Ulfyrhyimr [1]

Śnieżyca szalejąca jeszcze parę chwil temu, zelżała znacznie. Nie znaczyło to jednak iż widoczność poprawiła się, zasłona prószącego rzęsiście śniegu wciąż okalała okolicę ciasnym widnokręgiem. Ziąb spędzony na stok przez wichr również ustawał na pozycji, może i jeszcze uporczywiej niż w najgłośniejszy wizg wiatrów.

Pełgające na oskrobanej ze śniegu łasze zwiędłej trawy, ognisko miało się znacznie lepiej. Mimo niewesołych pejzaży srogich gór, trzaskało radośnie chudymi szczapami iglaków i smrodziło uschłymi jemiołami.

Ognisko dawało mało światła, prawie żadnego ciepła, skąpiło nawet dymu. Nie chodziło jednak o to by się ogrzać, płomienie trawiące jemioły miały służyć zgromadzonym za sygnałową żagiew. Boję pośród zmartwiałego morza lodu.

Było ich siedmiu, każdy okutany w grube szuby, futra zdjęte z niedźwiedzi a zdarte z mamutów. Pod fałdami jakże przydatnego okrycia wyróżniały się tylko dwie osoby. Jeden ze zwisającą spod kaptura wygasłą fajką i o bardzo krępej budowie do pary z niskim wzrostem. Drugi zaś wysoki, ubrany widocznie lżej niż inni. Jemu spod kaptura wystawał wielki, czarny dziób oblepiony śniegiem.

Siedzieli w nierównym kręgu na dziwnie gładkich, skamieniałych na mrozie kłodach. Wpatrzeni w wesołkowaty ogień, wsłuchani w oddalający się wichr. Przytłoczeni ogromem czyhających nad nimi Gór Śnieżnych, zastraszeni agorafobicznym przestworzem stoku. Lub zwyczajnie zniecierpliwieni li tragicznie zanudzeni czekaniem.

- Ile jeszcze chłopie? - ozwał się nerwowym tonem jeden z zakapturzonych, w wypowiadanych słowach wyraźnie przebrzmiewało swoiste obrzydzenie co do pochodzenia pytanego.

Owym pytanym był stary czaban, podgórski pasterz kóz li hodowca żółwi. Poprawił swój znoszony kaptur zszywany na krzyż i nachylił się do ognia by dorzucić jeszcze jemioły. Grube paluchy miał pozbawione paznokci, na głucho zarośnięte zieloną skórą, był z rasy gonadów.

- Odpowiesz wieśniaku!? - warknął mężczyzna, ponownie ze zdegustowaniem w głosie.

Czaban wciąż pochylony spojrzał hardo pod kaptur pytającego. Pozbawione tęczówek, końskie ślepia były zmęczone życiem, pióra w miejsce brwi rosnące z dawna stargane, ni to sokole ni jastrzębie.

- On już idzie, grzeszniku - odparł prezentując na niechlujnie ogolonej twarzy zniesmaczenie.

Chłop wstał cicho stękając, wyprostował się i zrzucając kaptur wskazał palcem w górę stoku. Powstali wszyscy li podążyli wzrokiem tam gdzie pokazywał gonad. Oto z gór coś schodziło.

Przez gęstą kotarę spadającego śniegu zamajaczył ogromny, przerażający kształt. Kobyli tors na potężnych nogach kosmatych a ciężarnych bryłami lodu, miał w sobie coś z łosia, żubra, dzika nawet. Kłęb sięgający dobrze ponad trzy metry, futro bure, agresywnie czarne u góry. Masyw włochatego cielska przywodził na myśl straszne osły inkwizytorskie, narzędzia tortur na których posadzonego heretyka rozrywa się na dwoje.

Bydle zbliżyło się na tyle, by zgromadzeni wyraźnie zobaczyli iż nie miało ono łba. Kark zastępowała mu falowana wyrośl, coś z pogranicza zastrupiałej rany a spękanych mrozem, futrzastych ust. Masywne kopyta zaryły w śniegu roztrącając go w zaspy. Głuchy stukot rozszedł się kłującym uszy pogłosem.

Okropna gęba jęła się wzdymać, wielokrotne wargi zaczęły pulsować. Buchnęła para jak z alchemicznego kotła, uleciały tnące śnieg skry. Potworne cielsko zaparło się tylnymi nogami, przednie kończyny napięło aż do drgawek.

Z monstrualnych ust wychynęła siedmiopalczasta łapa powita z okolonych grubą korą korzeni. Za nią druga, tak samo bezkształtna w swych zawiłych pędach li sękach. Wzniosły się owe ręce jak maszty z pajęczynowym ożaglowaniem, kadłubem był zaś gęsty splot pryzm mchu oraz wykwitów paproci skrzących się gorejącymi lodowatym ognikiem kwiatów. Zaś łbem monstrum była nienaturalnie olbrzymia, rysia czaszka z doprawionymi łopatami łosia.

Nibycentaur z najohydniejszych fantasmagorii jakiegoś obłąkanego druida. Przed grzesznikami stał dziad borowy, laskowiec, leszy.

- Bogi, miejcie litość... - wydukał karłowaty jegomość.

- Tutaj twoje bożki cię nie usłyszą - syknęła inna postać, wyraźnie żeńskim głosem.

- Zróbcie dokładnie tak jak wam prawiłem grzesznicy. Inaczej zdechniecie wszyscy nim się obejrzycie - wyszeptał zalękniony obecnością potwora czaban.

Leszy kłapnął szczęką a dźwięk uderzanych kłów uciszył zebranych a zastraszył ich jeszcze bardziej. Samemu ozwał się dobitnie władczym głosem, wiedział doskonale iż przemawia nie tylko z pozycji siły ogromnego monstrum, lecz że wszystkie te podłe kreatury u jego kopyt są w jego pełnym władaniu. A nawet jeszcze nie wkroczyły na przełęcz.

- Witajcie zbłąkane dusze. Oto ostatnia szansa byście postąpili krok w tył, i do końca waszych śmiertelnych żywotów nosili brzemię waszych grzechów. Możecie jeszcze odejść. Ty zaś Omoknic musisz odejść, twoja rola skończona.

Czyniąc głęboki ukłon w stronę czteronożnej aberracji, czaban odszedł pośpiesznie od ogniska i w mig zniknął między opadającymi zasłonami śniegu.

Leszy rozwarł rysią szczękę szeroko, łosie poroże nagle rozwarstwiło się na gro cieniutkich płatów czyniąc mimikrę kwiatu róży. Korzenie składające się na górne ciało stwora naciągnęły się stłaczając jedne na drugich, leszy wziął tym sposobem głęboki wdech. Przemówił wreszcie:

- Grzesznicy, oto znajdujecie się na przedprożu waszego odpustu. Jesteście u szeroko rozwartych bram Ulfyrhyimr! Nie ważne jakich bogów wyznajecie, ci zasiadający w głębi przełęczy darują wam przewiny, uczynią czystymi i niewinnymi. Podejdźcie, który pierwszy z was chce zostać naznaczony pielgrzymem?

Nie minęła dostatecznie taktowna chwila, a pierwsza z zakapturzonych postaci odeszła od marnego ciepła umierającego ogniska. Ubrana w wilcze futra, ciasno obwiązana pasem z szeregiem tobołków li pochw na noże. Osoba pewnym krokiem podeszła do leszego i nie okazując choćby krztyny strachu, odrzuciła kaptur w tył.

Była to kobieta rasy gonadów. Łysa głowa okryta zieloną skórą z górującymi nad nią długimi a wąskimi, sroczymi piórami dwukolorowymi. Pod pierzastymi brwiami gorejące oczy niemal w całości pożarte przez źrenice, krzywy uśmiech pozacinanych ust i szrama po głębokim cięciu na lewym policzku.

Leszy przyglądał się dłuższą chwilę śmiałej niewieście. Myślał zapewne iż świdrując ją pustymi oczodołami zwierzęcej czaszki wywoła jakąś reakcję. Mylił się.

Wobec tego, wystawił ino ku niej rękę. Obniżając zdrzewniałą kończynę, leszy wyrósł ze swej otwartej dłoni obfity liść ostu.

- Wypowiedz swe imię grzesznico. Podaj swą zbrodnię - zaszumiało z rysiej czaszki.

Gonadka nie wahała się choćby jedno bicie serca.

- Efleu. Dzieciobójstwo.

- Dotknij ostu - rozkazał leszy.

Efleu ściągnęła rękawicę z prawej dłoni szarpiąc za nią zębami. Zamaszystym ruchem przejechała palcem wskazującym po liściu. Nawet się nie wzdrygnęła od dziesiątek kolców wbijających się w skórę.

- Stań z boku pątniczko. Następny niech się zbliży - rozkazał potwór.

Wysoki grzesznik z ośnieżonym dziobem zerwał się ze swojego miejsca jak oparzony. Co w panujących okolicznościach pogodowych było samo w sobie dziwne. Bardziej interesujące były jedna jego ptasie szpony którymi starł biel z kruczego dziobu.

Podreptał przed oblicze leszego nerwowo niby ta kura nioska chcąca wrócić na grzędę. Zrzucił kaptur z głowy ukazując ptasi łeb. Kilka piór przyczepionych do wytartego, niedźwiedziego futra uleciało na wietrzyku. Był to mężczyzna z rasy krukokształtnych tengu. Odezwawszy się, zakrakał rozedrganym głosem, skrzeknął nawet opanowany przejmującym rozemocjonowaniem.

- Gluwej Kuhc. Jestem zbrodniarzem, ludobójcą... moim grzechem jest wymieranie rasy tengu. To ja je zapoczątkowałem lata temu... to moja wina i żałuję jej szczerze. Poddam się osądowi bożemu... tu w... Ulfyrhyimr.

Stanowczo acz pośpiesznie przejechał palcami po oście. Przymrużył od tego oczy, kliknął językiem o wewnętrzne ściany dziobu. Odszedł od leszego i stanął przy Efleu odciskając ptasimi nogami kreski na śniegu.

Następnym był niecierpliwiący się mospan w oszczędnie zdobionej szubie podszytej wyłażącym z rękawów gronostajem. Zdjął kaptur pokazując iż tak jak grzesznica i czaban, również jest gonadem. Na głowie miał płaski kołpak przesadnie ozdobiony brylantem, pióra na brwiach były skrupulatnie zadbane i całkiem ładne, łabędzie.

Ściągnął lewą rękawicę i nim dotknął palcami kolców, wypuścił gorące powietrze z ust. Również zamrugał nerwowo, jakby tracąc w końskich ślepiach wyraźny obraz górującego nad nim dziada borowego.

- Znaledar z domu Chybkoduch. Brałem udział w co zaznaczam, nieudanym zamachu stanu i spisku mającym na celu obalenie senatu - wypalił po niezręcznej chwili ciszy.

Kolejny zaczłapał przez zaspy karzeł. Po drodze schował fajkę pod okrycie z mamuta i poprawił zwisającą mu na plecach buławę. Zatrzymawszy się niemal dosłownie pod leszym, zdjął kaptur ukracając wszelakie wątpliwości, był krasnoludem.

Burza gęstych włosów, wał kosmatej brwi pomostem łączącej małe acz sprytne oczka, wczesany pod futro potok wąsów zlewających się z brodą w jedność. Wszystko to głęboko rude, karmazynowe być może pod odpowiednim światłem i dziwacznie przedzielone na pół zżółkłą szmatą przykrywającą nos.

- Hadziar... bluźnierstwo, zbezczeszczenie świętego miejsca... morderstwo - ozwał się lękliwym tonem zupełnie nie pasującym do krasnala zbudowanego jak blok na budowę piramidy.

Leszy zniżył rękę jeszcze bardziej. Drwa szłapy zaskrzypiały, maluczka drobina mchu spadła zeń i zawirowawszy w powietrzu opadła na włosy krasnoluda. Hadziar pośpiesznie obnażył dłonie z rękawic i zacisnął obie grabiaste graby na oście. Z grymasem najgłębszego wstydu przejechał dłońmi powoli po liściu, zbierając bodaj najwięcej kolców ze wszystkich grzeszników.

Ostatnimi przyszłymi pielgrzymami była dwójka ludzi. Pierwszy niski z sumiastym wąsem i w zdobionej frędzlami szubie z mamuta nosił karabelę u pasa. Drugi trochę wyższy, noszący krótką brodę i łatane futro z niedźwiedzia, miał przerzucony przez plecy wielki tobół.

Niski człek z zuchwalstwem wygrawerowanym na twarzy stanął w obliczu leszego kręcąc sobie wąs. Odkaszlnął teatralnie, machnął na wystawiony ku niemu oset i uniósł głowę dumnie a wysoko. Głos miał zadufany, bardziej naznaczony arystokratycznym rysem niźli niejaki Znaledar z domu Chybkoduch.

- Rewlisn herbu Przekąs. Ja żadnej zbrodni nie popełniłem, jestem czysty i niewinny. Przybywam o mistyczny leszy, by zbadać cuda o jakich bajają czabani po wsiach. Zamiar mam odkryć sekrety przełęczy i raz na zawsze położyć kres nonsensom o naukowo niemożliwej magii i pogaństwu.

Zapewne powstrzymując się by nie odprawić uniwersyteckiego wykładu prastaremu duchowi Natury, odszedł zamiatając śnieg połami szuby. Jego tragarz natomiast z większym szacunkiem zbliżył się do abominacji. Zdjął nie tylko rękawicę by dotknąć ostu, lecz nawet zabrał z głowy wełniany czepiec niby przed wejściem do bazyliki.

- B... Bastruk jestem królu leśny... ja ino najemnik. Nic złego!

Leszy zaszumiał coś niezrozumiałego, poskrzypiał niezliczonymi splotami flory w swym cielsku i odwrócił się tłukąc śnieg kopytami. Obejrzał się jeszcze ostatni raz na zbitych w nieskładną masę grzeszników i wydał z siebie iście końskie parsknięcie.

Jego mała trzódka głupich śmiertelników, owczarnia zbłąkanych duszyczek. Łosiowe łopaty złożyły się w jedno z głośnym trzaskiem. Potworna paszcza u nasady nieistniejącego karku jęła pożerać drzewny segment postaci leszego.

Nim jednak schował się cały w iskrzącą się otchłań monstrualnego ciała, rzucił do grzeszników słowa będące raczej rozkazem nie byle poleceniem.

- Ruszajcie na swą pielgrzymkę. Kto z was przeżyje temu dane będzie rozgrzeszenie.

Zerwał się w galop natychmiastowo. Pognał w górę stoku zręcznie niczym kozica.

Straciwszy swego przewodnika w na nowo formującej się zawiei, pielgrzymi nie do końca świadomie, zgodnie wznieśli oczy ku wznoszącej się het het pod Niebiosami wyrwie między dwoma absurdalnie wręcz potężnymi górami.

Przełęcz Ulfyrhyimr czekała.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Interesujący początek. Rozdział raczej nie do czytania przy jedzeniu (opisy, heh), ale przypuszczam, że taki był zamiar :)
    Nie przepadam za stylizowaną narracją w dłuższych formach, ale to już czysto subiektywnie.

    Pozdrawiam
  • Wieszak na Książki dwa lata temu
    Opisy i narracja w moim wykonaniu są rzeczywiście dość specyficzne, lekko powiedziawszy. Świetnie że się spodobało, zapraszam więc do następnych części.
    Pozdrawiam również.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania