TW #2 - Wróż Janusz

Postać: Wszystkowiedzący wróżbita

Miejsce: Nanga Parbat

Zdarzenie: Masakra w siedmiu bajkach

 

Wstęp.

 

Decyzja, na samotny podbój tej diabelskiej góry i to zimą, to był błąd. Przeklinam się już tysięczny raz, ale nie daję za wygraną: dotrzeć na szczyt i tam już umrzeć. W końcu odpocząć, najpierw ja ją pokonam, zanim ona pokona mnie — Naga Góra. Co za nazwa, jakże prawdziwa, naga w swym rozpasaniu przemarzniętych lodowców, w które tak trudno wbić haki. Każdy metr w górę to golgota; każdy metr w górę, to zwycięstwo nad swoimi słabościami, to walka o życie w dosłownym, jakże okrutnym sensie. Człowiek jest beznadziejnie przywiązany do tej iskierki, która ledwie się już tli. Przywiązany jak tymi lichymi na pozór linami, ale jednak mocnymi. Mocnymi jak instynkt samozachowawczy, jak skowyt o kolejną sekundę życia.

Ostatnie metry, już niedługo, to dodaje sił, adrenalina znów zaczęła buzować, już niedługo, jeszcze tylko wbić ten ostatni hak, jak w wymęczone ciało jezusowe. Jest! Jestem na szczycie, pokonałem tę kurwę, padam na zbity, zlodowaciały śnieg i tracę przytomność. Już dobrze, śpij syneczku, mama cię utuli, zaśpiewa kołysankę-mruczankę, jak ciepło i błogo. Zniknął gdzieś horror Nanga Parbat, niech ta nazwa na wieki będzie przeklęta. Już nigdy się nie obudzę, utulony w matczynych ramionach, opromieniony jej uśmiechem, chcę tak trwać, na wieki wieków...

 

Jednak nie trwało to wieki. Iskra drgnęła i zapłonęła żywiej. Z trudem wygramoliłem się z nieprzytomności, niechętnie, ospale, ale jednak otworzyłem oczy. Dalej byłem na szczycie, świeciło słońce na błękicie nieba, ostre jak sztylety. Z trudem wstałem i zobaczyłem coś na kształt igloo, schronienie przysypane dokładnie śniegiem na szczycie niedostępnej góry. Czyżby moi poprzednicy? Podszedłem jakoś niechętny i pełen obaw, co tam zastanę w środku. Może szczątki tych, którzy pokonali górę, ale góra następnie pokonała ich? Jednak wszedłem tam i chyba dalej śniłem, snem rzeczywistym nad miarę. Wewnątrz igloo był mały, zasuszony człowieczek. Grzał dłonie nad lampką oliwną, której pełgający ognik oświetlał tajemnicze wnętrze. Osobnik chrząknął, popatrzył na mnie życzliwie i przedstawił się jako Wróż Janusz.

Na to wszystko jeszcze raz omdlałem, mój umysł nie podołał takim rewelacjom, ale po bliżej nieokreślonym czasie, wróciłem do świata żywych, gdzie Wróż przyrządzał właśnie gorący napar z tajemniczych ziół, którym szybko mnie napoił. Od razu poczułem się lepiej, a Janusz, gładząc kozią bródkę, począł mi opowiadać dziwne baje.

 

Baja numer jeden.

 

Posłuchaj pierwszej baji, strudzony wędrowcze.

Dawno temu, jak jeszcze podróżowałem po świecie, gdy byłem młody i dziarski, znalazłem się nad dziwną rzeką. W odmienności od innych napotkanych do tej pory rzek ta miała toń krwisto-czerwoną. Pływały w niej nie ryby a syreny-kobiety z rybimi ogonami. Nie były to łagodne stworzenia, a harpie żądne krwi. Najpierw kusiły nieszczęsnych swym nagim torsem i pięknym śpiewem, by następnie wciągnąć ich w rzeczny nurt i po seksualnym wykorzystaniu, pożreć żywcem. Ich wdzięki tak silnie działały na zmysły, że żadne znaki ostrzegawcze nie docierały do zaślepionych chucią młodzianków.

I tak kwitł ten seks-zbrodniczy proceder, aż nadszedłem ja.

Po pierwsze, przebiłem sobie uszy, by nie słyszeć prowokujących śpiewów, po wtóre, wykastrowałem się. Tak, to prawda, nie słyszę cię, ale chyba nie masz mi zbyt wiele do opowiedzenia, bo widzę, że milczysz. Ale wróćmy do baji. Tak znieczulony na syrenie wdzięki, przystąpiłem do wyrównania rachunków. Złapałem wszystkie do sieci i przerobiłem na szproty w sosie pomidorowym, na czym zbiłem grube pieniądze. Ludność miejscowa z wielkiej wdzięczności, wykupiła cały zapas szprot z syren i oddała mi najpiękniejszą dziewicę, która poszła sobie w świat, szczęśliwa, że może ujść z tej zacofanej wioski znad Rzeki Czerwonej. Puściłem ją samopas, bo była mi na nic, a zbyt trzpiotowata, by ją czegokolwiek uczyć.

 

Baja numer dwa.

 

A oto kolejna baja.

Pokrętne drogi sprowadziły mnie na manowce i moczary, gdzie z przeraźliwą szybkością mnożyły się komary-mutanty wielkości wróbli, które kąsały i wypijały krew z przypadkowych, bogu ducha winnych wędrowców. Jednym z takich wędrowców byłem ja. Obsiadły mnie nieszczęsnego chmarą i zabrały za wysysanie mego żywota, jezus. Na szczęście miałem ze sobą dymion zacnego trunku, któren mi został z innej eskapady, też mrożącej krew w żyłach. Równocześnie z komarami, w miarę jak mi wypijały krew, ja uzupełniałem ją smaczną, ale mocną okowitą.

Komary padały pijane jak muchy, których notabene też było zatrzęsienie na uroczysku. Zebrałem ululane na amen insekty, wsadziłem do opróżnionego dymiona i zalałem gnojną wodą z moczaru. Tak powstał ekskluzywny trunek tylko dla smakoszy, który sprzedałem z krociowym zyskiem na królewskim dworze.

 

 

A teraz opowiem ci historię zasłyszaną w dalekich portach pośród szalonych marynarzy i ladacznic. Wspominali oni o pewnej pladze. A było to tak…

 

Bajka o księżniczce i żabach Ach-Ach

 

Pewna księżniczka zapragnęła mieć własną żabę, taką, co to po pocałunku zmieni się w pięknego księcia. Niestety wszystkie sprowadzane na zamek płazy nie wykazywały najmniejszych chęci na przybranie ludzkiej formy. Za to były bardzo żarłoczne. Zapasy zamkowe znikały w tempie niejednostajnie przyspieszonym, dlatego w pewnym momencie uznano, że trzeba się pozbyć problemu. Niestety namnożyło się żab, a i pewnie swym głośnym rechotem przywoływały znajomych. Za późno zauważono kryzys, gdyż księżniczka i jej dwórki zostały pożarte przez dzikie stworzenia. Atakowały też innych, gdyż należały do gatunku Ach-Ach, wiecznie głodnych i rozmnażających się poprzez pączkowanie żab z egzotycznych krain Południa. W końcu wezwano na pomoc grajka, który dźwiękiem swojego fletu przyciągał zwierzęta, a one jak zahipnotyzowane podążały za nim. Zaprowadził je do Królestwa Frąsji, gdzie podobno mieszkał lud, dla którego żaby były przysmakiem. Rzeczywiście, płazy nie miały szans w starciu z nienasyconym Frąsuzami. Zjedli wszystkie płazy, a nawet grajka. I tak kończy się ta bajka.

 

O Królewnie Śmieszce

 

Żyła sobie kiedyś wesoła Królewna Śmieszka, jej dwie złośliwe siostry - Linda i Pinda oraz wredna macocha Smutasa, która nienawidziła, gdy ludzie mieli dobry humor i dużo się śmiali, a więc ogarniał ją dziki gniew na widok swej pasierbicy. Siostry Śmieszki również jej nie znosiły i chciały się pozbyć, bo była pierworodną córką, która miała odziedziczyć wszystkie dobra. Przy współpracy ze Smutasą wynajęły zbirów, którzy porwali wesołą Królewnę i mieli uśmiercić. W ostatniej chwili okazali jednak litość i porzucili ją w Krainie Krasnochutków, których chuć była niewspółmierna do wzrostu. Gdy tylko dostrzegli Królewnę Śmieszkę otoczyli ją i rozebrali wzrokiem. Było ich siedmiu, a każdy trzymał w rękach ogromną pałę. Na szczęście akurat przechodził tamtędy myśliwy i usłyszał dzikie wrzaski napalonych krasnali. Ruszył na ratunek Królewnie i tak długo wymachiwał toporkiem, aż poobcinał wszystkim zboczeńcom pały, a oni sami uciekali w podskokach. Myśliwy zabrał Śmieszkę na swą farmę, gdzie uprawiali kapustę, ziemniaki, roszpunkę i dziki seks. Smutasa zaś podczas jednej z kąpieli w byczym mleku, dostrzegła w lustrze radość Królewny, co doprowadziło ją do furii. Udała się więc razem z Lindą i Pindą do Krainy Krasnochutków by własnoręcznie wymierzyć niesprawiedliwość. Gniew na tyle ich zaślepił, że nieoczekiwanie wpadły w pułapkę zastawioną przez zboczonych krasnali. Tym razem już nikt nie przechodził w pobliżu i nie słyszał krzyków.

 

Drogi wędrowcze, w swych podróżach zaszedłem razu pewnego do ciemnego lasu, w którym mieszkały stwory tak okropne, ze aż piękne. Opowiedziały mi one pewną historię, a będzie to piąta baja.

 

O Lśniącej Królewnie

 

Żyła sobie pewna dziewczynka. Jej skóra świeciła nieziemskim blaskiem. Nocami potrafiła rozjaśnić cały pokój, prawie jakby był dzień. Niestety nikt jej nie lubił, bo była inna od reszty. Uważali ją za dziwoląga i przezywali Lśniącą Królewną.

Pewnego ranka jednak stała się rzecz niezwykła i straszna zarazem. Słońce nie wzeszło w ogóle i zapanowały kompletne ciemności. Przerażeni ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Wpadali na siebie i przewracali, bo nie potrafili chodzić po ciemku. Jedynie Lśniąca Królewna szła bez problemu przez wieczną noc. Jej blask sprawiał, że wszyscy podążali za nią, gdyż była teraz dla nich jedynym źródłem światła i nadziei, a tym samym najlepszą przyjaciółką.

 

Pewnie ciśnie ci się na usta pytanie, po co opowiadam historie o tym, co przeżyłem i zasłyszałem od innych. Mam nadzieję, że zrozumiesz to, nim nastanie świt, bo wtedy już mnie tu nie będzie. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Pozostały dwie baje.

 

Szósta baja

 

Pewna dziewczyna, którą nazywano Kupciuszek, uwielbiała się stroić. By zdobyć pieniądze zmuszała swe przyrodnie siostry do prostytucji i płacenia jej haraczu. Ona zaś ciągle tylko przesiadywała przed lustrem i podziwiała swe zgrabne kształty. W końcu sama się w sobie zakochała i zaczęła uprawiać samogwałt, gdyż bliskość kogokolwiek innego napawała ją obrzydzeniem. Widziały to jej siostry i postanowiły udać się do wiedźmy by dała nauczkę Kupciuszkowi. Niestety czarownica na tyle nieumiejętnie posługiwała się magią, że zamieniła dwie siostry w rottweilery, a na całą krainę ściągnęła straszliwe chmury burzowe, z których ciągle padał grad wielkości końskich jaj. Dodatkowo nadciągnęła szarańcza, pożerająca płody rolne i płody w brzuchach matek. Tymczasem Kupciuszkowi nic się nie stało, oprócz tego, że na jej nieskazitelnej buzi pojawił się pryszcz. Dziewczyna tak bardzo się tym przejęła, że dostała depresji i wrzodów żołądka, a w rezultacie trafiła do szpitala psychiatrycznego. Natomiast kiepską czarownicę, która zamiast uczyć się magii ciągle balowała, pożarły dwa wściekłe rottweilery.

 

Siódma i ostatnia baja

 

Zły to był czas. Nastały mroki, susza wypiła rzeki. Ludność miejscowa zanosiła modły do nieistniejących bogów. Na ten czas, zjawił się tajemniczy pielgrzym, który oznajmił, że jest Posłańcem z dobrą wieścią. Ludność zgnębiona nieurodzajami, chciwie słuchała głosu przybysza. Nie widać było jego twarzy spod ciemnego kaptura, ale głos miał donośny:

- Zagnajcie ocalałe bydło na pustkowia Hebronu. Tam, w okolicy Bzdurnej Jamy bije źródło. Jeśli wasze myśli są czyste, klęski od was odejdą.

Pognali zatem wieśniacy swoje przetrzebione stada i każdy z nich w duchu cieszył się, że jego stado wydobrzeje. Jednak każdy z nich, chciał być szybciej od sąsiada, by życiodajne źródło dla niego i jego stada nie wyschło. Obijali zatem swoje zwierzęta bez litości i w skwarze pustyni gnali je bez wytchnienia. Bydło zaczęło padać, w rany od biczów wdarła się zgorzel i gangrena. Pastuchy poczęły wygrażać niebu, Posłańcowi i wszystkim świętym, że obiecane cuda się nie spełniają. Jakby w odpowiedzi na te klątwy, niebo zagrzmiało suchymi piorunami, nie spadła ani kropla dżdżu. Nieboskłon poczerniał i ukazała się nań Zła Twarz. Twarz była ogromna, ryknęła wściekle i pożarła wszystkich żywych i martwych.

 

 

Zakończenie

 

Baju, baju będziesz w raju. Wróż bajdurzy, nie mam duszy. Słucham jego baj i kiwam, na zydelku, pomaleńku, pomaluśku, słodkich snów mój ty maluszku. Gorzko jednak w mojej gębie, czy to napar z ziół przeklętych? Śpię i czuwam obojętny, wzrokiem patrzę całkiem mętnym, a wróż gada jak najęty. Japa mu się nie zamyka, a mój czas tak szybko znika w czarnej dziurze zamiast głowy. I nic tylko słowa sowy, mądrej głowy do połowy. Już mnie mierzi to ględzenie, czas się wyspać, czas na spanie. Ciężką głowę złożyć w mroku, kilka iskier w mętnym oku, już pogasło wszystko wokół. Chyba świta, bo już dnieje, jeszcze tylko kur zapieje i dokonam tu żywota, a ten wróż to jest idiota, uczepił się mnie jak płota, jak pijany swoją wiarą, że bajania mnie ocalą.

 

 

KÓNIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Witamy... znowu! :)

    PS: Uzupełnijcie linki w odpowiednim wątku, bo kilku brakuje.
  • Elorence 04.11.2018
    Hmm, początek świetny! I liczyłam na coś poważnego. A potem, bum i od razu widać, że to Wasz tekst, bo widać Wasz styl, ale... Nie kupuję za bardzo tych bajek... Zbyt udziwnione. Nie rozbawiły mnie.
    Ich pojawienie można tłumaczyć zmęczeniem człowieka, który w ciężkich warunkach wspiął się na górę. I w taki sposób to traktuje. Za dużo tu absurdu :)
    Nie moje klimaty, tak do końca, ale i tak ślę pięć gwiazd i pozdrawiam :)
  • Wyszedł patchwork, dość niezgrabny i prujący się miejscami. Słabi z nas krawce literackie, zwłaszcza jak projekt bardziej złożony. No ale Trening Wyobraźni czyni mistrza
  • Agnieszka Gu 04.11.2018
    Witam,
    Podleciałam pod całość:
    zatem... cieszą mnie korekty wprowadzone w pierwszej części tekstu ;)) szczególnie "Obsiadły mnie nieszczęsnego chmarą i zabrały za wysysanie mego żywota, jezus. " - pomysłowe :)
    "Zapasy zamkowe znikały w tempie niejednostajnie przyspieszonym" - taka fizykę to ja lubię :)
    "Rzeczywiście, płazy nie miały szans w starciu z nienasyconym Frąsuzami. " - jak żaby to i Frąsuzi ;))) dobre ;)
    "Linda i Pinda" - cóż za wyszukane imiona ;)) fajnie przerysowana bajka o Śmieszce, choć może niekoniecznie dla dzieci ;))

    "Drogi wędrowcze, w swych podróżach zaszedłem razu pewnego do ciemnego lasu, w którym mieszkały stwory tak okropne, ze aż piękne. " - że - literówka

    "Pewnie ciśnie ci się na usta pytanie, po co opowiadam historie o tym, co przeżyłem i zasłyszałem od innych. Mam nadzieję, że zrozumiesz to, nim nastanie świt, bo wtedy już mnie tu nie będzie." - i tuś mnie zaintrygował ;) Niezły pomysł na utrzymanie zainteresowania :))

    Szósta baja - fajna ;) a jakie ma zwroty akcji ;))

    A siódma - wybrzmiała niemal jak proroctwo...

    Koniec, niby wiersz prozą zapisany :))
    Zaczęło się poważnie a później już był zjazd po pochylni ku absurdowi. Tak jakby zmrożonym mózgu alpinisty coś se tam tliło, jakieś pogmatwane projekcje etc.
    Fajny pomysł. Fajnie zrealizowany. Myślę, że dobrze się tutaj spasowaliście.
    Pozdrowionka ;)
  • Dzięki, dobrze to odczytałaś :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania