Ukojenie

Stoi tuż obok mnie, chwyta mnie za rękę, jest coraz bliżej, czuję już jego oddech na gołej szyi... szarpie mnie, jest coraz bliżej, otwierają się drzwi wejściowe, ale nie to jestem ja w środku swojego ja? Łapię się za głowę, stoję obok, coś mnie goni, nie mogę oddychać, uciekam przez balkon prosto w ciemną, bardzo ciemną noc, zostawcie mnie, zostawcie... aaaaaaa - krzyk wyrwany prosto z krtani budzi mnie w środku ciemnej jak smoła nocy, ciało drży, powoli podnoszę głowę, jakby ktoś stał w pokoju, patrzył na mnie, zbliża się, zbliża... nie, to tylko przywidzenie.

Zapalę lampkę nocną, to troszkę pomoże, zawsze pomaga odgonić potwory nie z tego świata. Zapalam lampkę, ostre światło rozjaśnia piekielną ciemność pokoju. Ciało drży, w gardle sucho, po omacku szukam pozostałości po wczorajszym dniu, coś przewraca się i turla z nieznośnym hałasem po drewnianej podłodze, łup... zatrzymało się na ścianie. Kolejne szkło i kolejne i pustka, widać tylko dno, nie ma nawet zbawiennego łyka.

Wstaję powoli, jak żółw ociężale, toczę się przez umarły pokój, potem przez umarły przedpokój i wtaczam do kuchni, otwieram powoli, nerwowo lodówkę, szukam, patrzę, jakaś puszka, jakaś butelka z wczoraj, jakieś zbawienie, nie ma nic, nie ma nic. Kiełbasa ze spożywczaka patrzy na mnie ze zgrozą, śmierdzi jakoś, ale odkrawam kawał, jeść trzeba, ale organizm nie chcę, w gardle sucho, jakby stała kłoda drewna, zaraz zwymiotuję, kiełbasa ze spożywczego zza rogu upada na podłogę.

Siadam na niepranej od lat kanapie, śmierdzi potem nieprzespanych nocy, takich jak ta, śmierdzi kurzem w niesprzątanej od dawna kuchni. Ciało drży, zaraz się zwymiotuję, ręce się trzęsą, ciało jak galareta, rozpadam się na części pierwotne, siedzę, ale mózg jest na podłodze, a może gdzieś indziej, w pokoju, w kiblu za rurą, z trudem składam potrzaskane myśli, patrzę na zegar zawieszony nad drzwiami.

- Boże, jeszcze dwie godziny katorgi, długie dwie godziny, dwie godziny jak nieśmiertelność, dwie godziny jak czekanie na egzekucję, dwie godziny jak oczekiwanie na śmierć. Choć zrobię wody łyk, odkręcam przerdzewiały kran, woda sączy się, sączy, kropla za kroplą tonie w emaliowanym garnuszku, ale nie ze spożywczego zza rogu, w sumie to nie wiem skąd, pewnie z jakiegoś marketu z tanizną...

Zapadam się w siebie, zapadam się w starą kanapę, ciało drży, ręce się trzęsą, umieram...

Wreszcie jest, za 15 minut wybije godzina szósta i przyjdzie ukojenie, które odgoni śmierć, przyjdzie życie. Zakładam, stare jeansy, na gołe nogi zaciągam czerwone trampki z wytartą dziurą na pięcie, jeszcze koszulkę punkowej kapeli, sweter z dziurą na łokciu i kurtkę w czerwono-czarne plamy.

Zamykam za sobą drzwi, może po raz ostatni, powoli staczam się po betonowych schodach, drzwi od klatki zgrzytają jak zawsze, piszczą jak wściekłe, głodne szczury, które jeszcze przed chwilą chodziły po mym pustym mieszkaniu.

Dwór, dwór, siąpi deszcz, blask księżyca odbija się w skąpanym w jesiennym deszczu, betonowym chodniku. Idę, toczę się, ciało drży, jeszcze kilkaset metrów do sklepu za rogiem.

Pani Grażyna wita mnie jak co dzień chłodnym spojrzeniem, nie śmieje się, nic nie mówi, patrzy jak co dzień i podaje mi to co dzień, ten sam zestaw ... ukojenia. Długopisem z napisem wpisuję koszt zestawu w wytarty zeszyt, jestem tam ja, Zdzichu, Wiesio, pani Halinka co mieszka pode mną i jeszcze pewnie z pół wioski, dobra nieważne...

Jak na skrzydłach wybiegam ze sklepu za rogiem, odkręcam drżącą dłonią nakrętkę i lutuję do dna, sto gramów szczęścia, do dna, do ukojenia. Drżący organizm odmawia, ciało wzdryga się, płyn wlatuję przez gardło, bulgocze, cofa się i z chlupotem uderza o skąpany w jesiennym deszcze betonowy chodnik... klękam na chwile, odpoczywam, coś tam jednak zostało, zaraz będzie lepiej, zaraz.

Z kieszeni kurtki wyciągam kolejne sto gramów, odkręcam, przechylam, czekam, jest raj, jest ciepło, które rozchodzi się po całym ciele, wreszcie... powoli wracam do domu, wchodzę po schodach z czasów PRL, świat staję się lepszy, weselszy, ciało już tak nie drży, spać się chcę...

Siadam na przepoconym łóżku, wyciągam ostatnią cześć zestawu, przechylam ostatnie przed snem sto gramów ukojenia, oczy się mrużą, gaszę światło, nadchodzi spokój, nadchodzi błogość, butelka wypada z rąk i upada na nie mytą od miesięcy podłogę, zwalam się na przepocone łóżko... nadeszło ukojenie.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MartynaM ponad rok temu
    Przerażający tekst... chyba pierwszy raz zdałam sobie sprawę czym jest alkoholizm.
    Zostawiam 5
  • Proszę usunąć w opcji zaznaczenie: Literkowa Bitwa na Prozę? Ten termin zarezerwowany jest dla prac konkursowych.

    Literkowa

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania