dłoń i uniósł ją do góry. Głupota. Od razu nastąpiło syczenie i wierzganie, a po tym, poczuł przeszywający ból. Puścił stworzenie i przyjrzał się ukąszeniu. Dwa zaczerwienione punkty, które zaczynały krwawić. Oko za oko. Ząb za ząb- przypomniał sobie słowa. Wstał z klęczek, i tym razem powoli, podszedł do miejsca gdzie wężyk uciekł. Nie szukał go. Po prostu usiadł w ciszy i czekał.
- Skrzywdziłem Cię- wykazał skruchę- Przepraszam- ukłonił się w geście pojednania, a zwierzę wychyliło się zza gałązek. Uśmiechnął się, wiedząc, że ma przyjaciela. W dodatku tak wspaniałego, z którym mógł przesiadywać nie martwiąc się o ocenę i być w błogim spokoju.
Wpatrzeni w siebie spowolnieli oddechy. Trwając. Nie zadręczając się zbędnymi myślami i żyjąc w teraźniejszości.
Żaden z nich nie słyszał kroków, ani nie dostrzegał pary zielonych oczu, przyglądającym się im dwojga. Źrenic, które w skupieniu obserwowały akt dusz, będący ukojeniem i zaufaniem.
- Jak masz na imię?- zapytał miękko kobiecy głos.
Marek odwrócił głowę by spojrzeć na człowieka stojącego obok niego. Zobaczył filigranową kobietę, o krótko przystrzyżonych, mysich włosach. Jej rysy zdawały się delikatne, tak jak samo jej uosobienie.
-Marek- kobieta zniżyła się do niego, nie chcąc go przestraszyć.
- Witaj Marku, jestem Kaja. Słyszałeś może o surowicielach?
Nazwa ta brzmiała znajomo. Miał przeświadczenie, że niejednokrotnie ją słyszał i wzbudzała w nim poczucie domu. Ciepła i cichego tykania zegara. Rytmiczne bicia przypominające uderzenia kropli deszczu. Tik-Tak, Kap-Kap. Często budził się do życia w akompaniamencie tych dwóch dźwięków, dlatego zapragnął i teraz, unieść powieki i ujrzeć rodzinna posiadłość. Jednak dostrzegł tylko ściany swojej własnej chałupy.
Pomału usiadł na kanapie. Czuł, że jest wyraźnie osłabiony. Mimo to, cieszył się, że nie czuję żadnych innych dolegliwości. Wstał i udał się do kuchni rozbudzony zapachem kawy. Wszędzie unosił się jej aromat i na samą myśl, że mógłby wziąć choć łyka, uśmiech rozkwitał na jego twarzy. Był niesamowicie spragniony-usta miał zaschnięte, a w buzi odczuwał suchość. Popadł w paranoję, że czuje grudki piasku, jakby znalazł się na pustyni i zaczerpnął wody z azylu spowodowanego fatamorganą.
Na skutek tego przeświadczenia, ominął Tomka i gwałtownie podbiegł do zlewu z zamiarem przepłukania jamy ustnej. Robił to łapczywie, rozchlapując wodę na blat i swoje ubranie.
-Hola kolego, spokojnie- poczuł dłoń na swoim ramieniu.
Ulga była błyskawiczna. Mógłby przysiądź, że doświadczył jak jego skóra zaczyna nabierać jędrności.
- Przepraszam- odrzekł siadając na stołku przy stole.
-Przepraszać będziesz potem, teraz jedź. Przyda Ci się po ostatnim tygodniu- powiedział Tomek przysuwając mu miskę gulaszu.
Nie spiesząc się jadł posiłek. Delektował się jego smakiem, kawałkami kruchego mięsa i lekko orzechowym posmakiem kaszy. Delektował się również ciszą. Był wdzięczny Tomkowi, że nie zalewa go pytaniami, choć odpowiedzi na nie z pewnością mu się należały. Nie wiedział jak rozpocząć rozmowę toteż milczał. Jak może całkowicie się obnażyć i zachować jego przychylność?
Co ma być to będzie, pomyślał. Skupił się na rzeczywistości. Widział swojego przyjaciela, swoje zwierzęta, czuł chłód metalowej łyżki oraz pomieszczenia. Wszystko jest na swoim miejscu, wszystko jest w porządku.
- Nie wiem, jak mam ci to wyjaśnić- powiedział nie patrząc w oczy Tomka- po prostu nie wiem.
- Powiedz dlaczego- dlaczego chciałeś się zabić?- wypowiedzenie tego na głos było jak ostrze, które rzucone, przecina wiatr- Domyślam się, że ma to związek z śmiercią Elizy, ale wszystkim zdawało się, że wyszedłeś z żałoby.
Marek czuł, że w gardle pojawia mu się wielka gula. Bał się. Zawsze był odważny, pomimo strachu pokonywał trudności. Teraz, był tchórzem, który nie umiał zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów.
Wstał i podszedł do regału z książkami. Wyjął dwie- były to płócienne notatniki w podobnym odcieniu pożółkłej kości słoniowej. Położył je na stole tuż przed Tomkiem, który pytająco uniósł brew. Wielkim trudem okazał się rozstanie z dwoma zeszytami, pomyślał.
- Przeczytaj. Zacznij od pamiętnika Elizy, potem zapoznaj się z moim. To Ci wiele rozjaśni i może inaczej na to spojrzysz. Może uznasz, że powinien zginąć na tym cmentarzu i nawet nie będę mieć o to do Ciebie żalu
- Dobrze, jeśli tak wolisz- Tomasz wziął podarunek i ruszył ku drzwiom. Jednak przy samym wyjściu się zawahał- Skąd mam pewność, że zaraz się nie powiesisz?
- Obiecuję- teraz byłem samolubny. Najpierw muszę znaleźć następcę, zresztą życie jest większą karą- Tomek spojrzał smutno na kolegę. Nie podobała mu się ta odpowiedź, ale wiedział, że przysięga jest czymś ważnym dla Marka i pod żadnym pozorem jej nie złamie. Wyszedł.
W głowie Marka rozbrzmiewało tylko jedno pytanie: Panie, co ja zrobiłem? Było w tym mnóstwo wyrzutów- nie do Boga, rzecz jasna, ale do samego siebie. Rozczarowanie własną osobą było tak silne, że czuł jakby ktoś ściskał rekami jego serce, a ono podporządkowując się ich woli zamierało w krótkim bezruchu. Dość. Muszę zacząć działać, inaczej oszaleje. Muszę mieć jakiś cel, by nie popaść znów w obłęd. Zaczął pakować torbę; zabrał kilka kolorowych fiolek, sterylne igły i najważniejsze- wyciągnął z terrarium ptasznika, który bardzo się rozleniwił oraz żmije stawiającą leki opór. Spakował zwierzątka do pudełeczek, robiąc to z niezmierną delikatnością, respektując ich opinie. Opuszczając dom, zastanowił się przez chwilę, w którą stronę ma podążyć. Gdzie znajdzie duszę będącą wrażliwą na stworzenia, których nikt nie rozumie? Musi to być ktoś bez uprzedzeń, czysty, z pustą kartą. Wtedy go olśniło! Szkoła- może tam znajdzie dziecko, które nie będzie przerażone wizją takiego życia. Życia w nauce i szacunku, odkrywając prawdę.
***
Drzwi do gabinetu były otwarte. Mimo tego Marek stanął w framudze i zapukał.
-Mogę wejść?- zapytał gdy kobieta podniosła wzrok na niego.
-Proszę- wskazała miejsce przed sobą- w czym mogę pomóc?
Rozmowa nie trwała długo, dyrektorka wysłuchała jego prośby, choć była wielce zniesmaczona jego pomysłem. Z początku próbowała go zbyć, mówić, że dzieci różnie reagują. Jednak gdy nalegał, przychyliła się ku jego planom. Mimo to Marek wiedział, że został oceniony jako intruz, który zakłóca codzienny tryb placówki.
Starał się wyglądać na pewnego siebie, gdy wchodził do jednej z klas. Niestety trochę się obawiał. Już wtedy wątpił, że kogoś tutaj znajdzie. To wszystko zdawało mu się być takie nienaturalne- wymuszone spotkanie, w którym pragnął z kolei ujrzeć wrodzone połączenie.
Na początku przedstawił się, powiedział kim jest, czym się zajmuje, a prezentację zaczął od czegoś neutralnego- opowieści. Opowiedział w jaki sposób żyją te z pozoru groźne zwierzęta i jak powinni się zachować gdy jakieś zobaczą. Nie mógł się też powstrzymać przed dodaniem kilku personalnych doświadczeń;
-Może wam się wydawać, że jestem szaleńcem, w pewnym sensie z pewnością tak jest. Jednak gdy widzę jakiegoś węża, ptasznika, tak naprawdę wszelkie gady, czy stawonogi to nie czuję się zagrożony, wręcz przeciwnie, myślę, że je rozumiem. Rozumiem sposób w jaki żyją. Rozumiem ich zachowania. Nie musicie się bać, po prostu- rozmarzył się, wywód był dla Mariana niezwykle emocjonujący, gestykulował rękami, był pewny tego co mówi. Natomiast wtedy się zaciął i dokończył po kilku sekundach zamyślenia- czujcie.
Wszyscy byli niesamowicie skupieni. Można było dostrzec jak fascynuję uczniów oglądanie tego wywodu. Nic zresztą dziwnego skoro pasja wylewała się z każdym słowem wypowiadanym przez usta prowadzącego. Nie była to surowa opowieść, skrócona do podawania faktów lecz wzbogacona o anegdotki wspomagające wyobraźnię.
Następnie postanowił pokazać surowice. Wyjął z torby kilka fiolek o różnych odcieniach żółtego i włożył je do stojaka znajdującego się przed nim. Omawiał każdą z nich po kolei, a w oczach dzieci gasła ekscytacja. Dla nich, zaczęła się kolejna żmudna lekcja, którą musieli przecierpieć. Mariusz szybko dostrzegł, że zmiana narracji na nieco bardziej naukową zaczęła malców nudzić toteż poprosił ich bliżej do siebie, aby mogli lepiej dostrzec konsystencje substancji.
W pewien sposób to zadziałało- gdy dostali próbówki do ręki, rozpoczęli je obracać obserwując jak ciecz przelewa się z jednej strony na drugą. Przez moment Marian się rozradował, udało mu się ponownie wzbudzić ciekawość, lecz gdy zaczął mówić dalej zorientował się, że nikt go nie słucha. To się nie uda- pomyślał zrezygnowany- ale spróbujmy. Poprosił o odłożenie przedmiotów, a uczniów strachliwych o odejście do ławki. Dzieciaczki popatrzyły po sobie nawzajem i wszyscy twardo stali przy biurku, udając, że są nieustraszeni.
Ostrożnie wyjął węża z pudełka i położył go na blacie. Był on urzekający- jego łuski mieniły się w świetle na fioletowo i niebiesko, a język co chwila wystawał badając otoczenie.
Reakcja była natychmiastowa. Kilka osób z krzykiem odbiegło od biurka, a inne wyraźnie się napięły dzielnie trwając w miejscu. Chwilę opisywał gada, a następnie go nakarmił, a to, wywołało oburzenie. Przeszedł szmer głosów, wszyscy byli zszokowani widokiem martwej myszki, którą z taką łatwością połknął wąż. Nadszedł czas na kolejne zwierzę- dlatego schował nasyconego gościa, a powitał ptasznika, który delikatnie wyszedł z pudełeczka po wcześniejszym zagonieniu pęsetą.
Wtedy rozległ się płacz. Mnóstwo małych obserwatorów zaczęło głośno lamentować. Natychmiastowo odsunęli się jak najdalej mogli i wtedy rozpoczął się chaos. Niektórzy krzyczeli, innych sparaliżowało ze strachu, a wszystko sprowadzało się do jednego wielkiego niezrozumienia. To z pewnością się nie uda- pomyślał. Schował pajączka i zaczął uspokajać dzieci. Nie było to jednak prostym zadaniem ponieważ większość odpychała jego rękę i chęć wsparcia. Patrzyły na niego bezradnie, z niechęcią i nienawiścią, a on usłyszał za sobą stanowczo wypowiedziane zdanie.
-Niech Pan opuści teren szkoły- spojrzał na nauczycielkę i dostrzegłszy jej bezkompromisowy wyraz twarzy oddalił się jak pies z podkulonym ogonem.
***
Spoglądał na ziemię. Dostrzegł małe kamyczki wystające z piasku i uderzył w nie butem, aby chociaż one towarzyszyły mu przy tej podróży. Często trzymał głowę nisko. Być może przez wzgląd na zawód i nieustanne szukanie czegoś w ściółce leśnej. Natomiast w tamtym momencie odnosił wrażenie, że jego szyja zmusza go do przyjęcia takiej pozycji. Nie miał siły by trzymać ją prosto, tylko poddał się temu niewidzialnemu naciskowi. Jego przeczucie było słuszne, ten cały wywód był bezsensowny. Wzbudził w nim światełko nadziei, które szybko zostało przysłonięte przez mrok rzeczywistości. Błądził bez celu. Nie chciał wracać do siebie. Zbyt wiele wspomnień. Zbyt wiele marzeń. Postawił sobie cel, a teraz nie wiedział jak go zrealizować. Przecież nie znajdę kogoś w środku lasu- śmiał się w duchu, lecz zdawało mu się, że dźwięk ten słyszy w całej swojej osobie. Jakby wypływał z jego wnętrza i zaczynał się ucieleśniać. Melodia stała się realna, a jego ironiczny pogłos pojmowało się w okamgnieniu. Mimo tego miał przeświadczenie, że rozpoznaje nuty radosne, skale durową. Mógłby pomyśleć, że jest to jego zasługa, ale ujrzał młodego chłopaka, który klęczał wśród wysokich kłosów traw. To on się śmiał, śmieli się razem tylko w innej tonacji. Postanowił się zatrzymać. Zobaczyć co powoduje szczęście tego chłopca. Początkowo nic nie dostrzegał, lecz po chwili coś mu mignęło. Odbite światło, fragment fioletu. Przesunął się trochę w prawo i dopiero wtedy zobaczył co znajduje się na ręku młodzieńca. Był to średniej wielkości, ośmionogi stawonóg. Był on cały brązowy, ale jego nogogłaszczki i przednie kończyny przedstawiały odcienie lawendy, jeśli spojrzało się pod odpowiednim kątem. Gdy to zobaczył, jego wargi delikatnie się rozchyliły, a brwi uniosły ku górze. To niemożliwe. Tak odmienna reakcja?
Pająk był szybki. Błyskawicznie pędził po chłopcu, a on, niewzruszony, spokojnie podkładał ręce tak, aby nie spadł. Wkrótce się uspokoił. Już nie biegał w każdą stronę, tylko dostojnie kroczył stawiając jedno odnóże za drugim, a wtedy dziecko zaczęło czegoś szukać. Grzebał dłonią w podłożu, a w odpowiedzi na ten gest, coś podskoczyło do góry. Bardzo łatwo udało mu się złapać małego świerszcza. Poprawił palce, aby złapać go za skrzydełka, a następnie zbliżył go do czarnych, błyszczących helicerów.
Mariusz poczuł lekkie napięcie w ciele. On próbuje go nakarmić, jednakże robi to bardzo nieodpowiedzialnie. Przecież z łatwością może zostać ukąszony, i to w obie ręce! Nawet on, doświadczony w swoim fachu, zawsze, ale to zawsze używa szczypców.
Zwierzę szybko chwyciło swoją ofiarę przytrzymując ją za pomocą pedipalpi. Następnie wstrzyknęło jad, który sparaliżował zdobycz. Gdy wnętrzności świerszcza przybrały postać półpłynnej miazgi to zwierzę z wielką ochota pobrało pożywny pokarm odrzucając przy tym chitynową powłokę.
Mimika chłopca sugerowała, że niesamowicie podobał mu się ten akt, a gdy dostrzegł to surowiciel to i jego twarz się rozpromieniła ukazując przy tym szeroki uśmiech. Niesamowite. Widział właśnie coś, czego szukał. Kogoś, kogo potrzebował. Masz poczucie humoru Panie. Może i znajdę kogoś prosto na mojej drodze- pomyślał spoglądając ku górze, a oczy przez sekundę mu się zaszkliły.
Wolno podszedł do chłopca nie chcąc go przestraszyć, a on odwrócił do niego głowę gdy spostrzegł, że się zbliża. Mariusz otworzył usta chcąc zacząć rozmowę, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle. Nie wiedział co powiedzieć. Postanowił więc, że zacznie od jakiejś nici porozumienia. Czegoś co oboje kochają, coś co wzbudza w nich zachwyt.
-Wiesz, że jest silnie jadowity?- wskazał na rękę młodzieńca.
-Wiem- zdawał się być niewzruszony, a wręcz wypiął z dumą klatkę piersiową- Niech Pan się nie martwi, nie zrobię mu krzywdy- starszy mężczyzna zaśmiał się w głos. On się nie boi. Z pewnością jest trochę nierozważny, ale się nie boi- Marian poczuł ciepło w sercu, pełne niepewności, ale dodające wiary.
-Nie mam co do tego wątpliwości- zaczął bacznie obserwować swojego rozmówcy. Oddech miał równomierny, a ciało było zrelaksowane. Nie zaobserwował też żadnych tików- Widzisz, jestem
-Wiem kim Pan jest- Marian zmarszczył brwi gdy mu przerwano. Zuchwałość nastolatka go zadziwiała, lecz po chwili zmieszania kontynuował.
- Cieszę się. Przypuszczam, że tak jak ja, masz do tego dryg. Jeśli chcesz to możesz przyjść do mnie i trochę Ci opowiem o ptasznikach, może nawet o innych zwierzętach- w oczach chłopaka pojawiła się ledwo dostrzegalna iskierka.
-Naprawdę mogę?- głos mu się łamał.
-Tak, ale zapytaj rodziców- już miał iść dalej, gdy wpadł na pomysł- A i jeszcze jedno- uniósł pytająco brwi.
-Edwin-przedstawił się.
- Edwinie. Jesteś w stanie na chwilę rozstać się z kolegom?- wskazał głową na stawonoga- Myślę, że może się przydać- chłopak skinął na potwierdzenie i z wielką uważnością przełożył stworzenie do pustego pojemnika, które wręczył mu surowiciel. Na szczęście zawsze nosił przy sobie puste pudełko.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania