Poprzednie częściUlfyrhyimr [1]

Ulfyrhyimr [11]

Bułat przeciął powietrze lecąc horyzontalnie, okręcał się przy tym z zaskakującą szybkością. W mig uderzył Cyjonję rąbiąc w jej gardło z lewa, idealnie fragmentem klingi gdzie jej pióro zaginało się w tył. Broń wytraciwszy pęd, upadła w śnieg, zadziwiająco, nie była zbroczona krwią.

 

Wulwerską kobietą wstrząsnęła jakby torsja, zarzęziła opuszczając z rany na piersi drżące ręce. Struga juchy wylała się z rozciętego gardła brudząc resztki białego podłoża u jej stóp. Zachwiała się, upadła na kolana upiornie hałasując zbroją.

 

Całun ciszy jaki nagle opadł na pobojowisko, wnet rozpruł Znaledar wydzierając się niemal opętańczo:

 

- Ha! Wiedziałem że w końcu rzucicie się sobie do gardeł!

 

Odpowiedział mu warkotliwy rechot z odsłoniętej głębi zniszczonego ciała Wydruczaja. Łowca głów zaczął iść w ich stronę, mimo nienadających się już do niczego kopyt, parł wytrwale zostawiając za sobą drzazgi swego ścierwa.

 

- Wy politycy zawsze jesteście tacy dramatyczni! Polaryzujący. Ty była tylko mała sprzeczka... w tym zawodzie często się to zdarza. Nie zmienia to jednak faktu, że ja jako jedyny wyjdę z Ulfyrhyimr żywym. Z twoją makówką pod pachą.

 

Zaczynając już odczuwać zgubne szczęki mrozu na nagich ciałach, gonadzi wstali drżąc. Efleu wtuliła się w Znaledara osłaniając go jak tylko mogła. Szlachcic zerknął za siebie, w cuchnącym mroku baraku pobrzmiewały klekoty rychłego nadejścia ożywieńców.

 

Między młotem a kowadłem, względnie truposzem a całym ich korcem.

 

- Na pewno zdążysz odebrać nagrodę zanim sam zdechniesz! Głupi jesteś czy pierdolnięty!? Nie widzisz w jakim jesteś stanie!? - wydarła się łysa przezwyciężając szczękanie zębami.

 

Wydruczaj przyśpieszył kroku. Spory połeć pulpy odpadł mu z ryja, róg wyrastający z lewego barku rytmicznie gibał się naderwany. Kły błyszczały pod a nad sczernionymi dziąsłami, arcytrupio siny ozór zafalował paralitycznie. Jedyne ruszające się oko usadowione na skraju czaszki, drapieżnie zawęziło swą źrenicę.

 

- Och nie nie, cna białogłowo. Was zaraz licho weźmie, gołodupce. Ja, jestem tak żywy jak nigdy. Drobne usterki tu i tam... będąc łowcą głów trzeba się z tym liczyć! Służba sprawiedliwości to nie drużba..! Ha! Ha ha! Ha..!

 

Kryptyda nagle zatrzymała się, zwymiotowała sztywno trzymając się na resztkach kopyt. Malinowa pokrywa lodu skuwająca jego wątpia pękła, wylały się gęste, stajane wnętrzności wyglądające niczym błocko przedwiosennych roztopów.

 

Źrenica ostatniego działającego oka rozszerzyła się iście gonadzko. Wydruczaj zerwał się w galop.

 

Nim dwójka obitych mrozem zielonoskórych zdążyła zareagować, Wydruczaj dopadł ich wymachując porwanym z ziemi bułatem. Pierwszy cios na odlew rozorał bark Efleu, dalej tnąc odseparował jej dłoń a wykręcone półkole zakończył rąbnięciem w miednicę Znaledara.

 

Rozdarłszy uścisk nagich gonadów, Wydruczaj odtrącił kobietę uderzając tępą stroną bułatu w głowę. Uczynił to z taką siłą, że zmarznięta skóra roztworzyła się w półksiężyc. Nie zwalniając tempa, wbił pazury w krtań skrzeczącego mężczyzny i zacisnął chwyt wyrywając spory kawałek ciała.

 

Zataczając się w obłąkańczych drgawkach, Znaledar odpląsał zupełnie oszołomiony. Zaś Wydruczaj absolutnie nie kontrolując swej siły wymierzył szerokie chlaśnięcie bułatem. Ostrze trącając w ścianę baraku, przeszło przez drewno niby lemiesz pługu przez czarnoziem a skiby drzewnych szrapneli buchnęły na wszystkie strony.

 

Długa klinga dosięgnęła zlanego krwią szlachetkę, zagiętą częścią ostrza rozpruła poziomo jego podbrzusze i zawróciwszy wraz, pomknęła w górę na skos rozrąbując kark a kręgosłup. Głowa Znaledara upadła gdzieś w pryzmy skostniałego śniegu, Wydruczaj już chciał po nią sięgnąć gdy nagle obmierźle gładka, pozbawiona paznokci gonadzka dłoń wpadła w jego odsłonięte wnętrze.

 

To Efleu podszedłszy go od zmiażdżonej strony czerepu, dała zdrową kończyną nura w klatkę piersiową. Kryptyda zawyła, z wściekłości nie bólu. Już czuł zgrabiałe od zimna paluchy gonadki na swym zwiotczałym sercu, już siekał w obronie gdy nagle rozległ się po całej niebosiężnej paszczy klangor czystego, pierwotnego gniewu.

 

- Wydruczaaaj!!!

 

Ony skowyt Księżniczki Kurhanów banshee, zawodzenie przebitej lancą wywerny, wydobywał się z szeroko otwartej, rozrąbanej jednym po mistrzowsku uczynionym rzutem szyi Cyjonji. Szamoczących się sparaliżował ni to strach ni zaskoczenie.

 

- Zjebałeś, mutancie... - wykrztusiła Efleu.

 

Wywołany z imienia a przez obelgę, łowca głów nie odezwał się, ino wpatrywał w unoszącą się na drżących kolanach, karmazynową od własnej juchy postać. Nie zauważył nawet jak nacisk na jego pikawę znika a okaleczona gonadka ucieka kulejąc na odmrożonych nogach. Nie zwrócił uwagi też na wyskakujących ze środka baraku nieumarłych, kilku nabiło go na swe spisy z kłów sztyletozębów, jakiś zdeformowany szkielecik chcąc dokończyć padlinę zagryzł się na jego jego udzie.

 

Zbyt zafascynowany był pokazem jaki odczyniała czarodziejka.

 

Cała lśniła wrzącymi na jej zbroi zwałami lodu, chybotała niczym ogarek przy uchylonym oknie. Masa okrążających ją w dziwnie ostrożnym przestrachu, kościanych stworów zwiększała się drastycznie. Ożywieńcy rzucali w nią oszczepami, przebiegali wkoło tnąc brzeszczotami a ona w hardym bezruchu czarowała swą klątwę.

 

Złapawszy za skraje rozciętego gardła, rozdzierała śmiertelną ranę jeszcze bardziej. Darła mięso wzruszając kafle lodu którymi ociekała, roztrącając kruszącą się pod niemi zbroję. Z wizjerów hełmu wykwitał w wysoko pnące się kwiaty szron. Z nowo zadanych ran tryskała zastygająca w maluczkich sztormach woda, zabarwiona jakby winem.

 

Zaś z gardzieli dobywała się okrutnie jasna, błękitna łuna. Rozeta promieni zza której prześwitywał portal do najdalszych fiordów nieznanych mórz północy, landszaft złożony z samych potrzaskanych gór lodowych. Szafirowych, perłowych, bezlitosnych.

 

Światło wystrzeliło z rozpadającego się zezwłoku wilczycy w samo podniebienie martwego żmija. Spadły strącone zęby, nawisy skamielin. W wybitym kraterze, pomiędzy sypiącymi się ochłapami zamarzniętych tkanek, kotłował się żywiołak zimy.

 

Bezpostaciowy obłok na baczność prężący swe szpalery piersi. Bezbarwną lodową stalą o wszystkich odcieniach bezwzględnej szarości okuty. Pajęcze skrzydła rozpościerał niby paszczę wieloryba, szadzią buchał, pluł śryżem, swe gradowe fiszbiny jął ciskać na oślep niby obuchami kiści kiścienia bojowego cepa.

 

Zaryczał wreszcie, mgłę spuścił na mrowie pod swymi delikatnie zarysowanymi, baletnicowymi soplami stóp. Maelstrom zabulgotał w jego szronowym ślepiu jaskiniowego cyklopa, łapska wyprostował strosząc pióropusze regimentów szponów. Szkliste zaspy bestialskich ciał potwora rozluźniły się rozsypując w złowrogie chmury.

 

Żywiołak luną a runą, całą paszczę żmija obracając w siekaninę sopli, nakrywając wszystek szczelnie krami. Wydruczaj natomiast, ponownie nie wykorzystał szansy na wypowiedzenie epitafium.

 

Być może miał wiarę, że i z paszczy magicznej burzy wyjdzie żyw.

 

***

 

Umysł Efleu zdawał się przeciekać. Zapominała co chwilę temu tliło się jej w głowie, jakim cudem uszła z życiem, kiedy straciła dłoń? Kiedy jest teraz? Gdzie się znajduje, czy nadal w zdechłym żmiju? Skoro tak, to przeto zbiegłszy w dół gardzieli potwora, nie mogłaby teraz gapić się na gwiazdy. A jeśli ległe na przełęczy cielsko zostało dawno temu już objedzone i te kostropate wierchy naokoło to żadne szczyty górskie a obgryzione kości?

 

Efleu zadrżała, specjalnie by zorientować się czy coś jeszcze czuje, bolało ją wszędzie, czyli dobrze. Żyje a głowa przeciekała jej dalej. Wpatrzona w granatowe niebo, w wyimaginowane linie łączące kosmiczne brylanty w konstelacje. Czemu nie ma ubrań?

 

Miała taką dobrą szubę z wilczych futer, zdartą z jakiegoś wędrownego kupca zarzezanego po drodze na przełęcz. Czemu tu w ogóle się pakowała? Nie pamiętała. Miała przeto takie spokojne życie, to akurat pamiętała. Mgliście, mętnie, pozornie niechętnie. Bazam to było paskudne miasto, pełne niesprawiedliwości i nędzy w każdym znaczeniu owego pięknego słowa. Brudne bajoro gdzie ukleje mnożyły się w swych smrodliwych kloakach.

 

Efleu, jak sama twierdziła, była śród nich niszczuką.

 

Dziesiątki wbitych w plecy sztyletów. Setki odciętych kies. I gdzie to wszystko teraz? Potrząsnęła głową, zorientowała się iż oto nie ma na niej włosów. Spanikowana przytknęła ręce do czaszki, kikut dłoni źle wycelowała i strącił jej z brwi skute w lodowe szkiełka pióra. Lecz czemu zgoliła włosy? Nie pamiętała.

 

Wtem zatrzymała się, nóg już nie czuła a zdjąwszy rękę z czerepu zostawiła na nim całą skórę spod dłoni. Opuściła wzrok z firmamentu, jęła wpatrywać się przed siebie. Zadął wicher, podniosły się wiry ostrego jak tłuczona porcelana śniegu.

 

Liinia, jej jedyna córka stała po kostki w zaspie. Efleu nie wiedziała jakimż to sposobem jej mała, głupiutka pociecha znalazłaby się na przełęczy Ulfyrhyimr. Przecież zostawiła Liinię w Bazamie, w ich ciemnej suterenie, leżącą bezwładnie, wciśniętą za siennik z całą mocą dociśnięty do ściany pokrytej grubą pleśnią...

 

Kobieta upadła niczym przeszyta lancą. Zaczęła się czołgać, brodzić w skrystalizowanym ziąbie. Przyparła do córeczki obejmując ją czule, na tyle na ile pozwalały na to odmrożone członki i odrąbana dłoń. Zapewne zapłakała by gdyby oczu nie więził jej chłód, wobec tego jeno załkała.

 

- Ale to wszystko bez sensu... puste gadanie, kłamstwo na kłamstwie. Przecież tutaj nic nie ma, jedno wielkie pustkowie upstrzone jakimiś idiotycznymi bajaniami o odpuszczeniu grzechów. Przecież to jakiś omam! Nic tu się nie klei, nic nie ma związku z niczym... to... to męczące.

 

Mamrocząc kolejne li kolejne karawany słów, nie zauważyła jak miraż rozwiewa się. Podwójny szpon uniósł się nad chorobliwie obły łeb i opadł od razu. Nagie ciało Efleu zwaliło się zwinnie, rozrzuciło ręce szeroko niby chcąc łapać za olbrzymią aureolę krwi wybijającą z roztłuczonej kopuły czaszki. Jako jedyne dające się rozpoznać w obróconej w perzynę twarzy, usta uśmiechały się szczęśliwie.

 

A gdzieś het het wysoko, na niezdobytych nigdy szpicach ulfyrhyimrskich gór, sterczał dziwaczny stwór przypominający jednego z przed latami wymarłych centaurów. Wyprostowany, epatujący nieodgadnionymi uczuciami, rozkładający imponujące łosiowe poroże z rozmiłowaniem spektaklu.

 

Leszy zaśmiał się klekocząc czaszką rysia niby wiązką harpunów. Pogłos jego radości niósł się wzmagany absurdalnymi przestrzeniami Ulfyrhyimru daleko, hen hen poza domenę oblodzonego gajowego.

 

Nie skończył się śmiać nawet tedy, kiedy nienaumyślnie sprowadził burzę na swe ukochane turnie a żleby. Rechotał długo.

Następne częściUlfyrhyimr [12] KONIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • droga_we_mgle rok temu
    Dobra, lecimy do końca, bo już się wciągnęłam.

    "bolało ją wszędzie, czyli dobrze" - o tak, cenna uwaga. Jak jeszcze boli, to jest dobrze.

    Jeden z morałów tej historii: nie wk****ać Cyjonji.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania