Poprzednie częściUlfyrhyimr [1]

Ulfyrhyimr [7]

Szpalery odlanych z rdzawego żelaza zniczy powbijane w ściany, zapalały się samoczynnie. Magia je kontrolująca oświetlała jednak tylko obecny etap korytarza jakim podążali pielgrzymi. Droga za nimi była pożerana przez mrok, przed nimi również wiły się powidoki szmelcowanego bezświatła. Krok mieli przez to podświadomie śpieszny, lękali się by nie zostać chwyconym przez z pewnością czające się w ciemności upiory.

 

Takowe musiały się gnieździć w katakumbach, wszak wszystkie stare miejsca na świecie są zamieszkiwane przez duchy. Ponadto, cmentarzysko ukryte w głębi ruin skalnego miasta było puste. Kanciasty korytarz miał ściany zapełnione niszami na zmarłych, pięknie ozdobionymi płaskorzeźbami. Wszystkie były pozbawione lokatorów.

 

Pozginane, smukłe jak ślubne welony figurki żałobników opłakiwały te opustoszałe mary strasząc przy tym grą cieni pielgrzymów. Wiele z postaci wyrzeźbionych w czernionym dolomicie ściskało w anorektycznych rękach miseczki ofiarne, niektóre nosiły ślady złożonego tam jadła, obecnie rozgniłego do postaci zastygłych smug szlamu.

 

Były też rzeźbione u powały wyobrażenia powieszonych za kopyta zwierząt. Geometrycznie kanciaste lamy, pierzaste konie o kocich łbach, świdrujące szafirowymi oczami potworności niepokojąco podobne do leszego. Martwe zimno kamienia ściskało za gardło bardziej niźli wietrzny mróz na przełęczy.

 

Znów szli w adekwatnie grobowej ciszy. Jakakolwiek by nie była, ciemność na Ulfyrhyimr zdawała się odbierać mowę. Całe szczęście iż był to krótki etap pielgrzymki.

 

***

 

Po wyjściu kamiennym tunelem z ciemni katakumb, okazało się iż Słońce rozgoniło zawieję. Pejzaż zasłany porcelanowym puchem wyglądał tak, jakby hen wysoko w chmurach latawice skończyły skubać świeżo bite gęsi. Byłby to gładki a miły dla oka widok, gdyby nie jedna, olbrzymia drzazga.

 

Wbita krzywo między dwoma uczepionymi górskich stoków lodowcami, wisiała typowo republikańska triera.

 

Rozdęte z dawna zamarłym sztormem żagle zatrzymane zostały w czasie. Skute mrozem w postacie postrzępionych meduz. Olinowania okrętu porwane, zniweczone sieci rybackie, po całej róży wiatrów rozrzucone niczym macki Krakena już szurającego kłami o stępkę.

 

Fale wciąż zdawały się trzymać burt umarłej krypy, ich firnowe wrzody długimi pasmami oblepiały trierę. Narośle śniegu u opadającej nisko rufy formowały się w postument ręką giganta trzymający statek w miejscu, by ten przypadkiem nie odleciał na lodowcowym wichrze.

 

Owa kończyna była w rzeczywistości całkiem łagodnym zboczem wybijającym się z poszarpanego żlebu góry. Strosząc swe obłe zaspy tuż nad pozornie bezdenną przepaścią zasnutą głębokimi, lepkimi cieniami był ony stok jedyną drogą.

 

W razie jednak gdyby grzesznicy mieli jakiekolwiek wątpliwości, środek wzniesienia naznaczony był idealnie wolnymi od opadu skałkami formującymi naturalne schodki. Ponadto w kadłubie triery u szczytu wejścia ziała zapraszająco rozszarpana dziura. Leszy natomiast stał w pełnej swej krasie w okolicy dziobu krypy.

 

- Jaki demon to tu wrzucił? Przeto do Oceanu jest stąd niebotyczny kawał drogi - zachwycił się Hadziar.

 

- Nie miel ozorem ino wiosłuj łapami. Będziemy mieć rejs - zadrwiła Efleu poprawiając kaptur z wilczego futra.

 

- Są takie legendy że w antycznych czasach ziemie Republiki były archipelagiem. Statek wygląda na bardzo stary, dziś już się takich nie używa. No, może w jakichś uroczystościach - odezwał się Znaledar całkiem nerwowo stukając palcami po trzymanej pod pachą szkatule.

 

- Ja zaklepuję sobie kapitańską kajutę! Ptaszora posadzimy na bocianim gnieździe a ty Znaledar będziesz grał na bębnach - trajkotała dalej łysa gonadka.

 

- Widzieć okręt w takim miejscu... można się od tego poczuć źle - dokończył gonad.

 

- Na pływakach się nie znam, ale te wasze muszą robić wrażenie na wodzie - dodał Hadziar.

 

- Rację macie krasnoludzie, tradycyjne szkutnictwo republikańskie jest pełne piękna. - Zgodził się szlachcic. - Jak będziecie mieć kiedyś okazję, to udajcie się do Westolu na tamtejsze regaty

 

Wobec braku reakcji podziwiających zamrożoną trierę Znaledara i Hadziara, Efleu zezłościła się niemo. Zaszurała buciorami rozkopując śnieg na boki i spragniona słownej potyczki, śmiało krzyknęła w stronę kroczącego na przedzie Gluweja Kuhca.

 

- Ej! Wrono odezwiesz się w ogóle? Czy może całą drogę będziesz trzymał dziób na kłódkę?

 

- Do pioruna, babo nie prowokuj go - zasyczał bulgotliwie krasnolud.

 

Było już jednak za późno na ostrzeżenia. Tengu zatrzymał się stając na baczność. Reszta pielgrzymów zamarła w bezruchu, krasnal i były senator spojrzeli po sobie pełni niepokoju. Zaś Efleu nerwowo zadrgała prawą dłonią w okolicy pasa na noże.

 

Brylantowo jasne oczy kruka było ostre, surowe niczym srebrna żyła śród zapadlisk mrocznej groty na wieki odseparowanej od niebios. Dziób przestał być trzymany na kłódkę i rozdziawił się w oszczędnym krakaniu.

 

- Zaiste, wyjątkowy pejzaż. Sugerowałbym jednak pośpieszyć się zanim powróci zawieja.

 

Rzekłszy to odwrócił się i kontynuował chód w górę stoku, ku rzuconej nad przepaścią trierze.

 

***

 

Wnętrze krypy cuchnęło zbutwiałym drewnem a szczegółów swego wystroju zazdrośnie strzegło pod grubym całunem nawianego śniegu oraz tłustych cieni. Ledwo wczłapali do środka zmęczeni po niemal wspinaczce zboczem grzesznicy, a już z głowy wybito im myśli o zwolnieniu tempa.

 

Otóż pośrodku podpokładu, tuż pod szczerbatym gretingiem w bladych smugach światła stał kościotrup. Filigranowy jegomość o złowrogiej mgiełce magicznej aurą otaczającej jego skostniałe po dziesięciokroć członki.

 

Wysoki admiralski bikorn nadźgany na zmianę frędzlami li sopelkami lodu, leżał na smukłej czaszce niby kłębiące się burzowe chmury nad bielonym wapnem kurnikiem. Przez wydatne kości policzkowe a krągle wysokie oczodoły można by określić ony kościec jako należący do elfa gdyby nie ciążące na żuchwie, podwójne zębiszcza.

 

Nieumarły nosił również frak, zeszmacony tak bardzo, iż wyglądał na antyczny zwój nekromantycznych uroków. Odzienie miał zawadiacko rozchełstane, rozszarpane na kanciastych żebrach , których to było zdecydowanie za wiele.

 

W owej trupiej, żebrowanej klatce na sztorc zatopiona w bryle szklistego lodu trwała makieta statku. Nawet przez zmarzlinę szło zobaczyć iż była to przednia zabawka. żywe kolory, bogactwo detali, pieczołowitość wykonania. Od rzędów wioseł po zieloną banderę, replika republikańskiej triery była wspaniała.

 

- Witam zbłąkane dusze! Podejdźcie, nie bójcie się. Imię me Galawanitym, skromny męczennik i kapitan tej jednostki.

 

Choć słowa ożywieńca były przyjazne, to brak jakiejkolwiek gestykulacji oraz kłębiąca się między kośćmi cmentarna mżawka odstręczały skutecznie. Niezręczną ciszę przerwał nie kto inny jak Gluwej, bogowie jeno wiedzą czy aby nie najbardziej zdesperowany, najmocniej złakniony odpustu.

 

- Co musimy uczynić by przejść dalej, kapitanie Galawanitymie? - spytał tengu podchodząc bliżej li chrobocząc pazurami o deski.

 

- Dobrze by było zacząć od rozruszania moich gnatów. Nieopatrznie stanąłem sobie pod gretingiem przy poprzedniej grupce i mnie zawiało. A mamusia mówiła, nie stercz w przeciągu!

 

Gluwej odwrócił głowę na pozostałą trójkę i machając skrzydłem wyrwał ich ze stuporu, przy okazji gubiąc z rękawa parę piór.

 

Z wyraźnym zakłopotaniem, Znaledar wraz z Hadziarem pośpieszyli na pomoc usłuchawszy niemego rozkazu ptakoluda. Efleu natomiast beztrosko obrała drogę na około, spacer czyniąc po unurzanym w mroku wnętrzu jednostki już nie pływającej lecz wiszącej.

 

- Nieźle chyciło - stęknął krasnolud chwytając za kolana nieboszczyka.

 

- Spróbuj trzeć mospanie - rzucił Gluwej grzechocząc szponami po kręgosłupie.

 

- Mówiłeś coś o poprzedniej grupie? Możesz wyjaśnić o co tu chodzi? - zapytał gorączkowym tonem gonad szarpiąc w okolicach stawu barkowego.

 

Słysząc prośbę, Galawanitym zarechotał w takt pulsującej w nim mgiełki. Udzielił jednak odpowiedzi od razu, co prawda niejako kłusując wokół tematu.

 

- Pamiętam ich jak nauki mojej mamusi! Dwóch elfów, gonad i orka... nie czekajcie, chyba coś pokręciłem... ork! Ork nie orka! To był chłop!

 

Rozległ się suchy huk a trzymająca szkielet w ryzach zmarzlina popękała lawinowo, kajdany mrozu przełamał gonadzki szlachcic co zbyt mocno nacisnąwszy na kości kapitana, poleciał na podłogę wraz z przebierającą paliczkami palców kończyną.

 

- Cholera... chyba urwałem ci rękę... - wyznał zawstydzony z lekka.

 

Nieumarły pokiwał głową dźwięcząc soplami na czapie i rozruszał się trochę sypiąc okruchy lodu. Od razu stracił równowagę. Od upadku uchronił go Kuhc podtrzymawszy za sterczące jak owadzie skrzydła łopatki. Znaledarowi pomógł wstać krasnolud, podał mu nawet upuszczoną spod pachy szkatułkę. Nie otrzymał jednak podziękowania ino wrogie spojrzenie szlachcica wyrywającego mu kuferek z garści.

 

- Tamci nie podołali, ale wam się na pewno uda kamraty! - kontynuował Galawanitym.

 

- Przejść przez Ulfyrhyimr? Wyzbyć się grzechów!? - drążył gonad.

 

- Stać się męczennikami - odpowiedział wreszcie kapitan.

 

Jak na rozkaz Znaledar i Hadziar cofnęli się o krok. Przy nieumarłym został tengu uprzejmie podając podniesioną kończynę jej właścicielowi. Ten obtargawszy rękaw fraku, stuknął ręką o bark magicznie przyłączając ją na powrót.

 

- Cóż mają znaczyć te kwaśne miny? Mamusia mówiła żeby takich nie stroić bo zostaną na zawsze. Baczcie ino na moje śliczne lico!

 

- Ale jak to... męczennikami? Tacy to, no ten tego, umierają - zląkł się karzeł.

 

- Nie rozumiem tego zażalenia. Możesz powtórzyć wolniej i głośniej? Ewentualnie napisać stosowny list i wysłać mojemu bosmanowi? Ahoj! Nieważne, bosman przeto był i znikł. Cyklop go zjadł.

 

- Ale co to kurwa znaczy!? - krzyknął gonad.

 

- No to takie duże bydle, ma róg i jedno oko. Lubi szpik kostny to i bosmana capnął. A mamusia moja mówiła, nie wywołuj cyklopa z groty...

 

Straciwszy cierpliwość, Znaledar chwycił Galawanityma za frak drąc szmatę do reszty a znów urywając nieszczęsną kończynę. Szarpiąc nieboszczykiem bez ustanku, jął wrzeszczeć zdecydowanie nadwyrężając swe płuca.

 

- Ty pojebie, gadaj co tu się dzieje! Nie po to żem tyle przeszedł żeby teraz zdechnąć! Żarty sobie stroisz skurwysynie!? Co!? Odprawiaj zaklęcia, już! Była mowa o odpuście to dawaj go ty gnido!

 

Rozwinięcie rabanu w rękoczyny zdusił w zarodku złowieszczy trzask płytowej zbroi. Oczu a puste oczodoły zwróciły się ku ziejącej gdzieś w okolicach rufy wyrwie w kadłubie. Przez ten nierówny portal wkroczyła solidnie pancerna li obficie oszroniona postać z miotłowatym ogonem oblepionym śniegiem. Cyjonja.

 

Zaraz za nią kręcąc od niechcenia młynki karabelą a bułatem, nadeszła potworna kryptyda marszcząca pręgi na pysku w uśmiechu prezentującym imponująco zadbany, pełny zestaw kłów. Wydruczaj.

 

- Więcej wiary Znaledar. Jak ostatnio sprawdzałem to męczeństwo uszlachetnia. Gonadzi to religijny naród, szkoda tylko że ich pasterze nie znają bogobojności. Może tedy po spartolonym zamachu dałbyś się z honorem zadusić na stryku - oznajmił potwór o pięciu ogonach.

 

Gonad czując jak strach liże go szorstkim ozorem po karku, znów upuścił szkatułę, wycofał się za tengu i krasnoluda uprzednio wypychając szkieleta do przodu. Monety zgrzytające mu pod stopami tylko pogorszyły kołatanie jego serca.

 

- Zasrane syfilisy, myślałem że zgubiłem was pod Taradamem! - wrzasnął Znaledar z trudem powstrzymując drgawki w nogach.

 

Na to zaśmiała się Cyjonja odrzucając głowę w tył. Zamachała rękoma niby oganiając się od robactwa. Karwaszem zaskrobała od dołu po przyłbicy, imitując ocieranie cieknącej śliny.

 

- Łacną wieczerzę mi zafundowałeś tymi swoimi pachołkami. Następnym razem proszę trochę młodszych. I ambrozję do tego.

 

- Okazałeś się więc większym imbecylem niż Senat przewidział w twym nakazie aresztowania - zawtórował Wydruczaj.

 

- Po niego żeśta przyleźli? Jak go nie będziemy bronić zostawicie nas? - spytał spokojnym tonem Hadziar.

 

Ostrza broni Wydruczaja zderzyły się krzesząc skry. Szóstka oczu przymrużyła się drapieżnie.

 

- I tak nie bylibyście w stanie nic zrobić.

 

- Przeklęty karzeł, leprykon! - zasyczał Znaledar.

 

- Lepiej zamilcz. Leszy nic nie wspominał o trzymaniu się razem. Oczywiste że nie dla wszystkich starczy odpustów - zastukał dziobem Gluwej obrzucając gonada stalowym spojrzeniem.

 

Były senator zakwilił coś niezrozumiałego kiedy to tengu pochwycił go za szubę chcąc rzucić przed szereg. Przeszkodziła mu w tym jednak Efleu. Wyskoczywszy z mroku, samemu złapała Znaledara.

 

Odczyniła taneczny krok odwrotu lewicą przyciskając do siebie zwiotczałego Znaledara wcale czule, a prawicą wymachując sporym kindżałem, po kolei w stronę każdej obecnej na statku osoby.

 

- Ni chuja wrono. A wy dziwadła też się odjebcie! Szlachetka jest mój! - ryczała, gniewnie krzywiąc twarz aż do sierpowatego wygięcia się szramy na policzku.

 

- Ahoj! Co za dramaturgia! Mamusia zawsze mówiła że miłość jest ślepa! - podekscytował się Galawanitym.

 

- Ta to ładnie pizgnięta jest - zauważył Hadziar.

 

Szpada dobyta spod płaszcza rozcięła powietrze w iście smoczym syknięciu. Gluwej objął ociekającym fanatyczną martwotą wzrokiem zarówno łowców głów jak i zielonoskórych. Okrutnie błyszczący w mroźnej poświacie sztych oręża skierował na Efleu, celując dokładnie pomiędzy srocze pióra na brwiach.

 

- Nie rób niczego głupiego, dzieciobójczyni - wykrakał żelaznym tonem.

 

- No właśnie... na to już za późno - odparła gonadka symulując rzut sztyletem. - Ha! Mrugnąłeś czerwiojadzie!

 

- Uspokójmy się może? Nikt nie musi ginąć! - zawołał Hadziar przezornie acz bardzo ostrożnie ściągając z pleców buławę.

 

Na to zaś roześmiał się klekocząco Galawanitym.

 

- A gdzieżby w takim scenariuszu znaleźć miejsce dla zabawy!?

 

Wielce nieprzyjemny skowyt wmuszanych na siebie metali podrażnił uszy zebranych niby pamiętny klangor walkirii. To Wydruczaj zgrzytał szablą po bułacie niby smyczkiem mordując skrzypce. Wygrawszy ową melodię łupnął kopytem po dechach i zawarczał donośnie:

 

- Dość! Co wy myślicie, że ja nie mam terminów do wypełnienia? W tym zawodzie liczy się punktualność, powiedzmy. Cyjonja, zeżryj ich.

 

Łowca głów nie musiał wypowiadać całego zdania, po prawdzie starczyło mu ino wypowiedzieć imię swej konfraterki.

 

Rzuciła się ona niczym dziki zwierz co wreszcie przegryzł pręty krat. Świszcząc krążącym w meandry batem, hucząc formującymi się w drugiej łapie szponami ostrego jak brzytwa lodu. Zdezorientowani a pewnikiem zaskoczeni pokazem wrzącej rządzy zadawania ran, grzesznicy oddali pola na mały zręb czasu. Taka przewaga wystarczyła wilczycy.

 

Bicz zawirował niczym grzechotnik wyskakujący spod piasku, przeciął powietrze okrążając pielgrzymów i zatrzymał się na pierwszym z brzegu, Hadziarze. Czarny rzemień owinął się wokół krępych przedramion krasnoluda z sykiem, chwilę potem ześlizgnął się pnąc w górę. Karzeł zawył upuszczając buławę która to pacnęła w zdarte z krasnego nieszczęśnika oślizgłe pasy zerwanej skóry li pasma zdartej szaty.

 

Następnie wielkie jak ostrza kosy, szpony lodu wystrzeliły wirując wśród, zdawało się smug rozrywanego powietrza. Niemal wszystkie zostały zręcznie zebrane na szpadę tengu i rozbite w drobnicę. Jeden jednak zdołał dosięgnąć celu.

 

Galawanitym zatoczył się machając ręką jak wczas przedstawienia baletowego. Szpon utrafił nieumarłego prosto w tors, tnąc żebra jak papier, rozbijając lód jak pianę, rozdzielając makietę triery na dwoje niczym drwalska siekiera szczypkę. Unosząc lewą nogę flamingowym zwyczajem, skłonił się zdejmując dwurożną czapę.

 

- Panie li panowie! Łajba tonie! - oświadczył jowialnie.

 

Niejako wyprzedzając rozkaz a czar, podczas ostatnich sylab zagrzmiało pękające drewno. Jęk dziesiątek skatowanych drzewców, tumult gromionego szyku kuszników kryjących się za świerkowymi pawężami.

 

Wnętrzności krypy rozjaśniały w akompaniamencie sypanych na nie wiór oraz drzazg, triera rozpołowiona brudnym, wulgarnym cięciem jęła łamać się, składać nieudolnie naśladując wachlarze noszone przez wysoko urodzone elfickie damy.

 

- No kurwa, kto by się spodziewał... - rzuciła Efleu.

 

Zupełnie ignorując całkiem niebezpieczny obrót stanu otoczenia, Cyjonja wpadła w szranki z nerwowo stroszącym pióra Gluwejem Kuhcem. Oblepiona brylastym naciekiem lodu łapa zatrzymała szpadę tuż nad osłoną dłoni. Rękojeść bata uderzyła tengu pod lewe oko rozcinając skórę pod piórami. Szpony wolnej ręki kruka desperacko zacisnęły się na karwaszu hamując kolejne razy.

 

- Obstawiam że smakujesz jak kurczak - wydyszała Cyjonja w akompaniamencie prószących z czterech wizjerów płatków śniegu.

 

Ptasie pazury zjechały z karwasza po nawarstwiającym się szronie. Beztroskie łupnięcia okutej rękojeści bicza spadły gradem na łeb tengu, brocząc się nie tylko juchą lecz i skrawkami skóry a pierzem. Cyjonja zarzuciła głową w spazmie śmiechu, zagrzechotała przyłbicą wygiąwszy szpadę w łuk torując sobie drogę do już łaskoczącego ją w nozdrza, gorącego serca kołaczącego w kruczej piersi.

 

Wtem, tuż przed następnym okrwawiającym uderzeniem, szyja Gluweja zgięła się zanurkowawszy pod zmierzającym donikąd batem. Dziób rozdziawił się z lekka, uczynił to drapieżnie, niby przez nagły atak pierwotnych instynktów zwierzęcych praprzodków.

 

Szpica dziobu zatopiła się idealnie w błyskawicznie zauważony, najsłabszy punkt zbroi wilczycy. Mała łatka kaftana między prawym naramiennikiem a łuszczącym się od szronu krańcem kirysu. Wnet zabarwiła się karmazynem, ochlapała blachy nadając ich zimnym barwom brutalnych nacieków życia.

 

Gluwej odrzucił pierw swój łeb ze strzępami tkaniny poprzeplatanej z wiązkami mięśnia, potem odparł skowyczącą z bólu czarodziejkę. Od razu wypluł plugawy kęs gorzkiego ciała, zakrakał do duetu wilczycy. Z przerażenia, szalonego otępienia.

 

Potem maszt do reszty otworzył niebo dla znajdujących się na podpokładzie. Roznosząc trierę bez litości, strzaskał też w szklane okruchy od wieków zmarznięte żagle a olinowanie. Krótki spektakl roztańczonych śnieżynek, wizg umierającego poszycia i trzaskająca w szrapnel stępka.

 

Runęli w przepaść.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle ponad rok temu
    "Kanciasty korytarz miał ściany zapełnione niszami na zmarłych, pięknie ozdobionymi płaskorzeźbami. Wszystkie były pozbawione lokatorów." - taki zdawałoby się opis lokacji, ale ten detal ZDECYDOWANIE niepokoi.

    Ten statek uwięziony w lodzie kojarzy mi się z "Avatarem: Legendą Aanga", choć tamten był już bardziej nowoczesny :)

    " - Na pływakach się nie znam, ale te wasze muszą robić wrażenie na wodzie - dodał Hadziar.
    - Rację macie krasnoludzie, tradycyjne szkutnictwo republikańskie jest pełne piękna. - Zgodził się szlachcic. - Jak będziecie mieć kiedyś okazję, to udajcie się do Westolu na tamtejsze regaty" - fajnie zobaczyć, jak postaci "przełamują lody" (nomen-omen) i zaczynają ze sobą rozmawiać bardziej przyjaźnie i swobodnie

    Czym jest prastary wrak statku bez kościotrupów? 😄 na ich miejscu bardziej bym się bała, gdyby ich tam nie było
    Okej, powiedział parę zdań i już jestem jego fanką

    Aspekt komediowy ma się dobrze :)

    Ogólnie coraz lepiej mi się to czyta, mam wrażenie, że historia trochę wyjmuje kij z... no, wiadomo. Nie, że wcześniej była zła, ale przez początek trochę trudno było mi przebrnąć.
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Legenda Aanga, ten lepszy Avatar he he. Świetna rzecz. Nie powiem, może gdzieś podświadomie obrazy z tego dzieła przesączają się do moich tekstów. W końcu to jedna z moich ulubionych serii.
    Poza tym, cieszę się że miło się to czyta. Faktycznie, pierwsza część była sztywna i bardzo na poważnie i dobrze że jednak nie przesadziłem i dało się przebrnąć.
    Mam nadzieję że do końca tekst będzie tak samo dobry :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania