Ucieczka od Cienia: Historia Upadku i Odrodzenia.

To był dzień jak każdy inny, ale w moim umyśle nawarstwiały się gniewne myśli o przyszłości. Żyłem w mieście, gdzie miłość i szczęście miały swój urok, lecz moje życie toczyło się jak nieustanna walka z własnymi demonami. Wszystko, co przeżyłem do tej pory, było inne, trudne do zrozumienia. Jestem człowiekiem, którego przeszłość pełna jest zarówno bólu, jak i niezapomnianych chwil. Staram się żyć normalnie, choć lata temu – może pięć, może sześć – byłem na krawędzi, ledwie oddychając, idąc na skraju śmierci, uwięziony w piekle, które sam sobie stworzyłem.

 

Teraz wiem, jak wiele mnie to kosztowało. W tamtych czasach życie wydawało się rozpadać na moich oczach, niczym kij gnijący od środka. Czas płynął, a ja błądziłem, podejmując irracjonalne decyzje. Uciekałem w nałogi, które pochłaniały lata, miesiące, dni, całą wieczność. Wiedziałem jednak, że muszę uciec – nie tyle z miejsca, w którym żyłem, ile od samego siebie.

Pewnego letniego poranka obudziłem się z myślą, że nie przetrwam kolejnej zimy, że wszystko się skończy. Wokół mnie panował chłód, brud i rozpacz. W pokoju, w narożniku przy komodzie, stała czarna walizka, do której spakowałem resztki swoich rzeczy. Wyszedłem z mieszkania i ruszyłem na przystanek autobusowy. Tak zaczęła się nowa historia mojego istnienia.

 

Droga była wyboista. Wyjechałem do Wrocławia, gdzie poznałem grupę mężczyzn. Noc, którą z nimi spędziłem, przypominała koszmar – libacja alkoholowa, kokaina, inne narkotyki, litry wódki i piwa. Nic nie mogło mnie oszczędzić w tamtym momencie, a jedynie pogrążyć mnie w jeszcze głębsze komplikacje. Jeden z nich miał przy sobie duży, ostry nóż kuchenny z połamaną, drewnianą rękojeścią. Była to scena pełna grozy i lęku. Krążyliśmy bez celu po mieście, a Wrocław stawał się nocną kryjówką. W pewnym momencie dotarło do mnie, że ta noc mogła skończyć się więzieniem albo śmiercią – nieszczęściem nie tylko dla mnie, ponieważ stanowiliśmy zagrożenie. Cudem udało mi się wyrwać z tego towarzystwa. Gdy już opuściłem ich kleszcze, ruszyłem na dworzec PKP.

 

Pociąg zabrał mnie do Krakowa. Od tamtej chwili tu mieszkam, walcząc o nową przyszłość.

Kraków przywitał mnie chłodno. Obce miasto, brak mieszkania, kilka groszy w kieszeni i głowa pełna pesymistycznych myśli. Jeździłem tramwajami bez celu, od przystanku do przystanku, szukając odpowiedzi na różne pytania. Najgorsze było to, że zaczynała ujawniać się moja choroba dwubiegunowa.

 

Pamiętam tamten moment we Wrocławiu, gdy szukałem hostelu. Nagle, jakby znikąd, pojawił się samochód – ledwo uniknąłem śmierci; omal mnie nie potrącił. Pędził jak szalony. A ja, w ciągu nocy i za dnia, szukałem noclegu, ale wszędzie mi odmawiano – być może z powodu mojego zmęczonego, wyczerpanego i zniszczonego przez życie wyglądu.

 

Teraz wspomnę jeszcze jedną historię, bo wydaje mi się ona ważna.

 

Kilka miesięcy przed moją ucieczką spotkałem się z przyjaciółmi w moim mieszkaniu. Było nas czterech – ja, dwóch kolegów i dziewczyna jednego z nich. Alkohol, narkotyki, szaleńcza muzyka – noc pełna chaosu i dziwnych rozmów. W pewnym momencie, w przypływie emocji, chwyciłem jednego z nich za rękę i spojrzałem mu prosto w oczy. Łzy zaczęły spływać mi po twarzy, a ja powiedziałem coś, czego nigdy nie zapomnę:

 

– Gierek – tak go nazywaliśmy – popatrz mi w oczy i posłuchaj. Pamiętaj, że to, co teraz ci przekażę, jest bardzo ważne. Słuchaj, ktoś cię w tym roku zabije, albo zginiesz pod kołami samochodu.

 

Zaskoczony zapytał:

 

– Dlaczego?

 

Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Po chwili, jakby odwdzięczając się za te słowa, chwycił mnie za dłoń i powiedział:

 

– Ty umrzesz w wieku 86 lat, na raka.

 

Kilka miesięcy później, gdy zamieszkałem na Kazimierzu, dowiedziałem się, że Gierek został zamordowany. Osiem miesięcy po tamtej nocy zginął. Miał jechać ze mną do Wrocławia, ale zgubił dowód, więc nie pojechał. Czasami zastanawiam się, co by było, gdybyśmy wtedy pojechali razem.

 

Z biegiem lat straciłem wielu przyjaciół. Czasami zastanawiam się, czy warto walczyć dalej, czy lepiej pogodzić się z cierpieniem, które i tak nas czeka. Może jednak warto, bo moje "ja", tak jak twoje, jest przejawem woli życia.

 

SEN

 

W mroku wędruję, szukając światła. Krok za krokiem zbliżam się do kresu sił, czasem staję się słaby, bezradny, jakby czas ulatywał, pozostawiając mnie w bezlitosnym upływie. Umieram powoli z każdym krokiem, choć nadal idę, trzymając dłoń kobiety, którą postawił na mojej drodze los. Los, tajemniczy i nieubłagany, dał mi ją aż po kres. Razem kroczymy w miłosnej intrydze, szaleństwie aż po granice życia i śmierci.

 

Straciłem jednego z kolegów. Początkowo, gdy informowano mnie o śmierci kolejnych przyjaciół, liczyłem straty – skończyłem na liczbie szesnastu. Teraz zostało ich niewielu. Wiem jedno: gdybym nie zdecydował się na wyjazd, na odejście z miejsca, które znałem, nie byłoby mnie z wami.

 

Życie to gra, tak uważam teraz. Mieszkam w dużym mieście, gdzie obyczaje są inne. Wszystko dzieje się szybciej, atmosfera jest bardziej napięta. Ludzie nie ufają sobie, a prawdziwi przyjaciele to rzadkość. Żyję jakby w skorupie, z kobietą u boku. To rodzaj izolacji społecznej, ale nie żałuję swojego wyboru, ponieważ mamy swój świat. Właściwie mamy go oboje, dotknięci ogniem.

 

Mój wybór był słuszny, bo uchronił mnie przed samo destrukcją. Życie jest dla mnie walką o przetrwanie. Moja historia, choć pełna mroku i melancholii, ma sens – sens, który nadaje mi wyobrażenie przyszłości. Jestem człowiekiem, który przeszedł przez wiele spraw trudnych do zrozumienia. Może ktoś pomyśli, że uciekłem, ale ja widzę w tym wędrówkę w poszukiwaniu prawdy.

 

Czasem mam wizje, które przenikają mój umysł – bodźce są gwałtowne, jak ta wizja przyjaciela, którego straciłem. Prowadzą mnie przez drogę życia. Jestem jak cień – cichy, małomówny. Dostrzegam wiele, ale zatrzymuję to dla siebie. Odczucia pozostają we mnie.

Miasteczko, w którym mieszkałem, było małe, otoczone zielenią i jeziorami. Stało się wspomnieniem, choć część mnie tam pozostała. Zawsze będę do niego należał, nawet jeśli teraz rzadko tam bywam.

 

Dziś żyję w Krakowie, jestem częścią jego społeczności. Każdego dnia próbuję odrodzić się na nowo, choć nic nie zmieniło się w głębi mojego ducha. Codziennie rano powtarzam rytuał – śniadanie, tabletki, Anticol, gdy czuję, że upadam. Nie zapomniałem, że jestem Anonimowym Alkoholikiem.

 

Łzy spływają po moich policzkach, gdy we śnie widzę ojca. Z biegiem lat dostrzegam w sobie coraz więcej jego cech. Widzę, dlaczego moje życie toczy się w taki, a nie inny sposób. Śmierć kiedyś przyjdzie po nas wszystkich, ale mimo tej świadomości walczę o każdy dzień.

Każdy z nas nosi w sobie swoją historię, lęki, pragnienia. Czasem te doświadczenia bolą tak bardzo, że wątpimy, czy mamy siłę iść dalej. Ale to one kształtują nas i tworzą z nas tych, którymi stajemy się w trakcie życia.

 

Czy boję się śmierci? Byłbym naiwny, gdybym nie odczuwał lęku przed nią. Myślę, że ten strach wynika z mojej silnej więzi z obecnym światem, z jego materialnym wymiarem. Mimo że miałem okazję doświadczyć jej bliskości – kilka razy byłem na granicy życia, czasem z powodu przedawkowania narkotyków, innym razem w wyniku zapaści – wciąż jestem głęboko przywiązany do życia.

 

Czy wierzę w Boga? W życie po śmierci? Wierzę w życie wieczne, ale takie, które jest mocno zakorzenione w rzeczywistości. Czasem nawet skłaniam się ku myśli o reinkarnacji, bo wydaje mi się, że nie zdążę naprawić wszystkich błędów, które popełniłem, w tym krótkim czasie na ziemi. Moje rozważania mogą dla niektórych wydawać się małostkowe lub obłudne, ale wiem jedno – sąd ostateczny czeka każdego z nas. Śmierć to jedyna sprawiedliwość, która dosięgnie każdego człowieka. Zawsze jest blisko, choć często staramy się o niej nie myśleć. I tak, boję się jej. To naturalne.

 

A jednak w tym strachu czuję czasem coś egoistycznego – jakby lęk przed utratą tego, co znam, tego, co stworzyłem. Moje życie, chociaż nie zawsze było bezbłędne, wyraża coś głębszego, coś ludzkiego. Co robię w obliczu tego strachu? Dzielę się sobą, swoją pasją, tym, co mam.

Teraz, by na chwilę oderwać się od tych rozważań, napiszę wiersz o wieczności. Może pozwoli mi to na moment zamilknąć.

 

Pieśń Wieczności.

 

Byłem tworem stworzonym z głębin wszechświata,

Ciałem, które rosło pod boskim spojrzeniem,

Bogiem, którego oddech kształtował czas i przestrzeń.

 

Świat był moją torą, językiem pradawnych słów,

A ja płynąłem po nim, ponad falami zmysłów.

 

Słyszałem gwarę nieskończoności w toniach morskich,

Które opowiadały historie zapomniane przez ludzi.

 

Wzrastałem z ziemi, byłem kwiatem na wietrze,

Deszczem, który karmił korzenie, wiatrem, co kołysał liście.

Byłem gwiazdą, co z nieba patrzyła na świat umarłych,

Mrokiem, co cicho kładł się na duszach nieświadomych.

Światło biło ze mnie, rozświetlało przestrzenie,

A cienie towarzyszyły mi jak nieustające echo.

 

Dziś, po eonach, staję się piaskiem,

Rozsypanym przez dłonie czasu na pustyniach wspomnień.

Jestem ziemią, co pochłania pamięć,

Prochem, wirującym na wietrze zapomnienia.

 

Ciało mroku wciąż krąży wokół mnie,

Tak jak śmierć obejmuje życie w wiecznym tańcu.

Ale wieczność nigdy mnie nie opuściła.

 

Zawsze wiedziałem, że dłoń śmierci

To tylko kolejny etap.

 

Kwiat, który zakwitnie,

I pęd, co przebije ziemię,

Będą nowym początkiem w cyklu bez końca,

Którego nikt nie jest w stanie przerwać.

 

Wspomnienia są trudne do analizy, ponieważ jest ich tak wiele. Mój umysł wypełniony jest myślami, których nie potrafię wytłumaczyć. Między moim życiem a czasem, kiedy przeszedłem przemianę, pojawiła się cząstka wartości, którą można nazwać darem przewidywania.

Czasami słyszę głosy wypowiadające imiona i słowa, które prowadzą moją intuicję. Ludzie często uważają mnie za ubogiego w słowa, ponieważ milczę i rzadko się wypowiadam. Czy się mylą? A może są w pełni rozumu? Może żyją w części świata, która nie należy do nich.

Wydaje mi się, że są zamknięci w swoich ciasnych przestrzeniach. Moje milczenie pozwoliło mi dostrzec słodycz myśli i zrozumieć, że wszystko, co było, powróci z nowym ładunkiem. Ktoś kiedyś wspomniał o karmie, mówiąc, że powraca. I to prawda. Karma wraca ze zdwojoną siłą. Żyj tak, aby być pewnym, że kroczysz ścieżką sprawiedliwości.

 

Dlaczego teraz mówię, wyrażając swoje emocje i świadomość? Bo jestem człowiekiem szczerym i staram się pozostać takim. Kiedy dotkniesz końca, ujrzysz początek – stan świadomości odsłoni przed tobą wszystkie tajemnice oraz całe spektrum doświadczeń, zarówno twoich, jak i innych.

 

Odchodząc od tego tematu, wkraczam w głębsze rozważania filozoficzne. To tylko wstęp do opowieści o mnie. Dlaczego wspominam o przyjacielu, który został zamordowany? Pozwól, że opowiem ci tę historię.

 

Latem 2004 roku, w małym miasteczku, spotkałem dwóch mężczyzn w tawernie o nazwie Galery. Jeden z nich podszedł do mnie i poprosił, bym usiadł przy ich stoliku...

Zgodziłem się. Chwycił mnie za rękę i zapytał: „Czujesz to?”. Odpowiedziałem: „Tak, czuję”. Przez jego dłoń przepływała dziwna, enigmatyczna energia, która dotarła aż do mojego ramienia. Mężczyzna puścił moją rękę i powiedział: „Poczuliśmy cię. Przyjechaliśmy, by przekazać ci kilka słów”. Były to słowa, których nigdy nie zapomnę, tak jak nie zapomnę tego mężczyzny. To on obdarzył mnie przesłaniem, którego znaczenie zrozumiałem dopiero po latach.

 

Tak zaczyna się moja opowieść, która dopiero się rozwija...

Lata młodości w Krakowie to czas, kiedy literatura stała się nie tylko moją pasją, ale również sposobem na zrozumienie samego siebie i otaczającego mnie świata. Moje pisarstwo często było chaotyczne i pełne sprzeczności. Teksty, które tworzyłem, odzwierciedlały nie tylko moją wewnętrzną walkę, ale także poszukiwanie sensu wśród burzliwych emocji. Słowa były moim schronieniem, sposobem na uchwycenie ulotnych myśli i dzielenie się nimi z innymi, co stanowiło dla mnie formę komunikacji z rzeczywistością.

 

Wspomniany mężczyzna, który przepowiedział mi przyszłość, stał się symbolem nadziei w moim życiu. Jego słowa były dla mnie niczym latarnia w ciemności. Choć ich sens początkowo był dla mnie niejasny, z czasem zrozumiałem, że każdy z nas nosi w sobie moc kreowania własnej przyszłości.

 

Moje doświadczenia z uzależnieniem, które rozpoczęło się w wieku czternastu lat, nie były łatwe. Na początku były to beztroskie chwile z alkoholem i marihuaną, które z czasem przerodziły się w niebezpieczną wędrówkę przez świat amfetaminy i stymulantów. W tej drodze szybko odkryłem, jak łatwo można zatracić się w mroku.

 

Pierwsza ponarkotyczna psychoza, której doświadczyłem, była szokiem. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i czułem, że mój świat się zawalił. Diagnoza zaburzenia dwubiegunowego była dla mnie jak wyrok, ale także punktem zwrotnym. Walka z uzależnieniem była żmudna i pełna porażek, jednak wciąż szukałem sposobów, by się z tego wyrwać.

 

Spotkanie z moją pierwszą żoną, która również pochodziła z Krakowa, otworzyło przede mną nowe możliwości. Udało mi się odnaleźć siebie na nowo i zbudować życie od podstaw, co trwało przez sześć lat. Był to czas remisji, w którym odkrywałem, jak wiele mogę osiągnąć, gdy nie pozwalam, aby uzależnienie kontrolowało moje życie. To ona była moim największym wsparciem, a nasza miłość przypomniała mi, że w każdej ciemności jest szansa na światło.

Pisanie stało się moją formą terapii. Każde zdanie, które tworzyłem, było krokiem ku uzdrowieniu — próbą uporządkowania myśli i emocji, które przez lata były chaotyczne. Chciałem, aby moje doświadczenia były przestrogą dla innych, by nie musieli przechodzić przez piekło, które ja przeszedłem. Postrzegam uzależnienie jako chorobę, ale dostrzegam w sobie siłę, by z nim walczyć i dzielić się swoimi doświadczeniami.

 

Dziś, gdy patrzę wstecz, widzę, jak wiele się zmieniło. Moje pisanie, choć nie zawsze spójne, stało się moim głosem w świecie. Każde słowo, każda opowieść, którą spisuję, to hołd dla przeszłości, ale i testament nadziei na przyszłość.

 

W poszukiwaniu prawdy.

 

Ja jawą idealną — cieniem, ćmą,

co w blasku nocy trwa niezmienna,

uniesiona w tańcu wiatrów,

które szeptem do uszu przekazują

zapomniane opowieści.

 

Klątwą ku skupieniu ducha

jest promień światła,

który przecina mrok, budząc lęk,

gdyż ja sam — grzechem jestem,

w strumieniu krwi, w labiryncie myśli,

w nieustannym poszukiwaniu prawdy.

 

Życie z wiatrem tańczy,

w rytmie chwil nieuchwytnych.

A ja żyję tam, gdzie mój wzrok

purpurową otchłań wyznaje

jako trwogę istnienia.

 

Czas w bezkresie rozciąga swe skrzydła,

dni stapiają się z nocami bez końca,

a ja — modlę się krzyżem

na podłodze drewnianej jak święty Piotr,

wołając upragnioną miłość,

co przeszłość z teraźniejszością splata

w sercu cichym i pokornym,

gdzie echo modlitwy niesie się przez wieki.

Jestem boleścią ducha świętego,

świadomością, która stała się jawą,

wyobraźnią umarłego,

demonami przeszłości,

co w sercu mym krążą,

szukając odkupienia.

 

W ogniu, co spala kłamstwa,

prawdę odnajduję.

Ja ziemią i ogniem,

a moje tęczówki przenikają

wszystkie myśli świata.

 

W ich labiryntach szukam sensu,

odpowiedzi na pytania,

które nieustannie w duszy krążą.

Niech światło w moim wnętrzu jaśnieje,

niech cień odejdzie,

niech ćma zniknie

w objęciach nadziei,

gdzie grzechy wylewają się jak rzeka,

a ja — w ich nurcie odnajduję

spokój istnienia.

 

Niemal umarłem, trwoniąc czas na poszukiwanie odmiennych stanów świadomości, próbując zapomnieć o stracie — stracie słów miłości, które kiedyś były dla mnie sensem istnienia. Stałem się nikim. Moje życie przypominało wędrówkę przez ciemny tunel, bez wyjścia i bez końca. Każdy dzień wydawał się pozbawiony celu, a każde działanie — sensu. Nawet słońce, które kiedyś przynosiło ulgę, teraz raziło mnie swoim blaskiem. Noce stawały się przerażającym schronieniem, gdzie jedynymi towarzyszami były cienie.

 

Czułem się dobrze tylko wtedy, kiedy spałem. Sen stawał się ucieczką, momentem, w którym zmysły odchodziły ode mnie, a ja przestawałem czuć ból istnienia. Duchowa boleść była nie do zniesienia, a kiedy wracałem do trzeźwości, myśli nieubłaganie pchały mnie z powrotem w stronę stanu, w którym nic nie czułem. Leżałem w pokoju, zapomniany, z oczami wbitymi w sufit, zastanawiając się, gdzie mógłbym przywiązać linę, by zakończyć tę farsę życia.

A jednak, kiedy byłem na haju, przemawiał do mnie cichy szept. Był ledwo słyszalny, ale wyraźny. Obiecywał mi miłość — coś, o czym marzyłem, choć wydawało się tak odległe, niemal nierealne. Czasem śniłem o niej, o kobiecie, która mogłaby mnie uratować, choć sny te były rzadkie i ulotne. Wydaje mi się, że to właśnie ten szept, ten subtelny głos, dawał mi siłę do przetrwania. W najgłębszych czeluściach narkotycznych halucynacji dostrzegałem cień nadziei — obietnicę, że nie wszystko jest stracone.

 

Czasem prosiłem o pomoc. Ale kto chciałby wysłuchać człowieka zniszczonego nałogiem? Kogo obchodzi głos uzależnionego, który nie potrafi już nawet zadbać o siebie? W głębi duszy błagałem o uwolnienie od samego siebie, by przerwać ciąg destrukcji, który prowadził mnie na skraj przepaści.

 

Z każdym dniem stawałem się coraz bardziej przekonany, że muszę zrezygnować z przyzwyczajeń, które wyniszczały mnie od środka. Ta wędrówka, na którą się zdecydowałem, była destrukcyjna i prowadziła donikąd. Ale mimo to czułem, że gdzieś w tym wszystkim jest szansa — mały promyk nadziei, który dawał mi możliwość zmiany. Może wciąż istniała droga, by zacząć od nowa, by odnaleźć miłość, o której tak długo marzyłem, i przerwać cykl bólu, który sam na siebie nałożyłem.

 

Chcę się zmienić. Identyfikuję się z artystą, którego celem jest objawienie własnego spojrzenia na świat. Osobliwość ducha, milcząca postawa, instrumentalne spektrum istnienia — wszystko to stało się słabością w obliczu rzeczywistości. Kim jestem? Zadaję sobie pytanie: jakim prawem wymawiam słowa, które dotyczą mnie, mojej osoby?

Może kwitnę jak biały kwiat lotosu, w duchu intelektualnego strumienia, dla którego właśnie piszę. Może jestem obrazem rzeczywistości, a może fikcji. Któż to wie? Pewnie nikt nie określi słowami mojego dzieła, dzieła, którego stałem się niewolnikiem.

 

Chłonę myśli, przemawiając zarazem, i podążam ku celowi — wyrażeniu wszystkiego, co stanowi enigmatyczną treść. Moje imię, nazwisko, twarz, psychologiczny profil, a nawet melancholijne słowa, które wypowiadam, stały się kresem mojego istnienia. Bowiem jestem tchnieniem treści, którą piszę.

 

Rozumiem, że stałem się posągiem milczenia w zmyśle życia, lecz teraz mówię. Mówię, by opowiedzieć o tej treści rozmów… rozmów o miłości.

 

Być jak pióro,

lub jak kropla atramentu, co spływa powoli ze złotej stalówki.

Żyć jak święty, bez grzechu zwątpienia,

obojętności, wyrazów pozbawiony.

 

Stać się jak posąg — twardy, pewny siebie,

stanowczy, wyrażony głębią podziwu,

a zarazem latać w błękitach nieba,

jak ryba u brzegu strumienia.

 

Być albo i zniknąć wraz z cywilizacją,

bo życie już dawno zmęczyło.

Grzeszyć jak bliźni, brat człowieczeństwa —

to tylko myśl poety, wybór intryg,

które są głęboko w umyśle.

 

Przecież mnie nie ma,

i nie ma powietrza, światła,

zieleni, nocy ani dnia.

Nie ma nas, was, wszystkiego —

bo wszystko zniknęło.

 

Pozostała tylko ryba,

latająca w próżni przestworzy.

 

Dni mijały, a ja nie miałem ani domu, ani mieszkania. W końcu znalazłem hostel o nazwie Estakada. Wynająłem łóżko w czteroosobowym pokoju za symboliczną kwotę 600 zł miesięcznie. To było pięć lat temu. Pomyślałem, że to nieduże pieniądze — da się przeżyć.

Mijały dni, tygodnie, a pieniądze się kończyły. Niestety, moje możliwości także zbliżały się do kresu. To, co działo się w hostelu, przerosło moje oczekiwania. Najgorsze było to, że odstawiłem wszystkie leki, myśląc, że już ich nie potrzebuję.

 

Błąd?

 

Niestety. Choroba uderzyła ze zdwojoną siłą. Tak gwałtownie, że nawet nie pamiętam, jak znowu znalazłem się we Wrocławiu. Pewnie pociągiem, no jasne.

Dworzec PKP we Wrocławiu. Potem z Wrocławia do Poznania, żeby się umyć w pociągu i trochę przespać. I znowu Wrocław. Piekło się zaczęło – błąkałem się dosłownie. Psychoza – gubiłem daty, dni tygodnia, słyszałem głosy, miałem manie wielkości i urojenia.

W tym wszystkim pobiłem się w parku z dwoma mężczyznami, prawdopodobnie bezdomnymi. Przyczyna? Mogło ich być wiele. Policja kryminalna, tajniacy bez mundurów – jak zawsze opór z mojej strony. Doszło do tego, że użyli gazu. Oberwałem prosto w prawe oko z odległości pół metra.

 

Pamiętam, że trwało to trochę, zanim mnie obezwładnili. Czy to była nadprzyrodzona siła, czy może taktyka doświadczonych policjantów?

W pewnym momencie wyciągnąłem nóż z kieszeni – ostry jak brzytwa. Podniosłem sweter i, próbując odebrać sobie życie, zamachnąłem się, celując prosto w serce. Pamiętam to dokładnie, bo w ostatnich sekundach usłyszałem krzyk: "Nie rób tego!" Padłem na kolana, a oni mnie obezwładnili.

 

Kiedy wszystko zaczęło się walić, powiedziałem im, że cierpię na Chorobę Afektywną Dwubiegunową . Pamiętam, że wezwali karetkę i wozili mnie godzinami, szukając miejsca w szpitalu. Niestety nie znaleźli żadnego. Osiem godzin jechałem pod granicę czeską, aż w końcu trafiłem do szpitala. W międzyczasie w ambulansie ratownik złamał mi palec u lewej ręki. Tak, za pyskowanie.

 

Znalazłem się w Zgorzelcu. Był to Dzień Niepodległości – dosłownie i w przenośni. Po dwóch tygodniach w szpitalu poznałem swoją obecną żonę.

Oto zatem zmienię bieg mojej opowieści, kierując myśli ku przeszłości. A może to jednak przeznaczenie stało się kluczową częścią mojego istnienia? Mówiłem przecież, że kiedyś, u progu życia, w stanie zmysłów pogrążonych w chaosie, usłyszałem głos kobiety, który zapowiedział mi przyszłość. W człowieku zawsze jest jakaś iskra nadziei, a przekaz, który dochodzi do nas w takich chwilach, staje się impulsem, obezwładniającym naszą duszę, chwytającym to najważniejsze, co tkwi głęboko w sercu. To, co pragnie się wydobyć, by stać się dziełem – opowiadaniem, obrazem, rysunkiem, tekstem.

Wydaje mi się, że można sobie wyobrazić, o czym mówię. Niektórzy przecież obserwowali fragmenty tej drogi w mediach społecznościowych. Kim bym był, gdyby nie sztuka? Czy istniałbym nadal? Czy wartości, które kryją się w moim sercu, niosłyby sens w jakimkolwiek innym tworze? Prawdopodobnie nie, bo przegrałbym życie – może skończyłbym na torach kolejowych albo zawisł na kablu od drukarki. Miłość opiera się na wybaczaniu, szacunku i zaufaniu.

 

Pamiętam, jak kiedyś moja mama powiedziała: "Artysta nie potrafi kochać bliźniego". Byłem wtedy dzieckiem i nie rozumiałem tych słów. Ale sprzeciwiam się im teraz! Artysta potrafi kochać nie tylko sztukę, ale także ludzi, bliźnich, wszystko, co go otacza. Moje myśli stały się więc głosem przekazu, narzędziem sztuki. Słowa są istotą mowy, wagą umysłu.

 

Miłość

 

Miłość stała się kropelką krwi naszej,

która spływa z nadgarstków,

jest przysięgą, wiarygodnością,

motywem gwałtownych uniesień.

Kres istnienia, który nadejdzie jak Armagedon,

stanie się piekłem, zjawą poprzedzającą śmierć.

Mężczyźni, kobiety i wszystkie istnienia

popatrzą w oczy, które objawią się w ich oczach.

Kres życia, kres miłości , kres czasu.

Wolność milczenia stanie się krzykiem,

prośbą o nasze zbawienie

 

Rozdział II

 

Myśli pragnienia.

 

Powiedz, że jestem, powiedz, że byłem – a jednak, czyż nie jest tak, że w tej grze z istnieniem, w nieustannej walce o sens, trwam jedynie jako cień tego, czym byłem? Bawiłem się życiem, jak dziecko bawi się światłem, radośnie chwytając jego promienie, choć dobrze wiedziałem, że ostatecznie nie można go złapać. Żyłem chwilą, zmiennością, tym, co ulotne, a teraz... teraz milczę, jakby całe to doświadczenie, każda kropla życia, którą chłonąłem, zlewała się w jedną nieprzeniknioną ciszę.

 

Zegar na ścianie wciąż tyka, ale jego tykanie staje się jedynie echem czegoś większego, niemalże transcendentnego. W jego rytmie odnajduję coś, czego nie potrafię już wyrazić słowami – może to jest prawda o mnie samym? Prawda, która wymyka się formom, bo w swej istocie jest poza zasięgiem słów.

 

Mój umysł, kiedyś rozedrgany, pełen bodźców i barw, teraz jest niczym bezdenna studnia, w której echa dawnych pragnień i wspomnień odbijają się, tworząc dźwięki odległe i trudne do uchwycenia. Szukałem westchnienia, szukałem ulgi, która mogłaby przynieść ukojenie, ale każda próba zatrzymania się, oddychania głębiej, wywoływała nową trwogę – trwogę życia, trwogę nieuchronnego biegu czasu. Cienie na ścianie, które niegdyś wydawały się tak realne, tak bliskie, teraz przypominają jedynie echo dawnych kształtów, ledwie widzialnych sylwetek, które tańczą na granicy rzeczywistości i wyobraźni, jak kwiaty na wietrze – ulotne, niematerialne, chwilowe.

 

I tak, w tej głębi mojego umysłu, stałem się czymś więcej niż tylko człowiekiem – stałem się ptakiem, ulotnym stworzeniem, które unosi się ponad ziemią, ponad codziennością. Nie miałem już formy ani ciała, byłem czystym ruchem, czystą myślą. Życie i istnienie stały się jednością, nie do rozdzielenia, a ja unosiłem się wśród prądów powietrza, niewidzialnych, ale pełnych siły. Moje myśli, choć ciężkie od doświadczeń, wznosiły się lekko, jakby na skrzydłach, unosząc mnie coraz wyżej, poza granice tego, co realne.

 

Każdy dzień był teraz jak osobna strona pamiętnika, pełna znaczeń i sensów, które niegdyś były dla mnie niedostępne. Czas nie był już tylko jednostką miary – stał się opowieścią, ciągłą narracją, której byłem zarówno bohaterem, jak i autorem. Słowa, które kiedyś miały dla mnie ogromne znaczenie, teraz stały się ciche, jakby ich echo wciąż rozbrzmiewało na granicy słyszalności, ale już nie były w stanie przekazać tego, co czułem. Były jak dym – ulotne, niemal nierealne, wirujące w przestrzeni, zanikające w bezkresie ciszy.

 

I w tej ciszy, na pograniczu jawy i snu, zaczynałem dostrzegać prawdziwe znaczenie istnienia. Wszystkie moje myśli, wszystkie pragnienia i marzenia, które kiedyś wydawały się tak ważne, teraz krążyły wokół mnie, jakby były tylko odłamkami dawnego życia, fragmentami wspomnień, które traciły swoje znaczenie.

 

Balansowałem na cienkiej linii między tym, co realne, a tym, co wyobrażone, między tym, co namacalne, a tym, co ulotne. Stałem się świadkiem własnej podróży, podróży, która nie miała ani początku, ani końca – jedynie nieskończoną, nieprzerwaną teraźniejszość, w której każdy oddech, każda myśl była chwilą wieczności.

 

Wspomnienie z cmentarza.

Moje życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdybym nie zdecydował się opuścić miejsca, w którym powoli się staczałem, zmierzając prosto ku śmierci. Wspomnienie, które teraz przywołam, jest dla mnie niezwykle smutne, ale jednocześnie bardzo ważne, bo to właśnie takie momenty ukształtowały moją obecną perspektywę.

 

Zanim wyjechałem, często odwiedzałem cmentarz. To było miejsce, w którym odnajdywałem spokój, choć trudno mi wyjaśnić, dlaczego akurat tam czułem się bezpiecznie. Cmentarz stał się dla mnie miejscem refleksji, schronieniem przed chaosem mojego umysłu. Przemierzałem alejki między nagrobkami, przyglądając się grobom ludzi, którzy już odeszli, jakbym szukał w ich ciszy odpowiedzi na swoje pytania o życie i śmierć.

 

Czasami wpadałem w stany psychodelicznej otchłani, w których moja osobowość się rozmywała, a jaźń gubiła. Zdarzało się, że siadałem przy grobie rodziców i rozmawiałem z nimi, jakby ich duchy wciąż były obok mnie, mimo że ich ciała dawno spoczywały pod ziemią.

Niekiedy słyszałem głosy zmarłych. Przenikające moje ciało dziwne bodźce zdawały się pochodzić z jakiegoś innego wymiaru. Te doświadczenia wywoływały we mnie lęk, a mój wzrok stawał się pełen niepokoju. Mimo to wracałem na cmentarz, jakby to miejsce wciąż mnie przyciągało.

 

Pewnego dnia, jak zwykle, udałem się na cmentarz. Spędziłem tam kilka godzin, błądząc bez celu między grobami. Czułem, jakbym szukał miejsca dla siebie. I to właśnie było najbardziej przerażające — miałem wrażenie, że wkrótce moje ciało spocznie obok moich rodziców. Myśl ta była jednocześnie uspokajająca i przerażająca.

 

Kiedy wychodziłem, zauważyłem grupę grabarzy. Bez zastanowienia podszedłem do nich i zapytałem, czy nie potrzebują pomocy przy kopaniu grobu. Spojrzeli na mnie zdziwieni, po czym grzecznie odmówili. Odchodząc, powiedziałem, że dawno nie miałem okazji pracować fizycznie, więc oferowałem swoją pomoc. Jednak w głębi duszy przemknęła mi myśl, że może właśnie kopią grób dla mnie.

 

To był ciemny, zagubiony okres mojego życia. Wydawało mi się, że śmierć jest blisko, jakby była jedynym wyjściem z tego stanu. Cmentarz był dla mnie miejscem, gdzie mogłem stanąć twarzą w twarz z nieuniknionym, ale jednocześnie uciec od świata, który mnie przerażał.

Ta historia jest prawdziwą częścią mojego życia. Wierzę, że jestem częścią planu, który muszę zrealizować, aby moje życie miało sens. Choć wiele czasu zmarnowałem, tego już nie odzyskam, to równie dużo osiągnąłem w ciągu kilku lat, które spędziłem w Krakowie. Kiedy tworzę — maluję, rysuję, piszę — pojawia się iskra w moim prawym oku. To jak jasna, mała gwiazda, coś w rodzaju tchnienia, które prowadzi mnie dalej, wytyczając ścieżki w wymiarze artystycznego przekazu.

 

Często odczuwam dziwne mrowienie na szyi i wzdłuż kręgosłupa. Pojawia się zazwyczaj wtedy, gdy coś złego ma się wydarzyć. To jak ostrzeżenie — sygnał o ludziach lub sytuacjach, które mogą przynieść trudności. Przechodzę psychiczną metamorfozę, co jest dla mnie niezwykle istotnym procesem. Staram się żyć w zgodzie z naturą, choć nie zawsze tak było.

Wierzę, że każdy ma szansę na zmiany w swoim życiu, choć czasami trzeba upaść na samo dno, by się na nowo podnieść — przebudzić się w nowej skórze, w nowym świecie, z nowymi ideologiami i psychologiczną zbroją.

 

Nałóg to podstępna, złudna więź — destrukcyjna relacja, która pochłania człowieka bez litości. Niszczy od środka, metodycznie i bezwzględnie, wciągając w spiralę samozagłady. Człowiek traci świadomość tego, kim jest, co się z nim dzieje, jakie ma relacje z innymi, o ile jakiekolwiek jeszcze posiada. Nałóg odcina od świata, odbierając zdolność do dostrzegania własnych upadków. To śmiertelna pułapka, która niekiedy prowadzi do końca życia. Niewielu ma siłę, by się z niej wyrwać na zawsze.

 

Czasami, mimo moich wysiłków, doświadczam nawrotów. Trwają one kilka tygodni, czasem miesięcy. Jednak po tych ciemnych okresach budzę się na nowo, z odnowionym poczuciem siebie, i ponownie podejmuję walkę z nałogiem. Alkohol, narkotyki i inne używki towarzyszą ludzkości od wieków. Zawsze były obecne, kuszące, oferując iluzję ucieczki od rzeczywistości.

Kiedy przyjechałem do Krakowa z kobietą, zamieszkaliśmy na Kazimierzu. Początkowo czułem się silny — przechodziłem przez „miodowe miesiące” abstynencji i wydawało mi się, że mam wszystko pod kontrolą. Ale to nie trwało długo.

 

Po roku straciliśmy mieszkanie i wynajęliśmy pokój w hotelu pracowniczym, w jednej z dziwniejszych dzielnic Krakowa. Pracowałem w restauracji, a po kilku miesiącach zapaliłem z kolegą w pracy marihuanę. To był moment, w którym zrozumiałem swój błąd — ogromny błąd.

Stało się to trzy lata temu, a od tamtej pory nie było dnia, żebym nie myślał o mocniejszych narkotykach. Jeden skręt wystarczył, by otworzyć drzwi do tej chęci. Mijały tygodnie, a ja, wracając nocami do wynajmowanego pokoju, coraz częściej rozglądałem się za kimś, kto mógłby mi sprzedać coś mocniejszego. Potrzeba zażycia czegoś silniejszego — czegoś, co mogłoby mnie kompletnie zniszczyć — była coraz silniejsza.

Walka z nałogiem jest brutalna i nieprzewidywalna.

 

Śmierci czas nastał,

życie boleścią się stało,

tragedia w modlitwą skazała cierpienie.

Ja miłości oddałem wiarę.

Jestem mgłą, wiatrem, światłem,

jestem cierpieniem, bowiem żyję jak cień w mroku, w skupieniu gwiazd i księżyca.

Miłości poszukiwanie stało się zbawieniem, a ja, jak promień światła, zniknąłem.

Teraz zmagam się ze sobą jak kamień, który próbuje unieść się na powierzchni wody.

W głębinach zmysłu poszukuję prawdy, a Jezus trzyma mnie za dłoń.

 

Kiedyś życie wydawało mi się jedynie wyrazem formatu społecznego, w którym ideologie były naiwnością, a ludzie grali swoje role w niekończącej się sztuce chaosu. Myślałem, że mogę być częścią tego przedstawienia, nie zwracając uwagi na głębię, która kryje się za maskami twarzy nieustannie walczącego ludu. Lecz teraz dostrzegam, jak wszystko wokół mnie zmienia się w zastraszającym tempie; wartości, które kiedyś były dla mnie oczywiste, ulegają transformacji, zmieniając się jak liście drzew w porze jesiennej.

 

W miarę upływu czasu również ja podlegałem tej transformacji. Stawałem się bardziej ostrożny, ale jednocześnie w wielu aspektach również mniej. Zmiany, jakie przeszedłem, nie były łatwe do zaakceptowania. Życie nauczyło mnie, że wpadłem w sidła iluzji, w pułapkę, która z pozoru oferowała mi ulotną przyjemność, lecz w rzeczywistości prowadziła do coraz głębszego zagubienia.

 

Zdałem sobie sprawę, że nie mogę żyć w cieniu nałogu, jeśli pragnę podążać przez życie z moją kobietą. Narkotyki to nieprzewidywalni towarzysze; mogą zabijać w najgorszy sposób — nagle, bez ostrzeżenia, pozostawiając po sobie jedynie pustkę. Ta myśl dręczy mnie, gdyż wiem, że wystarczy jeden moment słabości, by wszystko, co udało mi się zbudować, legło w gruzach. Nawroty przychodzą jak burza — intensywne i nieuchronne. Czasem trwają tylko dwa tygodnie, ale te dwa tygodnie potrafią zniszczyć wszystko.

 

Sny, które mnie nawiedzają, są mroczne i przerażające. W tych nocnych koszmarach powracam do stanu, w którym znowu sięgam po substancję, która zrujnowała wiele lat mojego życia. Te wizje są jak ostrzeżenie, przypominające mi, co mogę stracić. Każda taka noc kończy się na jawie, w przerażeniu i panice, bo wiem, że mogłoby to oznaczać koniec wszystkiego, co do tej pory zdobyłem. W tych chwilach jasno widzę, co bym stracił: nie tylko moją kobietę, ale także samego siebie.

 

To ona jest moim światłem w mroku, moim drogowskazem. Gdyby nie jej wsparcie i nasza wspólna sytuacja, być może poddałbym się i zniknął w otchłani zagubienia, pozwalając, by mrok pochłonął mnie całkowicie. Nasza miłość daje mi siłę, by walczyć z demonami, które próbują mnie zniszczyć.

 

Teraz wiem, że życie to nie tylko walka z nałogiem, ale także walka o siebie, o każdą chwilę, o każdy oddech. Moje pragnienie, by być lepszym człowiekiem, by zasłużyć na miłość, motywuje mnie do codziennej walki. To, co było, nie musi determinować tego, co będzie. Przemiana, której doświadczam, jest moją nadzieją na lepszą przyszłość.

 

Ciepło i światło przenikają mój wzrok,

obserwuję, jak zmieniają się twarze ludzkości.

Słowami przedstawiam iluzje naiwności,

jak ogień — płonące zwierciadło przeszłości.

Zmagam się z bólem.

Jestem częścią otaczającego mnie świata,

jak mrok w dzień, jak słońce w księżycu.

Dążę do wieczności, jednak wiem,

że moje źródło w końcu wystygnie,

niczym lawa z wulkanu,

która tryska żarem ziemi.

Oto, co mówią milczące anioły,

przekazując zmysł podświadomości.

Urok wiedzy i sprawiedliwości

w świetle gasnącego źródła ziemi staje się mową,

która na zawsze pozostanie opowieścią

o historii w poszukiwaniu prawdy.

W mrokach tego świata, gdzie tańczą cienie,

tam, gdzie ludzkość wędruje w gąszczu iluzji,

ja, wędrowiec, kroczę przez korytarze czasu.

Odkrywam tajemnice zapomnianych legend,

gdzie każdy szept aniołów staje się modlitwą,

a każdy krok niosący nadzieję

krzyczy w echa wszechświata.

Z palących się gwiazd, z ognia duszy,

rodzi się nowe zrozumienie.

Ciemność nie jest wrogiem, lecz bratem,

a światło — nie tylko przewodnikiem,

lecz także lustrem naszej istoty.

Oto ja, w wiecznej wędrówce,

z duszą zanurzoną w bezkresie możliwości,

w poszukiwaniu nieuchwytnej prawdy,

która, niczym mityczny feniks,

z martwych powstaje z popiołów,

by zabłysnąć w blasku nowego zrozumienia.

Każdy dzień staje się opowieścią,

a każda noc — niezliczonymi snami,

w których przeszłość splata się z przyszłością.

Ja, z sercem otwartym na wszechświat,

wciąż dążę ku wieczności,

gdzie myśli i marzenia w końcu stają się jednością.

 

Rozdział III.

 

Morał jest prosty – żyjmy tak, by życie nabrało sensu. Niech przeszłość nigdy nie stanie się powodem do żalu, bo gdy utracimy te najcenniejsze chwile, obudzimy się w pustce, w jałowej przestrzeni. Sam straciłem wiele dni i lat, lecz wspominam je z uwagą. Mogę dzielić się moimi przeżyciami, ostrzegać innych przed tą niebezpieczną trwogą istnienia. Wierzę jednak, że w każdej stracie tkwi ukryty sens, głęboki i intrygujący. Nawet to, co wydaje się bezpowrotnie minione, skrywa znaczenia, które można odkryć.

 

Ile dni nam jeszcze pozostało, by być tutaj – wśród życia, wśród świata, w chłodzie ludzkich spojrzeń, w osobliwościach naszej natury? Tego nie wiem. Wiem tylko jedno – gdy człowiek się zagubi, niemal zawsze szuka wyjścia. Ja szukam i szukać będę, bo to moja misja: wędrować między życiem a śmiercią, badać tajemnice istnienia. Jednak cel jest jeden – przetrwać w świecie zmysłów i ludzi, pośród instynktów i myśli, pomiędzy jawą a snem. W seansie życia sens jest tylko jeden – trwanie.

 

Świat nieustannie się zmienia, niczym kształty wyobraźni, które należą do nas wszystkich. Jesteśmy iskrą nadziei w tej nieskończonej przestrzeni, bo jesteśmy świadkami jego przemian. Nasza wartość tkwi w tym, że obserwujemy i zapisujemy tę nieskończoność. Dopiero teraz rozumiem, że stałem się bardziej wyrazisty wobec tego, czego kiedyś nie dostrzegałem. Jestem maleńką cząstką tego świata, okruchem istnienia. Teraz muszę przyznać, że mój pogląd wypływa z głębin podświadomości, z ducha i świata ponadczasowego. Jestem zmysłem, który przeszedł przez wieloletnią szkołę życia, by być tu i teraz, by myśleć racjonalnie, dzieląc się sobą z wami.

 

Jako człowiek rozumiem, że język, którym się posługuję, stanowi część wyrażenia, które wymaga skupienia. Jednak w ten sposób wyrażam myśl – myśl, która krąży między światem widzialnym a tym, co niewidzialne, pomiędzy codziennością a wiecznością.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania