Ulfyrhyimr [10]
Leżał zatopiony pod pryzmą śniegu z szeroko rozrzuconymi skrzydłami, oddychał oszczędnie, ledwo poruszając czarnym dziobem. Długo zastanawiał się jakim sposobem znalazł się w tym dziwnym miejscu, nie doszedł do innego wytłumaczenia jak czysta magia.
Oto niebo zakrywał mu monstrualnych, absurdalnie wręcz rozległych rozmiarów nawis. Jakoweś zadaszenie antycznej pagody obrosłej skamielinami, zaprawionej lodowcem. Z chwili na chwilę, coraz mocniej wydobywał się z niej kształt podniebienia obwarowanego pękatymi stalaktytami zębów.
Znajdował się najwyraźniej w przed wiekami zamarzniętym potworze. Wokół na sporadycznie przebijającym się spod zasp jęzorze, ustawione były w nieładzie baraki li palisady. Szczątki po poprzednich pielgrzymkach.
Nagła torsja wstrząsnęła jego zapadłą piersią. Poruszył się zrzucając grubą warstwę śniegu. Przewrócił na bok rzężąc gruźliczo. Palące chłodnym bólem stawy zatrzaskały jedne po drugich. Wciąż czuł w dziobie plugawy smak mięsa i krwi.
Jak żywe, stanęły mu przed oczyma obrazy jego pierwszych wizyt w katakumbach Mogiły Taha, ostatniego bastionu rasy tengu. Był młody, najmłodszy z zebranych. Jedyne dziecko wyklute tamtego okrutnego roku.
Kładli go na katafalku zasnutym cierniami, na piersi stawiali ciężki pergamin pełen sławiących trzech boskich węży, Ssullera, Kssullu i Kssulera. Nikt bowiem ze zbierających się w cuchnącej starością komnacie nie skłaniał głowy przed bożyszczem właściwym ich rasie, wszyscy członkowie sekty wyrzekli się ojca tengu Wejopatisa tak jak ten wydziedziczył swe dzieci z boskiego planu.
Gluwej trząsł się z zimna, wstał więc i otrzepawszy się ze śniegu ruszył ku pobliskiemu ognisku. Zauważył je nagle, mógł przysiąc iż wcześniej go tam nie było. Płomienie jednak były wielce zapraszające, zdawały się wystarczająco prawdziwe by nie podejrzewać jakowejś czarnej magii o ich wywołanie.
Przewodzący im flagelant, ojciec ich tajemnego kręgu, rozpoczął mantrę. Miał zdarty, gawroni głos. Krakał długo aż wszystkie kadzielnice się nie wypaliły a wierni nie nasiąkli wonią alchemicznych prochów. W pewnym momencie podniósł sztylet, pięknie grawerowany o sporym jelcu rzeźbionym w kruczą stopę a ostrzu ukutym na wzór skrzydła.
Tengu przycupnął nad ogniem, wyciągnął dłonie do płomieni by lepiej poczuć ich żar. Nic. Przysunął się jeszcze, nic. Złożył je wreszcie na rozjarzonych drewienkach. Zrozumiał iż płomienie były zimne, barwiące jego startą łuskę u rąk na sino. Zadarł dziób w górę, wypuścił kłąb pary. Po przeciwnej stronie paleniska siedzieli jego rodzicie.
Flagelant naciął Gluwejowi żyły. Te u rąk, nóg... niemal wszystkie. Czynił to delikatnie li z wprawą, chłopiec jednak nie mógł przestać się bać. Kolejni pobożni podchodzili pod katafalk i zbierali ściekające po cierniach krople juchy. Młodej, silniej, magicznej. Mającej ozdrowić wymierającą rasę przekazując jej swe nieprzeżyte jeszcze lata. Później wpadli zbrojni rządzącej miastem kapituły i obrócili nabożeństwo w rzeź.
- Jesteś szaleńcem. Hańbą dla rodu. Niczym więcej jak pendrakiem - krakał ojciec Gluweja a dziób jego łuszczył się i rozpadał.
- Opuściłeś nas. Zdradziłeś. Zostawiłeś na pastwę kapituły... ty nas zabiłeś... dokonałeś najcięższej zbrodni... zabicia innego tengu - szlochała matka Gluweja a skrzydła jej wykręcały się i popieliły.
- Nie! Wy nie rozumiecie! Nie rozumiecie!? Moja jucha jest przeklęta! To ja jestem Tahem! Ja jestem Tah! Morderca... ludobójca tengu! Gdybym został w Mogile, gdyby nawet z boską pomocą odbudowano pokój... salluistyczne bogi by nam nie pomogły! Bowiem to ja jestem pierwotnym grzesznikiem... tak objawił mi Wielki Wąż.
Siepacze zabrali go, jedynego ocalałego z masakry. Mówili że do lazaretu, że jest ranny. Bzdura. Oczywistym iż chcieli go zgładzić. Uciekł kiedy tylko nadarzyła się okazja. W Mogile wybuchły zamieszki, sekciarze mordowali kapitułę, kapituła mordowała sekciarzy. Ongiś wielu tengu skryło się w murach Mogiły, po wydarzeniach pamiętanych jeno jako Niwecz, wielu znów zbiegło w straszny świat. Jeszcze więcej zostało w Mogile Taha na wieki wieków...
Gluwej wpadł w wir wojny domowej, utopił się w rzekach trupów i roztłuczonych jaj między których skorupami prześwitywały różowawe ciałka niewinnych. W jego umyśle wciąż tkwiły paskudzące się rany wspomnień porwania, kolejnych flagelantów, fanatyków i konwentów. Kolejnych wybuchów przemocy, cierniowych katafalków, rytualnie obalanych pomników Wejopatisa, wznoszonych do węży modłów. Katatonia trwała latami.
Aż we śnie nie naszedł go sam bóg, Kssuler.
- To kłamstwa! Wszystko kalumnie! Wy jesteście heretykami, bluźniercami! Ja jedynym sługą Wielkiego Węża i jego braci. Jestem cesarzem kapłanem Tahem a wy przeklętnicy, czciliście mnie wbrew woli Kssulera!
Gluwej Kuhc wydał z siebie dziki klangor, uniósł się gniewem niby ostatni jesienny liść ścięty z konaru zimowym wichrem, porwał za szpadę rwąc przypadkiem połę starego płaszcza i wymierzył świszczący, szeroki cios.
Miraż rozwiał się. Pozostała tylko paszcza niebosiężnego żmija i rozlatująca się, nędzna zabudowa. Naprzeciw tengu zaś, leżał powalony szpadą stwór wielce obmierzły.
Nadymany jak wyrzucona na plażę ośmiornica, łeb bulgotał opęczniały do absurdalnego rozdęcia. Wychodzące od dołu obłej łepetyny, grzybowe blaszki lekko falowały plując bezbarwnym gazem, cuchnącym pomieszaniem zmysłów, mrowienie wprawiającym w ciało od samego ino patrzenia.
Stwór schował kiść szypułek wijących się między kryzami blaszek. Wycofujące się, selenitowe oczka obrzuciły tengu wściekłym spojrzeniem. Niezgrabnie podczepiona pod otyły łeb reszta istoty wiła się jak pnącza, kołtuny korzeni nerwowo wiązały się na pęczki zespalając rozpruty tors. Monstrum nie krwawiło, jeno syczało ulatniającym się oparem.
Gluwej poprawił pośpieszny chwyt na szpadzie i przybrał bojową postawę. Stwór zgramolił się na krzywe szłapy w pełnej krasie prezentując swą brzydką postać. Wyglądał niczym mandragora której ktoś ściął główkę i zamienił ją na opitą purchawkę.
Nie zwlekając ni chwili dłużej, Kuhc wyprowadził celne pchnięcie nacierając na monstrum. Sztych szpady wtopił się bez wysiłku w krępy acz smukły tors. Potwór zarzucając bulwą łba postąpił w bok pozwalając by pręt broni ugrzązł jeszcze bardziej w robaczo wijących się kudłach korzeni.
Zmyślnie przyblokowawszy oręż, uniósł pogięte, orangutanowe łapska zakończone sierpowatymi szponami z czarnego drewna. Opuścił je z wielką siłą, gdyby Gluwej nie zostawił szpady i nie zanurkował w uniku, zostałby rozdarty w bezkształtny strzęp.
Ślizgając się po śniegu li gubiąc pęki piór, znalazł się za garbatymi plecami stwora. Przez roszącą gazem dziurkę błyszczała szpica szpady. Tengu podskoczył, uchwycił się pazurami miękkiego niczym grzybnia cielska. Niby lwica u grzbietu żyrafy, wpił się w powłokę rozdrapując woale syczącej oparem tkanki.
Purchawołby niespodziewanie wydał z siebie dźwięk, głębokie, chrapiące dyszenie dobywające się z głębi rozdzieranej ptasimi pazurzyskami istoty. Oblepiona zmiażdżoną grzybnią dłoń Gluweja złapała wreszcie za szpadę. Wyginając się atletycznie, znów padł w śnieg wyrywając tym razem sznury a włóczki świergoczących oparem korzeni otaczających kolny oręż.
Nie tracąc czasu, tengu uniósł szpadę niby harcownik szykujący się do rzutu włócznią i pchnął ją w otyły czerep monstrum. Stalowy sztych bez problemu przebił skrzypiącą pod nim powłokę wyzwalając gwałtowny podmuch babrającego w zmysłach gazu.
Bębenki uszu Gluweja wzdęły się zalewając pióra krwią a siła eksplodującej, potwornej purchawy wyrzuciła go w lot gdzieś w stan pozbawienia przytomności.
***
Obudził go śmiech, chroboczący takoż samo jak tłukące się w rzecznej kipieli kry. Były też słowa, warczące, wyjące wilczo. Ich jednak albo nie pojmował, albo nie dosłyszał. Każde szczeknięcie onego lodowego głosu wywoływało jednak dziwny dyskomfort w rozniesionych w niwecz uszach.
Kiedy wreszcie zdołał otworzyć oczy, pożałował że to uczynił.
Stała nad nim potworzyca, zakuta w blachy wilczyca kipiącą magią zimy. Zgrubiałymi przez dodatkowe lodowe opancerzenie łapskami porwała go za prujące się szaty. Uniosła trzęsąc, przyparła do butwiejącej palisady. Szron na przyłbicy jej hełmu wyglądał jak żywy, rósł, więdnął, przetaczał się z prawa na lewo. Omen gniewu jaki Cyjonja wywarkiwała do ogłuchłego Gluweja.
Chwyciwszy jedną ręką za szyję tengu, wygięła drugą tak by zobaczył obłoczek juchy zatrzymany w zbitce gradowej, w miejscu gdzie zranił ją dziobem. Ciarki zagryzły kruka pod pierzem. Domyślił się, nie chodziło o żadne nagrody za głowę przewrotowca Znaledara, już nie. Łowczyni głów chciała go zatłuc z czystej, nagłej a wrzącej czarodziejskim firnem nienawiści.
Cyjonja postąpiła kilka kroków wzdłuż palisady obijając tengu po każdej niechlujnie okorowanej bali. Cisnęła nim na odsłonięty fragment żmijowego ozora. Twardy niczym głaz, zimniejszy niż śniegi bo i setki lat temu zmarły.
Wilczyca jęła kopać pancernym butem, majtać rozradowana ogonem. Wrzeszczała przy tym wściekle, zapewne nie zorientowawszy się iż jej ofiara jej nie słyszy. Szybko znudziła się bezkształtnymi, oczywiście skrzeczącymi głucho jękami Gluweja. Ponownie porwała krukowatego jegomościa za poprutą szubę.
Na zdrowej łapie uniosła wysoko ponad swój łeb. Ranna ręka wygięta w tył jęła smukleć w róg właściwi jeno jednorożcom. Cyjonja wzięła zamach, czwórka wizjerów okoliła się różami lodu.
Nagle zaklęcia na kończynach pękły, rozleciały się w okruchy.
Otumaniony Gluwej mimochodem opuścił przekrwione oczy w dół. Z jego brzucha wystawało ostrze szabli grawerowane w heraldykę. Wraz zanikać zaczęły resztki sił jakie posiadał. Zdołał jeszcze zerknąć na swą oprawczynię, pióro karabeli wbiło się w napierśnik roztrzaskując blachę a cieknąca krew znaczyła szron na pancerzu pięknie fantazyjną sztukaterią.
Cyjonja zatrzęsła się, upuściła tengu pozwalając by pióro szabli zostało wyrwane spomiędzy wgięcia na kirysie. Złapała się za broczącą dziurę w zbroi, zgarbiła zadzierając łeb w stronę z której nadeszła karabela.
Gluwej Kuhc, lub też cesarz kapłan Tah, choć chciał zoczyć kto to taki wyratował go z opresji sprowadzając nań zasłużoną śmierć, nie zdołał ujrzeć nic więcej poza zamykającymi się powiekami.
Później był już tylko katafalk obleczony w ciernie. Delikatne cięcia sztyletu. Rajd oprychów kapituły. Katafalk, ciernie, otwarte żyły... ciernie, katakumby... zamieszki... katafalk, ciernie... katafalk.
I Wielki Wąż Kssuler.
***
Bose stopy wybijały jeżący włos na głowie dźwięk co tylko bardziej godziło w zmęczone, rozkołatane serca. Jako iż Efleu włosów nie miała, biegła szybciej nie przejmując się zbytnio makabryczną sytuacją w jakiej się znaleźli.
Natomiast Znaledar bał się o swój żywot za ich obydwu. Co rusz okręcał szyję by ujrzeć jak blisko są już nieumarli. Cała galeria kardynalnych grzechów na cudzie życia niezmordowanie, bo i przeto zamordowana już z dawna, parła nie szczędząc swych wysuszonych stawów.
Gonadzi nie dawali jednak za wygraną, gnali ile mocy w nogach, ile starczyło oddechu w płucach. Zdający się nie kończyć korytarz wymuszał na nich ciągły bieg. Nie było w nim żadnych kolumnad, rzeźb, rozwidleń. Bez schronienia, przeszkody dla ożywieńców li ucieczki.
A nekrotyczny poblask wzmagał się rzucając ich rozdrgane cienie na nierówną posadzkę. Oddech stawał się dławiący, pulsujący ból mięśni nie do zniesienia. Klekot nagich kości szumiał, ogłuszał...
- Schody! - wykrzyczała ochryple Efleu.
- Schody! - zawtórował obłąkanym tonem Znaledar.
Korytarz zbawiennym przypadkiem zwęził się, zakończył spiralną ścieżynką grubo ciosanych stopni. Ciasne gardło co pięło się w górę było jak cud dla grzeszników, nie byli pewni czy proste schody były w stanie poważnie opóźnić pochód nekromantycznych wynaturzeń, lecz kolektywnie domyślali się iż kościotrupy mogą mieć w swej hałastrze problemy z wspinaczką po nich.
Wpadli na nie przewracając się jeden o drugiego. Znaledar zgubił szubę, sztylet wyleciał Efleu z garści. Pomknęli w po stopniach zgięci w czworaki przypominając charty co zwęszyły zbiegłe z rzeźni cielę. Mendel stopni dalej, nieumarli poczynili rozszalały raban wtłukując się w przejście za zielonoskórymi.
Zdołali zebrać się do pozycji stojącej, obdarłszy swe barki o chropowaty kamień. Następną kopę stopni przebyli sadząc po dwa, w opętanym zrywie czasem nawet i cztery na raz. Nie zorientowali się kiedy, a dopadli drewnianej klapy u niskiej powały kończącej spiralę schodów.
Naparli na nią z rozpędu nie bacząc na wbijane w skórę drzazgi, dechy skrzypnęły, zawiasy zagruchotały. Wycofali się o parę kroków i doskoczyli nieheblowanej zbitki ponownie. Posypały się smugi kurzu li szczapkowatych odłamków. Klapa odskoczyła, na schody spadł obżarty rdzą rygiel, gonadzi wypełźli na paraliżujące zimno mętnej ciemnicy.
Wciąż jednak nie poddając się zmęczeniu, pobiegli dalej. Do nikłych pasków prześwitującego między sztachetami światła na końcu cuchnącej rozkładem izdebki. Kolejne drzwi wyważyli bez trudu, używając jednak zbyt dużej siły wspólnie stracili równowagę i polecieli na płask w pryzmę śniegu.
Dłuższą chwilę zajęło im zorientowanie się gdzie to dotarli. Większą konsternację jednak wprawiło w gonadów towarzystwo jakie zastali pod upiornym podniebieniem olbrzymiego żmija.
Gluwej Kuhc przebity od tyłu szablą, leżał u stóp przygarbionej Cyjonji. Wulwerka ściskała się za pierś i krwawiła obficie. Z dwadzieścia metrów dalej stał Wydruczaj wyglądający jak jeden z nieumarłych goniących ich po podziemnym korytarzu.
Cała grzywa wraz ze skalpem zdarta, lewa strona pysku zmiażdżona w paskudną pulpę. Kościana szczapa w miejscu prawej ręki, kikuty rozgryzionych żeber zdobiły całą połowę torsu świecącego rozprutymi bebechami skutymi szklistym, malinowym lodem. Kopyta roztrzaskane, rozlazłe boleśnie, a na domiar złego brakowało mu czterech ogonów.
Łowca głów jednak żył. Żył i bezsprzecznie miał dość Ulfyrhyimru.
Komentarze (1)
W. - no tak, ciule tak łatwo nie umierają. Zresztą odczuwałam to jako zmarnowany potencjał, że taka bestia, a w sumie poza gadaniem to guzik do tej pory robiła...
Ale już wszyscy są w komplecie, zacznie się zabawa ♡
Co do Wattpada - nigdy nie zakładałam na tej stronie konta i obecnie jestem dosyć zajęta w realu (stąd wpadanie pod serie z doskoku), więc nie jest to aktualnie mój priorytet. Ale wiem, że faktycznie segregacja tekstów tam lepsza, więc zamierzam zerknąć - po prostu nie od razu.
Pozdrawiam :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania