Poprzednie częściUlfyrhyimr [1]

Ulfyrhyimr [3]

Posuwali się powoli dnem parowu wyściełającego pierwszy etap przełęczy. Zaspy były duże a mróz uporczywie żrący, lecz determinacja pielgrzymów pozostawała hardo na pantałyku. Czy to bardziej odwaga pchała ich naprzód, czy płonąca desperacja wyzbycia się swych grzechów, nie było wiadome.

 

Taplający się w niechętnie ustępującym pierwszemu brzaskowi mroku, pejzaż ślęczących nad pielgrzymką stromych ścian zdawał się sadystycznie monotonny. Tam bezkształtna pryzma śniegu, tu wystająca skała naga. Bryła lodowa wichrami urzeźbiona w welon, zatrzymany w czasie przed stuleciami ciek wodny. Góry jakże trafnie ozwane Śnieżnymi w swej pełnej depresyjnej martwoty krasie.

 

Dzięki przyprawiającemu o nudności bezkresowi bieli, okazyjnie cętkowanej ostrymi gruzłami głazów, łatwiej było grzesznikom dostrzegać ich przewodnika. Pojawiał się li znikał, raz z gracją kozicy stojąc na niemal pionowej ścianie, innym razem majaczył gdzieś między pryzmami śniegu na szlaku. Szybkość, nieuchwytność a zwinność z jaką włochaty, kobyli korpus leszego mknął po przełęczy wprawiał strach w serca.

 

Nie czyniąc już niepokojącego pokazu wychodzenia ze swej cielesnej kapsuły, jako bezgłowy zwierzor parzystokopytny wskazywał swą postacią kierunek. Ulfyrhyimr bowiem daleko było do typowej przełęczy rozumianej jeno jako przebicie w powierzchni wału gór.

 

Poprzez monotonię zimy, wychylały niekiedy zdradzieckie nisze kryjące się niby w zasadzce, odnogi kierujące się w studnie śnieżne gotowe zarwać się pod pierwszym lepszym zbłąkanym podróżnym.

 

Zaglądnąwszy do onych ścieżyn, ujrzeć można było skute lodem kości, strzaskane soplowymi szrapnelami zbroje czy nawet o zgrozo, całkiem jeszcze świeże tropy anormalnych łapsk potwornych. Myśli o fascynująco przerażających klątwach jakie mogłyby czyhać na zbaczających ze szlaku, samoczynnie tworzyły się w głowach.

 

Atmosfera dobitnie ciężka a zimna jak płyta grobowa na wampirycznym pochówku.

 

Nikt jednak z szóstki okutanych w futra pielgrzymów nie próbował rozświetlić ciemności choćby słowem. Nie póki wciąż szli nocą. Wnet jednak nastał dzień a widnokrąg stanął w pożarnej łunie.

 

Promienie wschodzącego Słońca transmutowały śniegi najwyższych turni a najokazalszych żlebów, w czysty brylant. W ryzach trzymane lodową powłoką, masywy spoczywającego po górskich ścianach opadu odbijały ospałe jeszcze wiązki światła zwierciadlanie.

 

I ot tak, upiorna niczym portret ducha z gnijącego dworku, Ulfyrhyimr rozjaśniała niby landszaft pędzla upojonego winem artysty.

 

- Lepiej się na góry nie gapcie bo jeszcze zimowej ślepoty dostaniecie - rzekł w pewnym momencie Hadziar.

 

Na tą rzuconą mimochodem uwagę, co nagle przełamała długą ciszę w szeregu pielgrzymki, zareagowała jedyna w towarzystwie niewiasta.

 

- To ty mości karle nie wiesz że my gonadzi, mamy oczy nie do zdarcia? Chyba żeby je wyłupić! - zarechotała Efleu i sprzedała szybkiego kuksańca w bok drugiego gonada. - C'nie, senatorze?

 

- Jeszczem tak nisko nie upadł żeby się bratać z szumowinami waszego pokroju. Nie zwracaj się do mnie wiedźmo - odwarknął Znaledar.

 

Unosząc się dumą, przyśpieszył kroku zbliżając się do kroczącego na przedzie pochodu tengu. Efleu zerknęła na krasnoluda, ten skrzywił się ukazując niechęć do arystokraty. Gonadka zachichotała i kontynuowała jednostronną rozmowę.

 

- Zgrywamy niedostępnego? Podoba mi się. A poza tym to jak na moje rozumowanie, już jesteś na dnie. Wszak pielgrzymujesz ku pogańskim fetyszom wraz z całym wachlarzem, wybacz mój język senatorze, szumowin.

 

Na to zaś zaprotestował wlokący się w ogonie onej pielgrzymki, ludzki badacz Rewlisn.

 

- Wypraszam sobie, wasza zgraja to grzesznicy bez dwóch zdań. Ja natomiast jestem człowiekiem nauki nie żadnym pielgrzymem.

 

Efleu odwróciła się do ludzkiego szlachetki i rzuciła beznamiętnie:

 

- Spierdalaj.

 

- Pokój dziołcha, trochę szacunku dla błękitnej krwi - zaburczał najemnik Bastruk chwytając za rękojeść miecza u pasa.

 

- Pierdol się - wypluła słowa gonadka.

 

***

 

Nagły zryw wiatru uderzył po stokach parowu zwyczajem kawalerii rozbijającej się o okop pikinierów. W uszy zabolał wizg, strzał z bicza strącający kurzawę śnieżnego puchu z ziemi i w tuman jął pędzący. Szóstka okutanych w futra postaci wraz stanęła, instynktownie zbiła się w jako tako mogący działać szyk.

 

Huk powtórzył się, coś jak kruszone szkło, pękający lodowiec, młyńskie żarna mlące cyklopowe rogi na mączkę. Za dźwiękiem popędził wiatr strącający kaptury z czerepów li napędzający kolejną udawaną zamieć.

 

Słońce wisiało już całkiem wysoko, dlatego też podniesione alabastrowe kryształki zalśniły magicznie. Nim zdążyły opaść, następny tumult się rozegrał, ponowny podmuch nie dający okruchom lodowym szaleńczo wirującym spokoju.

 

Dziwu tego dopełniła zwierzyna. Nie poświęcając pielgrzymom choćby ułamku uwagi, czmychnął obok nich wielki sztyletoząb wybijając fontanienki śniegu. Podobnie do spłoszonego kociska zwiewały precz niskim lotem szronoskrzydłe ważki.

 

Prócz tychże, inne żyjątka zmykały w popłochu byle dalej od huraganowego grzmotu li ostrzejszych niż zwykle wiatrów. Pielgrzymi nie mieli jednak czasu na oglądanie zwierzyńca. Z niknącymi w hałasie szemraniami, zwolnili kroku podkradając się wyjątkowo zgodnie od głazu do skały, bliżej a bliżej źródła harmidru.

 

Wraz nad kapturami przestały latać im ważki czy ptaszki a jęły rozbijać się grudy śnieżne li sople spiczaste, całe szczęście iż nie za bardzo spiczaste. Trzymali się nisko, podszeptywali między sobą bezsensownie bo i nakryci szumem wyjętym jakby z cyklonowej kipieli maelstromu niezbadanych północy Oceanu.

 

Wciąż idący na przedzie tengu nagle uniósł swą kruczoczarną dłoń na znak postoju. Usłuchali wszyscy choć nie do końca chętnie. Gluwej wyprostował się na tyczkowych nogach, wystawił czerep z na nowo ośnieżonym dziobem ponad skałę.

 

Skrzek zaskoczenia niespodziewanie przebił się przez dudniący hałas. Zaraz zza skały wychyliła się cała reszta pielgrzymki, niczym ta dziatwa chcąca posłuchać rozpraw starszyzny.

 

Dno przełęczy opadało tu stromo a parów zamieniał się w nienaturalnie wyglądający lej, coś co przywodziło na myśl porzuconą kopalnię odkrywkową. Obecnie jednak wybite w zamrożonym kamieniu wgłębienie było bardziej ringiem na pankration. Uczestnikami onych brutalnych zawodów nie byli jednak byle śmiertelnicy, na przełęczy pojedynkowały się magiczne monstra.

 

Pierwszy był wielki, bezkształtny a masywnie groźny skrzył się wciąż li wciąż przewalającymi się jedne przez drugie zwałami śniegu. Tryskający potokami firnu z rzygaczy pryzm puchowych po okręgach, pętlach w górę idącymi i balet wirów odczyniającymi.

 

Drugi stalowoszary, kanciasty w swej opływowości, brutalnie warowny niby z najwyższego lodowca najpotężniejszego wierchu ukuty. Trzaskał w szrapnel swe węzła lodowe, dymił purchawami szronu, plwał szadzią z głębin mrozowego kotła ciałem mu będącym.

 

Potykali się jak oszaleli rycerze na turnieju, spektakl tworzyli, miriady płatków śniegu tworząc, łącząc się w amoku jako kalejdoskop wzajemnej nienawiści.

 

- Żywiołaki zimy... fascynujące stworzenia, nieprawdaż? Jakże czysta manifestacja potęgi Natury... surowa lecz piękna. Okrutna i jednocześnie kipiąca miłością... ach, ktoś kto byłby czarodziejem lodu miałby w Ulfyrhyimr używanie, bez dwóch zdań - zachwycał się Gluwej.

 

- Jak zaczniesz się dotykać sroko to osobiście odetnę ci łapy - syknęła z obrzydzeniem Efleu.

 

Krukokształtny odwrócił się do kobiety i dygnął głową w bok niby ten zaciekawiony gołąb.

 

- Dziwna obelga, zważywszy że gonadzi też mają w sobie coś z ptaków. Ponadto, tengu potrafią kontrolować swój popęd, w przeciwieństwie do innych.

 

Efleu parsknęła, przygładziła swe zaiste srocze pióra li sparowała uwagę Gluweja kolejną obelgą. Co nieco bardziej wyrafinowaną.

 

- Czyli na okrętkę, ale przyznajesz się do dewiactwa. Heh... żywiołakolub.

 

Dalszą wymianę jadu przerwał im rozhisteryzowany ton ludzkiego szlachcica nad miarę przekrzykujący harmider.

 

- I co? My mamy przez to przejść!? To szaleństwo jakieś! - obruszył się Rewlisn frenetycznie podkręcając wąsa.

 

- A widzisz gdzieś leszego? Trzeba iść naprzód... cholera - odparł Znaledar z trudem trzymając kaptur płaszcza na kołpaku.

 

- Z całym szacunkiem panie herbowy, ale nie było mowy o dosłownych siłach Natury. O leszych z resztą też nie, ale dziad nas nie zaatakował to puściłem to mimo oczu... ale to szybko robi się zbyt porąbane jak na moje... - zwrócił się do chlebodawcy Bastruk poprawiając wiszący na plecach bagaż.

 

Słysząc to, ludzki szlachcic niemal podskoczył oburzony. Żachnął się lodowym powietrzem poruszony defetyzmem przebrzmiewającym przez najemnika.

 

- Ino nie waż się insynuować odwrotu! Ty ośle, prostaku! Z jaskini lwa jedno jest wyjście, po trupie bestii!

 

- Mocne słowa jak na człowieka. Czyli ta karabelka to nie ino do ozdoby? Robić nią umiesz? - zadrwiła trucicielskim tonem Efleu.

 

- Cichosza, kłótnicy! Fortuna nam sprzyja. Patrzcie tam, wysoko! - wyrwał się krasnolud Hadziar.

 

Piątka indywiduów zaciekawiona, spojrzała tam gdzież to krasnal wskazywał.

 

Zobaczyli nie kogo innego jak leszego. Stał w formie bezgłowego wołu ośnieżonego u szczytu stoku odbijającego względem Słońca na północ. W kontraście do swej wręcz zapraszającej niestromości, zbocze jaskrawiło się gromadą ponurych, porzuconych lin wbijanych na żelazne paliki. Wyzierały one spod śniegu niczym ropne cieki partacko zakopanych zwłok. Ślady po poprzednich ekspedycjach, nieudanych li przez mróz pożartych.

 

Rozmyślania o tym, która ścieżka byłaby potencjalnym zgonem a która ino okaleczeniem, utopiły się w wichrze walczących żywiołaków.

 

***

 

Wdrapawszy się bez większych problemów po stoku, szli półką skalną szeroką jak na dwa wozy armijne. Czynili to raźnie gdyż huragan żywiołaczy ucichł zupełnie, zostały pielgrzymom po ujrzeniu onych klątw jeno ciążące na szubach fałdy nawianego puchu.

 

Szlak ciągnął się długo li spokojnie w swym perkalowym zaśnieżeniem wraz z nieudolnie zdradzieckim oblodzeniem łatwym w świetle do zobaczenia. Słońce stanęło niemal w zenicie gorejące całkiem mocno, gdy to niby w zasadzkę, grzeszna szóstka weszła w miasto.

 

Był przestronny plac zamiatany wiatrem, poryty grudami skostniałych pereł opadowych. Granice swego rodzaju rynku, załamywały się od strony przepaści na dno przełęczy w heksagon zaś pod ścianą górską krzywiła się owalnie.

 

Była też rzecz jasna, zabudowa. Małe, średnie, wielkie nawet bryły przeżutych zębem czasu lecz zakonserwowanych mrozem skalnych domostw. Piętrzyły się bez litości wyrwane górom szerokie domostwa, przysadziste wieżyce, zygzakowe schody, wszystek obsypany uroczymi acz umarłymi uliczkami. Spękane niemal w drobnicę murki, kolumny prymitywne, ozdobniki ze szczętem odpadłe z fasad czy ponad odczytywalność zatarte lodem reliefy jak żmije pełzające po kamiennych cokołach.

 

Od spadających z klifu po wyrastające z górskiej ściany, budynki wszystkie były okryte kościaną bielą, najeżone soplami w girlandy się układającymi.

 

Poddawszy się urokowi, tajemnicy magicznego miejsca rozeszli się pielgrzymi zwiedzając. Spokojnie, flegmatycznie tengu Gluwej omiatał bystrymi oczyma płaskorzeźby omiatając je ze śniegu. Krasnolud Hadziar przysiadł na uboczu i odpaliwszy krzesiwem fajkę niemal filozoficznie wpatrywał się w nagie płaty nieobrobionej skały. Znaledar z dziwnym zaniepokojeniem w ruchach zaglądał w ślepe ciemnice wnętrz domostw, zaś Efleu wytrwale atakowała go zbywanym ciszą szczebiotem.

 

Największą ekscytacją odznaczał się jednak pan badacz, Rewlisn herbu Przekąs. Niemal tańczył walca mknąc przez plac tak szybko, że jego pomagier nie mógł nadążyć przez ciężar tobołu na plecach.

 

- Ach! Ta kolumna jest łączona lanymi sztabami metalu! Ani śladu rdzy! A te dziury! Do czegóż one służyły!? Pierścienie do wiązania wierzchowców? Systemy kołowrotów? Uwięzie dla podniebnych balonów szybowcowych!? Na Duchy Wszechświata! Bastruk daj mnie kajet, trza to opisać... jasny gwint! Jakże zaawansowana sztuka kamieniarska! Jacyś antyczni przodkowie gonadów musieli to zbudować, jeszcze sprzed Republiki, zanim nawet nastały pierwsze polis, tak!

 

- Jakby gonadzi to zbudowali to ładniejsze by było - zawołał Znaledar.

 

- Odkryłem ja cywilizację! Antyczną, rozumną! Na Duchy! - hałasował uczony dalej obmacując oblodzone kamienie.

 

Gonadzki szlachcic pokręcił głową i wrócił do swych własnych oględzin miejsca wręcz błagającego o wykopaliska. Coś kłuło go oczy, nie pasowało w kształcie pryzm śniegu. Stanął więc pod murem z litego, ogromnego bloku skalnego i jął rozkopywać alabastrowy kopczyk.

 

Nie przepłynęła nawet czarka czasu, a znalazł to czego się spodziewał. Czub buta wbił się w nieprzyjemnie miękki obiekt. Śnieg osunął się a łabędzie pióra nad oczyma Znaledara zachybotały.

 

- O ja cię, coś ty znalazł! - zachwyciła się Efleu postępując nad znalezisko.

 

Zapewne nie myśląc za wiele porwała za wystający z zaspy, obgryziony do czysta kręgosłup. Trochę zdziwiona lekkością wydobytych na światło dnia zwłok, odrzuciła je na bok.

 

Była to niezaprzeczalnie kobieta, tyle tylko szło wywnioskować ze zmrożonego na pozginaną kukłę ciała. Nie do końca były to nawet zwłoki, przed czwórką gonadzkich oczu jawiło się coś z pogranicza strzaskanej figurki glinianej a skorupy orzecha. Ciało zostało bowiem poprzez gro rozszarpań wyjedzone, ogołocone z niemal wszystkiego.

 

Ostały się na onej horrorowej statuetce zakonserwowane, kasztanowe włosy spięte sparciałym rzemykiem w kok. Inną rzucającą się w oczy rzeczą, był postrzępiony świstek papieru ściskany przez umarłą.

 

- Fryz ma niezły - mruknęła Efleu, przyczajona tuż przy Znaledarze.

 

Ten nerwowo ni to czknął ni prychnął rozbawiony w pewnym nieznacznym stopniu. Pochylił się i stanowczym ruchem odebrał trupiej jejmości papierek. Rozłożył go ostrożnie ukazując iż był to list, zapisany drobnym maczkiem, widocznie przemoczony, rozlatujący się już z racji wieku.

 

- Umiesz czytać? - zaciekawił się szlachcic.

 

- Jestem córką druciarza i koronkarki, domyśl się senatorze - odbąknęła z żółcią w głosie.

 

Znaledar kiwnął głową, powiercił trochę obcasem w śniegu i odchrząknąwszy zaczął czytać:

 

- Me miano Gauma z Atte i bogowie mi świadkami że oni to mnie opuścili ze szczętem. Cała ekspedycja poszła do licha, na Ulfyrhyimr... dalej zatarte zupełnie, tylko końcówkę mogę doczytać... spróbuję choć wątpię, mogę kierować się tym przeklętym jazgotem, poprowadzi on mnie wprost do gniazda. Bogowie, nie chcę waszego przeklętego odpustu, chcę ino wyjść z przełęczy żywa... - dokończył bardzo ściszonym tonem.

 

Znów odchrząknął, wcisnął liścik pod szubę li spojrzał nerwowo w stronę Efleu. Kobieta była raczej nieporuszona. Uśmiechała się lekko, drwiąco nawet.

 

- Uuu..! Straszno się zrobiło. Ale nie bój się senatorku, ciocia Efleu cię obroni przed złym lichem - zachichotała.

 

- Cholernie zabawne łysolko, możemy skończyć jak ta zgubiona dusza a ciebie to bawi?

 

Gonadka wzruszyła ramionami, przygładziła srocze pióra nad lewym okiem i opuściła dłoń na szramę przecinającą jej lico pionową linią. Rybie ślepia miała wyjątkowo studzienne.

 

- Może panie polityku nie wiesz, ale karą za dzieciobójstwo w Republice jest nawleczenie na pal. Co gorsza wykonuje to inkwizycja. Z dwojga złego więc, wolałabym żebym mnie żywcem trolle zżarły.

 

Konwersację przerwał im ryk czystego przerażenia. Pierwotny strach wręcz wylewał się z onego jazgotu roztaczając odór jakże ludzkiego strachu. Szlachetka Rewlisn leżał w zaspie śnieżnej na przedprożu jednego z domostw i trząsł się a poddawał drgawkom.

 

Widząc to co wychynęło z wnętrza skalnej bryły, nikt nie winien być zdziwiony katatonicznym stanem badacza. Było to bowiem monstrum najwyższej próby.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Jakby nie te potwory i przewodnik trochę normalniejszy, to opisach możnaby rzec, że ta przełęcz to świetna atrakcja turystyczna...

    Już w pierwszym rozdziale jak Pan Badacz powiedział, że on w to wszystko nie wierzy i idzie tu w imię nauki, miałam wrażenie, że oto zapisuje się na Trupa Numer Jeden. Zobaczymy, czy miałam rację...

    Pozostaje tylko czekać na dalsze części :)

    "Ulfyrhyimr bowiem daleko było go typowej przełęczy" - do
    "nie próbował rozświetlić ciemność choćby słowem" - ciemności
    "Zaspy były duże[,] a mróz uporczywie żrący[,] lecz determinacja pielgrzymów pozostawała hardo na pantałyku." - brakujące przecinki

    Pozdrawiam ~
  • Wieszak na Książki dwa lata temu
    Dalsze krajobrazy zapewne mocno poprzestawiają ten pogląd, ale coś w tym jest.
    Literówki poprawiłem, dzięki za czujność.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania