Poprzednie częściUlfyrhyimr [1]

Ulfyrhyimr [4]

Potężne szpony zagruchotały o skałę, węzłowate nogi obleczone ptasią łuską napięły się w szerokich udach. Siny nie z zimna lecz z przyrodzenia, tors zafalował w torsji strosząc pióra poskręcane w kolce. Szereg nabrzmiałych piersi przecinający korpus maszkary pionem zabujał, kilka kurczowo uczepionych wymion iście kukułczych osesków spadło w śnieg.

 

Jędza rozpostarła długie ramiona, załamały się one raz w dół, raz w górę. Opadająca z nich złota kotara ogromnych piór posłała gorące refleksy po całym placu. Sękate dłonie rozdzieliły się na dwoje w kłębach pary, spomiędzy lśniących metalem kości wysunęły się pazurzaste ostrza szczerozłote jak od onej ozdobnej karabelki.

 

Dziób na wysokiej szyi zazgrzytał okręcającymi się wokół niego pierścieniami żelaza. Okolone talerzowymi pióropuszami oczy jarzyły się szafirowo, zimno li nienawistnie. Dziób rozwarł się wreszcie, czarny ozór został zawinięty do środka gardzieli, obręcze wybijającego z ciała metalu zachybotały trzaskliwie.

 

Wrzask jaki wydobył się z potworzycy był nieporównywalny do niczego. Zawstydzał godowe zaśpiewy wiwern, przewyższał bojowy jazgot stymfalid, był to wszak jedyny w swym rodzaju, klangor walkirii.

 

Nim ktokolwiek zdążył choćby mrugnąć z bólu wprawionego w uszy, ptaszysko wykonało zamach i trafiło ostrzem prawdopodobnie ogłuszonego Rewlisna. Po rzeźniczym ciosie ostrze wraz uniosło się, całe ubabrane we krwi z jedną rozciągniętą liną jelita jaka ostała się po tępej stronie szabli.

 

Niby dopiero na zapach juchy, z gniazdowisk w czeluściach opuszczonych budynków jęła wylatywać reszta obrośniętego metalami stada. W przypływie animuszu jasno przeczącego instynktom ucieczki, pielgrzymi chwycili za broń i ruszyli w tany z pikującymi na nich straszydłami.

 

***

 

Krasnolud zrzucił z pleców buławę, wziął zamach, jeden, drugi, całą ich masę. Zarzucał na wszystkie strony nie tylko samą bronią lecz i całym krępym ciałem. Oganiał się od atakujących walkirii niby jeż od dzikich kundli. Puste kości ustępowały pod obuchem rozlewając na wszystkie strony złocistą krew. Walkirie odlatywały precz z poprzetrącanymi kończynami, wystającymi od rachowania drzazgami gnatów.

 

Pęd jaki obrał Hadziar był zabójczy, buława jaśniała walkirzą posoką niby rozpalona hutniczym ogniem, sam krasnolud zaś w mgnieniu oka wprawił się w swoisty szał. Grymas złości a determinacji wykrzywił i tak już nie za ładną gębę. Przesączona deszczem złotej krwi przepaska na nos, wyglądała jak bojowy malunek uczyniony przez jakiegoś szamana.

 

Nie zdała się jednak ta taktyka szału na długo. Sprytnie zwinne a chwytne szpony utrafiły w końcu rudego krasnala tak za łopoczący kaptur jak i za rozwiane włosy.

 

Walkiria zaśpiewała swą straszną piosnkę, skry skrzesała obręczami na dziobie. Inne stwory odstąpiły, jęły w swym roju formować korytarz. Powstał szpaler rozwrzeszczanych ptaszysk wiodący nad skarpę między walącymi się domami.

 

Hadziar szamotał się klnąc szpetnie, buławą chciał zgruchotać nogi potworzycy, ta jednak trzęsła nim spazmatycznie bez chwili przerwy. Gotów już była odlecieć a cisnąć krasnoludem w przepaść by do krwawej pulpy powrócić na kolację. Przeszkodził jej jednak niespodziewany cios od dołu, wielki tobół rozbił się tuż pod dziobem walkirii.

 

Rozprysnął się wokół ściśnięty w torbie kram, księgi, suchary, flasze a kałamarze. Kilka niedopierzonych wyrostków miast dalej szarpać się z intruzami, rzuciło się pożerać prowiant niby ambrozję oblaną nektarem.

 

Krasnolud upadł ciężko, przekoziołkował unikając ponownego złapania. Walkiria wzniecając kurzawę bieli wylądowała przed Hadziarem, szablaste ostrza wysunęła, powietrze przecięła wizgiem... miecz w celnym pchnięciu wpił się w pulsującą klangorem krtań.

 

Wraz obrzygany fontanną pirytowej juchy, krasnolud spojrzał w górę zaskoczony. To najemnik Bastruk stał nad nim w szermierczej pozie. Jego łatany płaszcz poszarpany szponami wymagał kolejnych napraw a z długiego cięcia na czole biła czerwień.

 

- Uratowany przez człowieka, niebywałe! - żachnął się rudzielec uradowany.

 

- Karzeł nie dziękujący za ocalenie rzyci, niebywałe... - odparł Bastruk czyniąc mieczem zasłonę przed złotymi ostrzami kolejnych walkirii.

 

***

 

Znaledar padł w zaspę, szabla ścięła mu trochę futra z kaptura. Panika objęła, pożarła rozum szlachcica ze szczętem, wnet przed oczami stanęły obrazy jego ucieczki z Bazamu, stolicy Republiki. Też były świszczące nad czerepem ostrza, porykiwania li strach duszący duszę.

 

Tak jak tedy, miał nadzieję że jakimś trafem ujdzie żywcem. Jął więc wiosłować dłońmi iście krecio, czołgał się wyjątkowo zwinnie niby ten pędrak zmykający sprzed oczu wróbla. Nagle poraziły go kipiące żółcią refleksy na śniegu. Załomotały blaszane pióra, ból wdał się w barki kiedy to walkirze łapska zacisnęły na nich swe kajdany.

 

Poderwany w górę zawrzeszczał napełniając płuca firnowym powietrzem. Próbował salwować się chwytając za parapet w pobliskiej ścianie, lecz z głębi budynku wychynął potworny dziób i jednym kłapnięciem rozpłatał rękaw szuby aż do gronostajowego podszycia.

 

- Nie! Przeklęte bestie, ostawcie! Nie! Na Duchy! - zawodził czując jak kolejne szpony ściskają go za nogi, jak inny dziób skubać poczyna plecy.

 

Walkiria łupnęła niespokojną zdobyczą o ziemię. Dzwony katedralne zagrzmiały Znaledarowi pod kopułą czaszki, krew pociekła ze wzruszonego nosa, łabędzie pióra nad oczyma zmierzwiły się zdecydowanie nieelegancko. Błyski złocisto bursztynowych ostrzy przypomniały mu o rodzinnym majątku domu Chybkoduch. Jazgot jędz przywołał wspomnienia nocnych debat w senackich ławach.

 

Jednego dnia senator, drugiego wyklęty spiskowiec. Niedługo być może i zimny trup, poskręcany w wyblakłą kukłę. Wszystek na własne życzenie.

 

Poderwany został znów, rozciągnięty aż do trzeszczenia stawów. Walkirie ustawiły go jak na gorączkowe ukrzyżowanie godne spiskowca, oczywistym jednak było iż głodne gorących wątpi potworzyce zechcą go bestialsko rozpruć.

 

Poddawszy się mocy okropnych monstrów, bezwiednie wbił wzrok przed siebie. W kotłowaninie walkirii ujrzał nie kogo innego jak Efleu. Wilcze skóry zabarwione na miód jesiennych liści, długie noże z gracją odczyniające młyńce. Jak ktoś taki mógł bać się uwięzienia i tortur?

 

Wykonawszy wślizg pod podwójnym zamachem złotych szabli, odbiła się od pełzającej w śniegu, okaleczonej bestii. Wybiwszy się na blachach skrzydeł, okręciła się po plecach poprzedniej walkirii wyhamowując nożem wrażonym w gardziel ptaszyska. Lądując na klęczkach chlasnęła błyskawicznie dobytym zza pasa sztyletem nad głową. Pikująca na nią następna walkiria zwaliła się strącona w locie.

 

Efleu wypadła do przodu, żonglując w dłoniach trójką uroczo prezentujących się brzytw, cisnęła niemi w magicznie wręcz krótkich odstępach.

 

- Duchy Wszechświata, nie we mnie łysa babo! - zawrzeszczał Znaledar czując jak serce już zamiera w przekłutej piersi.

 

Spadł w rozoraną szponami pryzmę śniegu, obok głucho położyły się pokotem trzy walkirie ze sterczącymi z oczodołów żelastwami. Były senator zamrugał rozdziawiając usta, studzienne ślepia miał zakryte mgłą, ciarki wstrząsały nim w takt spływającej na wargi posoki.

 

Straszna kobieta dopadła szlachcica i szarpiąc za jego szubę nie mniej gwałtowniej niż walkirie, wykrzyczała mu dobitnie głośno w twarz:

 

- Zwiewamy! Ruszaj girami lebiego!

 

***

 

Po drugiej stronie placu, pod zniekształconym od lodu cokołem dawno obalonego pomnika, przyszpilony się ostał niejaki Gluwej Kuhc.

 

Wysupławszy spod wytartego płaszcza szpadę, strzyknął z kości w karku, zaklekotał jakieś niezrozumiałe przekleństwo zaczerpnięte z dziwnego, egzotycznego języka. Stanął w szranki z najgorszą partią zamieci złotych piór.

 

Walkirie największym baonem kotłowały się w powietrzu. Szarańczową chmarą krążyły manewrem sępim zawodząc niby oślepłe od waltorni nietoperze. Stopniowo komasowały się właśnie nad tengu. Rozdzierały powietrze coraz głośniej niczym bełty wypuszczane z kusz, więcej jednak było w tym skrzeków konania niźli potężnego, bojowego zawołania.

 

Siła w członkach tengu taka bowiem drzemała, iż tępy pręt szpady działał jak najdoskonalsze ostrze. Rozrywały się blachy złotych piór, trzaskały przełamywane obręcze żelazne. Kondor bronił się przed stadem mew, niewzruszony, krwawy, okrutnie skuteczny.

 

Gluwej wirował zostawiając za sobą smugi gubionych piór li wydartego pędem pierza. Szpada zdawała się w jego posiadaniu żywa, była zaklętą przez fletnię mambą rażącą raz na zawsze kolejne nieszczęsne potwory.

 

Unik w bok, zatrzymanie wrogich pazurów swymi własnymi, półobrót w tył li zbicie aż trzech gniewnych szabli jednocześnie. Broń zamieniała się też w grzechotnika ilekroć rozginała blaszane pióra, bez litości zamieniała role ataku i obrony przeszywając ciała walkirii, wytłaczając z górskich jędz dzbany juchy. Cios na odlew, dwukrotne pchnięcie, przebicie ramienia przeciwnika i szarpnięcie go tak by uczynić zeń osłonę przed natarciem.

 

Inni pielgrzymi, w większości zaprawieni w walce, zapewne nie mogliby się z nim równać. Nawet w sytuacji liczebnej przewagi czy wypalenia węglami oczu kruka.

 

Walkirie jęły się wycofywać człapiąc, brodząc w śniegu gdyż większość odchodziła ze zniszczonymi skrzydłami. Zginały się monstra niby w ukłonie pełnym szacunku, by z pryzm zbierać swe młode co po drodze odpadło im od piersi. Jazgot ucichł, parę ino wciąż krewkich potworzyc nadleciało nad Gluweja tylko po to, by zostać okaleczonymi.

 

Pozornie znikąd, w tłumie pojawiło się zaiste masywne straszydło. Lśniąca jak szczerozłoty menhir z wijącymi się na dziobie prętami plączącego się żelaza. Ciężarne w mosiężne pazurzyska łapy kruszyły skryty pod zaspami lód. Kołnierze, kryzy a pióropusze skrzącego się złota nadawały onej królowej walkirii wyglądu arystokratycznej sowy, pogańskiego bożka przyjmującego jedynie ofiary z mincerzy a podkomorzych.

 

To niej prawdziwie kłaniały się pomniejsze walkirie, bezsprzecznie była to więc ich matka lęgu.

 

Gluwej spojrzał na szpadę jakby liczył krople w jakie zamieniały się spadające z dzwonu nad rękojeścią strugi juchy. Strząsnął płyn z broni, zagwizdało oraz głucho pacnęło w śnieg. Tengu zogniskował wzrok na monstrum przed nim.

 

Matrona walkirii rozrzuciła swe niemal smocze skrzydła wzniecając prawie że zamieć. Zafalowała szpalerem ciągnących się aż po lędźwie wymion, rozstawiła szeroko potężne nogi jak pnie starego drzewca. Zachłannie nabrawszy powietrza w pulsujące tuż pod pierzastą łuską płuca, wydała z siebie klangor.

 

Wszystkie dźwięki zostały jakoby pożarte przez ten jeden co samemu zatracił się w sobie ciszę tworząc. Gluwej Kuhc przymrużył ślepia, rozwarł dziób pochylając go z lekka. Pozwolił by strużki rubinowej cieczy swobodnie skapały z nozdrzy li spod powiek. Pierze osłaniające uszy również zabarwiło się karmazynem.

 

Klangor zakończył się nagle, arcywalkiria już brała nań zamach dwoma wystającymi z rozdziawionych przegubów brzytwami. Bardziej wulgarne falchiony, tasaki na ubój bydła niźli zgrabne szable uderzyły tuż za zmykającym w uniku Gluweju. Walkiria przejechała ostrzami po ziemi wzbijając falę śniegu, poderwała je w akompaniamencie metalicznego szumu piór i z wielką mocą wykonała kolejne cięcie.

 

Czarna postać tengu jak plama atramentu odcinała się na porcelanowej powłoce zasp. Bijące od tasaków odbicia słoneczne zdawały się odpychać tą zjawę utkaną z piór a obleczoną ciasno w stare futro niedźwiedzia. Wymierzane razy wstrząsały skałą, o rozhisteryzowany jazgot przyprawiały krążące wokół umownej areny pomniejsze walkirie. Gluwej jednak każdy jeden cios unikał, stając się niejako cieniem nigdy niemogącym złączyć się z jasną, zwierciadlaną powierzchnią ostrzy matrony jędz.

 

Udawał więc tengu widmo, w piruetach znikając spod wściekle szurających za nim falchionów. Pozycjonując się wślizgami a inszymi akrobacjami mistrzowsko wykonywanymi, coraz bliżej arcywalkirii, skracając dystans do zadania ciosu.

 

Mosiężne szpony uniosły się wstrząsając całą obeliskową postacią skrzydlatego horroru, zmieść usiłowały zwinnego kruka co zaszedł pod zwisające piersi gotów dźgać szpadą bez opamiętania. Poskręcana łapa zamknęła się nad tengu, zacisnęła ją w zgrzycie i zaraz potem paszczę rozdziawiła buchając parą jak z wrzącego wywarem kotła.

 

Kolec szpady przebił się przez staw, wyłamał wielki paluch z łatwością. Garść rozleciała się w drgawkach, walkiria zabiła skrzydłami tracąc równowagę przez kolejne użądlenia zrywające płaty mięśnia z pechowej stopy.

 

Gluwej wyleciał z potrzasku z gracją, choć umorusany złotą juchą z wymiętym płaszczem obdartym tu li ówdzie. Matka walikirzego lęgu w przeciwieństwie do tengu, została obalona jak ścięta ciosem olbrzyma daglezja.

 

W dwóch susach kruk dopadł zionącego parą dziobu. Wraził szpadę pod szereg żelaznych pierścieni, zaparł się, pchnął, szarpnął rwąc sploty metalu. Powierzchnia dziobu spękała się odsłaniając pulsującą tkankę, arcywalkiria podniosła harmider, załopotała skrzydłami gramoląc się na okulawioną nogę.

 

Krucze szpony uchwyciły się ostrych blaszek pierza, Kuhcem zarzuciło niby na grzbiecie zdzielonego bykowcem buhaja. Strzelił szpadą po opalowych ślepiach walkirii, rozbite gałki wytrysnęły śluzem a klangor bólu zawirował zerwanymi wężami żelaznymi na dziobie.

 

Gluwej powstał trzymając pion wczepiwszy się w raniące skórę pióra stopami. Arcywalkiria poczyniła zamieć tłukąc kotarami skrzydeł rozpaczliwie. Tengu uniósł szpadę obiema rękami skrzywiając ją w dół. Potworzyca wzleciała huragan wypuszczając spod skrzydeł, zaraz potem spadła w grzmocie łamanych kości.

 

Niczym za sprawą inkantacji z czarnoksięskiej rózgi, walkirie popadłszy w popłoch uleciały precz.

 

Wyrzucony w górę śnieg opadał wolno, przeciwnym tempem Gluwej zszedł z truchła i wyciągnął szpadę do oporu wrażoną we wnętrze czerepu walkirii. Rozejrzał się po pobojowisku jakoby kontemplując wciąż parujące zezwłoki.

 

Po krótkiej chwili oglądania swego dzieła, zauważył zbitych w ozłoconą sokami potworów grupkę, resztę pielgrzymki.

 

Stuknął dziobem jakby chciał coś powiedzieć, jednak zadem dźwięk nie wydobył się z kruczego lica. Narzucił kaptur na głowę kryjąc się w nim niczym kat za maską.

 

- Bogowie... czym tyś jest panie tengu!? - wyrwało się Hadziarowi.

 

- Mówiłem już, mości krasnoludzie... najgorszym rodzajem zbrodniarza, ludobójcą - odparł beznamiętnie wpatrując się w drżący sztych szpady.

 

Śmierdzący śmiercią plac jak i ruiny go oblegające, jeszcze chwilę odbijały echo słów tengu imieniem Gluwej Kuhc. Nikt więcej się nie odezwał, nawet niewyparzone usta Efleu zostały zapieczętowane.

 

Strach padł na grzeszników, największy od spotkania leszego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Lojalnie uprzedzam, że komentowanie tekstów długo po tym, jak zeszły z Głównej, to u mnie częsta praktyka.

    No i z Panem Naukowcem miałam rację...

    Walczący krasnolud skojarzył mi się z Gotrekiem z Warhammera 40000 :)

    "Uratowany przez człowieka, niebywałe! - żachnął się rudzielec uradowany.
    - Karzeł nie dziękujący za ocalenie rzyci, niebywałe... - odparł Bastruk" - dobre

    Sceny walki super, można je sobie wyobrazić

    Pozdrawiam ~
  • Wieszak na Książki dwa lata temu
    Skojarzenie z Warhammerem to nie wiem czy dobrze czy źle, bo samemu nigdy w żadną strategię tej marki, a tym bardziej taką prawdziwą z figurkami nie grałem. Zwykle mi ludzie mówią że widać w moich tekstach dużo Wiedźmina, ciekawa odmiana.

    A sceny walki to takie moje natręctwo i przykładam do nich dużo emocji i szczegółów. Czasem za dużo i tłukę jakieś opowiadanie dłuuugo bo przesadzam.

    Cieszę się że się spodobało!
  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Je też nie, ale podprowadziłam bratu książkę z tego uniwersum :)
    I to co najmniej neutralne, jeśli nie na plus.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania