Poprzednie częściUlfyrhyimr [1]

Ulfyrhyimr [6]

W katakumby zeszło dwóch gonadów, krasnolud i tengu. Zabrakło wśród nich człowieka. Bastruk bowiem nie miał najmniejszej ochoty na dalsze wędrówki po Ulfyrhyimr. Jemu wystarczyła szrama na łbie i zmarznięte uszy.

 

Najmita na szybko wyczyścił miecz, za pazuchę schował jabłka na drogę i kurczowo ściskając nietknięty jeszcze gąsiorek z gorzałą, ruszył na zewnątrz w drogę powrotną z przeklętej przełęczy.

 

Mim jednak wyszedł z biesiadnej komnaty, zatrzymał się by spojrzeć jeszcze na zastawiony stół i dogasający ognik w kominku. Posłyszał coś, jakby szept. Szmer opadającego na chłodną posadzkę kurzu. Szum pulsujący w uszach zmyślających dźwięki.

 

Potarł wierzchem dłoni opatrunek na czole. Zagryzł dolną wargę kręcąc domagającą się czesania brodą. Niby sprowokowana echem wyimaginowanego odgłosu, myśl pojawiła się w umyśle najemnego zabijaki.

 

- A co jeśli to jednak prawda? Że gdzieś w odmętach tego zapiecka jest taka magia... taki cudotwór co grzechy niszczy. Ot tak, żadnych mszy, chorałów, odpustów i kajań się. Jakbym tak poszedł jednak...

 

Bastruk zawiesił ochrypły do niepoznaki głos. Wpił spojrzenie w dogasający ogień. Żarzące się szczapy drewna jaśniały krwistą czerwienią, płaty osadzającego się wokoło popiołu falowały jak dyndający z wiązu wisielec.

 

W pewnym momencie nie wiedział już czy to majaki, wspomnienia czy wizje męki oczekującej jego duszy gdzieś w zaświatach. Potrząsnął głową stękając przeciągle.

 

- Wojna to jest wojna. Co na niej to tam zostaje. Zagrzebane we błocie... bo jakiś przygłup nie umiał porządnie zawiązać sznuru - wycedził przez zęby.

 

Głośno odkorkował gąsior, pociągnął długi łyk i groźnie trzaskając mieczem w pochwie finalnie opuścił komnatę.

 

***

 

Nie przestało padać, wciąż śnieg sypał się spomiędzy stalowoszarych chmur zaciekle. Bastruk był jednak mocno podpity i zdeterminowany by jak najszybciej ujść z Ulfyrhyimr. Za nim jednak porwał się w nierówny marsz, znów coś zmąciło jego skupienie.

 

Oblewając brodę ognistą wodą, skierował powłóczący krok do nietypowo zapadłej zaspy. Zaszedł na przedproże skalnej chałupy, uklęknął, poprawił rękawice trąc dłońmi li zaczął kopać. Nieodżałowany Rewlisn herbu Przekąs wciąż leżał tam gdzie padł.

 

Nim garb śnieżny uzbierał się pod kapturem jego szuby, wytargał spod śniegu czarną jak smoła pochwę a w niej szlachecką karabelę. Chichocząc jak dziecko wyrwał spod płaszcza sztylecik używany głównie do przycinania włosów. Rapcie szabli zostały ścięte jak te loki młodzika na postrzyżynach.

 

Nie zważając iż śnieg zacina mu w twarz, wstał unosząc karabelę. Zważył w rękach, porwał z pochwy czyniąc zamach, zahuczał podekscytowany. Srebro i złoto w laurowych liściach prześcigały się przez całą pochwę a ostrze grawerowane było w heraldyczne szlaczki szlacheckie od zastawy aż po pióro. Najbardziej jednak olśniewał jelec wyrzeźbiony ze szmaragdu, sokół z rozrzuconymi skrzydłami struchlałą wiwernę ukatrupiający szponami.

 

Umysł Bastruka zbłądził gdzieś w siną dal. Zawędrował w karczmy, zamtuzy a szulernie. Rozmarzył się o żywej wadze sakw otyłych od złota. Jedna taka szabelka upłynniona w walutę, pozwoliłaby na długi miesiąc zdrożnej hulanki, co najmniej.

 

- Hej ho! Dobrodzieju! - zagrzmiał całkiem miły, szarmancki wręcz głos poprzez alabastrowe zasłony.

 

Człek zgrzytnął zębami zaskoczony. Schował karabelę nerwowym ruchem i przyciskając ją kurczowo za swym mieczem odwrócił się do źródła dźwięku.

 

Gdzieś w pół szerokości placu stała dwójka niewyraźnych postaci. Przez opad Bastruk nie był w stanie wiele zoczyć, ot jakieś powiewające kity, skrawki ubioru czy wystające znad pleców tego wyższego ramiona łuku.

 

- Hej tam! Kto lezie!? Zawróćcie lepiej, nic dobrego tu nie znajdziecie. Może poza odmrożeniami - zawołał machając prawicą i okręcając się lekko bokiem, byle tylko nie dostrzegli jego łupu.

 

- Pielgrzymi! Bądź zdrów! - kontynuował miły głos.

 

- O... wzajem! Wzajem nieznajomy!

 

- Mówi ci coś imię Znaledar? Ślachcic gonadzki, poszukiwane indywiduum.

 

- Ta... głębiej w przełęcz lezie, jak inne te ciećwierze. Ruinami do katakumb! Wyginą szast i prast. Widzieliśta gajowego pewnie, on tym przełazem zawiaduje. Czarna magia i gangrena, nic więcej.

 

Bastruk zaśmiał z wytkniętej głupoty grzeszników. Wyciągnął rękę na przybyszy, rozdziawił usta by zapewne zapytać się czy nie chcieliby nająć go do ochrony na drogę. Przeszkodził mu jednak cmentarny wizg zakończony eksplozją bólu. Człowiek zdołał wydać z siebie jedynie ropuszy skrzek.

 

Rozwierając powieki aż do drżenia oczu, spojrzał po swej prawej ręce. Spomiędzy palca środkowego a serdecznego wystawał tępy koniec lodowego sopla jaki przebiwszy całe przedramię wyszedł przez roztrzaskany łokieć. Zniszczona kończyna zamarła, zmartwiała wraz. Strugi krwi nie zdążyły porządnie wytrysnąć z rozbitych ran a skuł je lód. Odłamki kości zatrzymane w jusze przyprawiały o mdłości.

 

Najemnik odrzucił szablę precz, złapał lewicą za miecz. Zdołał wyszarpać go, obrócić do w miarę poprawnego chwytu. Nie zdążył jednak choćby przyjrzeć się swemu przeciwnikowi.

 

W tumulcie trzaskającej zbroi, okryty grubą warstwą koronkowego szronu hełm pojawił się przed Bastrukiem. Spod psiego pysku przyłbicy doszło warczenie a stalowa blacha zmiażdżyła w uderzeniu nos najemnika. Ten zatoczył się, upadł na miejsce spoczynku swego niedawnego chlebodawcy. Spróbował jeszcze unieść miecz, dźgnąć nim, ciąć, zrobić cokolwiek.

 

Łowczyni głów Cyjonja złapała za ostrze podkutą lodem dłonią. Klinga wcięła się w zmarzlinę, zgrzytnęła pękając. Kolejny warkot wykipiał spod hełmu, pobrzmiewało w nim podniecenie jak i głód. Pancerna odebrała leżącemu miecz, podrzuciła broń w górę chwytając za oburącz niby lagę.

 

Klekot nawarstwiającego się lodu objął miecz złuszczoną serpentyną firnu. Magia zawrzała, zakotłowała się w nekrotycznej zimnicy skomasowana na rękojeści. Prósząc drobnicę płatków śniegowych wirujących śród naturalnego śniegu jak liście rażonego piorunem drzewa, wykwitła z głowicy miecza siekierka.

 

Obuch opadł na głowę przerażonego Bastruka z morderczą siłą. Za pierwszym ciosem podążył kolejny jak i kilka następnych. Czarodziejka lodu katowała aż nie rozgruchotała czaszki, aż miękka jej zawartość nie została rozsiekana w niwecz.

 

Skruszywszy zimowy oręż w palcach, strzeliła ze stawu kręcąc kciukiem wyrastającym po niewłaściwej stronie łapy. Przypadła do parującego gorącym szkarłatem ciała a uformowane spod pazurów brzeszczoty lodowych tafli zatopiły się w zwłoki chlupocząc.

 

Drugi łowca nagród podszedł wolnym krokiem spokojnie zmiatając ze swej grzywy płatki śniegu. Dygnął każdym z siedmiu lisich ogonów osobno i ozwał się wesoło:

 

- Już myślałem że zaliczysz serię trzech gonadów. Musiał się taki abderyta napatoczyć.

 

Cyjonja nie odpowiedziała, bowiem właśnie wpychała sobie poszarpane wątpia Bastruka pod klekoczącą przyłbicę.

 

- Matka puściła się z berserkerem, głowę daje... - westchnął Wydruczaj.

 

Stuknął kopytami i podszedł jeszcze bliżej. Wycofał się od razu gdyż jego towarzyszka dorwała się do wątroby i wyszarpując ją brutalnie rosiła na boki krwią. Miotła ogona kręciła się niby korbka od studni w letni ukrop.

 

Wydruczaj pokiwał łbem, przymknął wszystkie sześć oczu i zamyślił się.

 

- Wiesz, pókim cię nie poznał myślałem że czarodziejki lodu są z przyrodzenia delikatne. Rozumujesz? Takie filigranowe, jak baletnica pełne gracji! Spodziewałem się motylicy ze szronowymi skrzydełkami a dostałem górę lodową o temperamencie piranii.

 

Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi ponad gulgoczące dźwięki przełykania zdecydowanie wymagających starannego przeżucia ochłapów padliny, zakręcił się w miejscu cierpliwie czekając aż Cyjonja skończy.

 

- O kurczę, jaka łacna karabelka - zachwycił się podnosząc z zaspy wystającą z pochwy szablę.

 

Podrzucił nią parę razy oraz obejrzał dokładnie. Obnażył karabelę i porównał ją z bułatem jaki dyndał mu na sznurze u opaski biodrowej. Czarna klinga bułatu i szmaragdowy jelec szabli wydał się łowcy głów jakimś kosmicznym dziełem sztuki. Wygiął kreseczki warg w uśmieszku.

 

- Dobry miecz jak kobieta, winien mieć linie krzywe - zawyrokował.

 

Chwilę kontemplacji piękna stali przerwało mu stukanie w róg wyrastający z barku. Obok niego stała Cyjonja, ubabrana w resztkach li jusze. W ręku trzymała połeć wyciętego mięśnia.

 

- Chcesz? Dobrze ubity, juchę ma słodką...

 

- Podziękuję, ludzinę tykam tylko od wielkiego dzwonu. Względnie na oczepiny.

 

- ...a jak miodem pachnie.

 

- Spadziowym?

 

- Nie...

 

- To nie chcę.

 

Grzywacz odwrócił się z niesmakiem na paszczy i wrócił do zabawy orężem. Beztroskie przecinanie wykonujących piruety płatków śniegu nie trwało długo.

 

- Wydruczaj. Powiedz że widzisz to co ja - zagadnęła Cyjonja.

 

U wyraźnie odcinającego się od prószącego śniegu, płaskiego dachu skalnego gmachu opodal stał ogromny potwór. Potężna czteronoga podstawa jak żywcem odcięta od centaura a z niej wybijająca fontanna jarzących się kwiatostanów paproci li korzeni. Czaszka na sękatym karku choć ofensywnie kocia, okolona była defensywnie koroną łosiowych łopat.

 

- Proszę proszę. Człeczyna nie majaczył z przeziębienia ino... - Wydruczajowi nie było dane dokończyć zdania, przeszkodził mu w tym okropny huk.

 

Cyjonja zerwała się w skok, dobyła zwiniętego w spiralę bicza przytroczonego pod folgami na podbrzuszu zbroi. Wyprostowawszy się w pin nad czarodziejką, bat zaskowyczał niczym czyhająca na kurhanie banshee. Podległy władczym ruchom śnieżnej wilczycy, okrasił się napęczniałymi pąklami głęboko granatowego lodu. Bicz wizg podnosząc poprzez rozpłatane powietrze, uformował spiralę, olbrzymowe oko bielmem szadzi objęte.

 

Czarodziejka rzuciła całym swym ciałem, zamiotła biczem po placu, wzbiła spienionego bałwana. Podskoczyła obracając ramionami niby kukła szamocząca się na sznurkach a oblepiony szronowym szrapnelem, szarpiami szadzi bicz posłał cały swój asortyment narośli wprost na leszego.

 

Bezkształtny pocisk rozbił się o dach ruiny popychając ją o krok bliżej do bycia rumowiskiem. Magicznie rozgłoszony grzmot barbarzyńsko zatłukł echem po ścianach przełęczy. Zdawało się nawet, iż to całe Ulfyrhyimr jęczy ranione w słabiznę.

 

Posypały się gruzy, uleciały odłamki lodu oraz osunęły się strumienie śniegu. Leszy wciąż stał bacznie obserwując łowców głów, tyle że na kamiennej baszcie z dala od miejsca magicznego ostrzału.

 

Wydruczaj zadarł łeb do góry a koraliki w jego grzywie zatańczyły na wietrze. Zarzucił szablę li bułat na barki krzyżując zagięte pióra broni na wysokości karku. Na koniec żwawo zaszurał kopytem w śniegu przy tym uśmiechając się szelmowsko.

 

- Prawdziwy laskowiec. Co za wałach!

 

- Osioł, jednorożec, muł, pegaz, zebra, hippokamp. Jadałam wszystkie. Dziada borowego jeszcze nigdy - oznajmiła Cyjonja zwijając bicz w akompaniamencie zgrzytów niepotrzebnie mocno naciąganej liny.

 

Słysząc to, Wydruczaj pokiwał łbem na boki i westchnął głęboko marszcząc rozchodzące się od świńskiej kichawy, pręgi na pysku. Grymas ten mógł wyrażać dezaprobatę prostodusznością towarzyszki, jak i być gestem poddania się wobec niedającej się ujarzmić chuci na pokarmowe doznania.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Nasz najemnik znalazł się w sytuacji, gdzie nie było bezpiecznego wyboru - choć w takich okolicznościach chłopski rozum nakazuje trzymać się razem... jak widać słusznie.

    Tak mi się fabuła trochę kojarzy z "I nie było już nikogo" Agaty Christie - inspirowałeś się tym może? :)

    Pozdrawiam
  • Wieszak na Książki dwa lata temu
    Nie, po prostu bardzo podoba mi się motyw wprowadzenia jakiejś grupy bohaterów i uśmiercania jednego po drugim. Albo jeszcze ogólniej, lubię sprowadzać śmierć na swoje postacie bo w mojej ocenie zbyt wielu autorów, nie tylko w literaturze, trzyma się z dala od takich zabiegów jak od ognia.
    Dzięki za przeczytanie!
  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Czyli pewnie fan "Gry o Tron" ;-)
  • droga_we_mgle ponad rok temu
    Se narobiłam zaległości, aż koniec serii mnie zastał

    Ale nadrabiam, nadrabiam -

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania