Cegielnia

Upał oddychał nagrzaną do białości piersią. Ruch powietrza cedzony był i przepuszczany przez sito żaru. Ten żar, te kąsania promyków przywodziły na myśl żmije napastliwe, wijące się tu i ówdzie w krzakach i zaroślach. Nawet blade cienie chowały się już od rana przed słońcem do całkowitej swej nicości i obracały w niebyt.

Wtedy spojrzałem w niebo. I czarodziejskim ołówkiem splecionych palców zakreśliłem w powietrzu bałwana, ale się rozpuścił. I pogoniłem do ogrodu, bo byłem wolny, bo meandry dziecięcego czasu – czasu bez ograniczeń, drutów kolczastych i żywopłotów – mi na to pozwalały. Pognałem więc, a tam co najmniej od paru chwil mrówczy rozbójnicy zabierali się do biwakowania, a nieopodal miał miejsce taniec wokół miodu – piękny, uroczysty taniec robotnic. I wtenczas zrozumiałem, że świat, ten świat zalany gwałtowną nawałnicą lata, z wolna dostraja się, dorasta do tych kilku najgorętszych godzin.

Oto jest historia pewnej ekskursji, która miała miejsce w późnym, choć wciąż jeszcze niedoumarłym okresie mego dzieciństwa, w okresie, kiedy dorośli stali w kolejkach za mięsem na kartki. Był to czas ostatecznego upadku Racławii, bankructwa tej dzikiej i rozpustnej sielanki na rzecz egzystowania w wielkim mieście.

Jednym z bohaterów mego dzieciństwa jest Jacek, nazwisko nieistotne, który mieszkał w starym domu z nagiej cegły jako najmłodszy spośród wujkowej czeredy, gdzie proste kolejarskie życie skupiało się i rozgałęziało w wielkie arterie torowisk i pomniejsze żyłki bocznic. Jako kuzyn matki, tak samo jak ona przystojny i pełen wigoru, bardzo mi imponował zarówno słusznym swym wiekiem, wojskowym drylem, jak i „Marchewkowym Polem”, „Polem”, które nuta po nucie stale miał na ustach niczym się ma najświetniejszą pieśń żołnierską. Za wszelką cenę chciałem podołać jego wygórowanym oczekiwaniom i stać się dzielnym jak on włodarzem przeznaczenia.

By tym zawyżonym popod chmury ambicjom sprostać, dałem się raz namówić na niezwykłą wyprawę, o której po latach wiem tylko tyle, ile sam zdołałem zachować jako osobnik niepamiętliwy, abderyta zwyczajnej chronologii błahostek, ignorant czynów-niewidek i lipa-aktów. I ta historia rozpoczyna się właśnie tutaj nieopodal Jackowego domu, gdzie zaraz za gęstwą trakcyj i sitowiem peronów, rozciąga się nieskrępowanie, rozwarstwia na dwoje, troje, a nawet czworo pole – pszenica, żyto i len – no i cały ten topoli sznur. A zaraz potem znajduje się niepozorna dróżka i zapomniana przez Demiurga cegielnia, co po latach wciąż śni mi się i roi w skrzydlatej jak anioł mej wyobraźni.

Naprzód – pamiętam – były ogrody, potem tory, a jeszcze potem pola. O jakże urokliwy był to krajobraz pod niebem wielkim szalenie, którego anatomicznej specyfiki niepodobna zrozumieć. Płomienie jasnego popołudnia i zapalone od tego płomienia złotozielone hektary, które znajdowały się kawałek od Racławii, wyznaczały obszar dziecięcej autarkii i śmiały się człowiekowi w twarz.

Rozmarzone zagajniki śniły swoje sny najgłębsze o dzielnych rycerzach i zaklętych księżniczkach – zagajniki-eremici na pustkowiu zapomnienia. A na jednym z okolicznych szczytów odbywał się właśnie koncert samotnego dębu. Pagórki spływały jeden po drugim kaskadami cichych wodogrzmotów, w tle zaś migotały dalekie gradacje i wniebowstąpienia chmur, wciąż wyższych, dalszych, ciekawszych. Gdzieniegdzie na zboczach znajdowało się jeszcze ostatnie piernaty wilgotnego mchu, lekkie jak lekka drzemka.

O tej zamroczonej od piwa pijanej godzinie szczytem marzeń człowieczych było obmyć się z blasku dnia w katedralnych chłodach cegielni, gdzie tłusta jak oleum glina reklamowała się jako ciasto na pizzę – margheritę ceglaną. Ech, stara poczciwa pizza! Lity kloc słonecznego ognia musiał – jak się zdaje – uciec z tych gorących pieców jeszcze u zarania dziejów i wzbić się ku niebu, by prażyć, prażyć i jeszcze raz prażyć.

Jako dzieciak wiedziałem, że na samym dole wielkiego dnia w mroku cienistym i gęstym jak smoła znajduje się wir wielki, co ludzi porywa i ciągnie ich na dno. To tu znajdować się miały drogocenne klejnoty i granatowo-bombowe arsenały, których strzegły duchy poległych dawno temu nazistów. A tymczasem piruetem pląsów błysnęła tylko szara, acz aż parokrotnie ode mnie większa ważka (Megaloprepus caerulatus) o wielu omatidiach. Błysnęła, bzyknęła i odleciała na rubieże uwagi, w echa niedoskonałej świadomości ludzkiej.

Ruda i przez tę rudość aż fałszywa ziemia naszpikowana została jeszcze za Niemca łuskami, które wodziły teraz łuska za łuską za mną wzrokiem, łypały milionem martwych metalicznych spojrzeń. Rdzawa gleba pełna ohydnych kości, wijów i dżdżownic puszczała soki kropelka po kropelce, kap, kap, jak w kroplówce, a soki trafiały do studni przycmentarnej o wodzie wyciszonej, zadumanej i pełnej utajonych wibracyj. Dziwnie było tak stać i lustrować, co kryła umęczona, udręczona do żywego, zapłakana nad swym losem ziemia; dziwnie i niesmacznie. W podtopionej części wyrobiska lilie (Lilium candidum) hodowały baśniowe historyje, choć mi ich na razie nie zdradzały.

Tak oto poznawałem anatomię obcego, schodząc ku najczarniejszym odmętom telluru, cofając się w czasie wraz z każdym pojedynczym krokiem i każdym pojedynczym oddechem, drążąc tunele, wiercąc labirynty, kopiąc odkrywki glebowe, a krewniak Jacuś Placuś w niczym mi nie pomagał, tylko mnie obserwował i pilnował.

Tymczasem po wielu godzinach zmęczony sobą dzień przechylił się na drugą stronę, na boczek-podwieczorek. I należało wracać na kolację, albowiem uroki wędrowania to głównie reminiscencje i come backi.

Mój Boże, co z gliny ludzi lepisz! Nigdy nie pozwoliłeś mi na mapie odnaleźć swojej tajemniczej cegielni i myślę, że legendarna peregrynacja przynależy dziś bardziej do tamtej obcej i nie w pełni poznawalnej dziedziny, której już nie ma, do sfery imaginacyj i rojeń malca straconego na rzecz starca. Doprawdy nie wiem, jak bardzo musiałbym nad nią z lupą ślęczeć, ile metrów kwadratowych wspomnień byłbym zobligowany na klęczkach pokonać, by mi się w głowie rozwidniło i wróciła pamięć i oświecenie?

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Trzy Cztery dwa lata temu
    "I wtedy spojrzałem w niebo. I czarodziejskim ołówkiem splecionych palców zakreśliłem w powietrzu bałwanka, ale się rozpuścił. I pogoniłem do ciotecznego ogrodu, gdyż meandry dziecięcego czasu – czasu bez ograniczeń, drutów i żywopłotów – mi na to pozwalały" - pięknie.

    Czasy tych ogrodów. Chyba każdy je miał, każdy pamięta. Lecz - czy są jeszcze na mapach tamte miejsca?
    Raczej rzadko. Raczej - nie.

    (Ogród cioteczny możesz zamienić na ciotczyny, ale - niekoniecznie. Może w rodzinie tak był nazywany - cioteczny.
    Masz też tutaj powtarzający się ten sam fragment - ostatni akapit jest w całości wyżej, jako trzeci. Ale i to może jest zrobione specjalnie. Opowiadając w głębokiej zadumie - powtarzamy czasem te same kwestie, mówiąc jakby: tak, tak...).

    Miło się czytało.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Bardzo się cieszę, 3-4, i dziękuję za Twój wpis. :)
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    "Analiza morfologii cegielni z uwagi na eidos, propedeutykę i poetykę w kontekście tempery". O, mam już nowy tytuł! Oczywiście żartuję! :)
  • Bożena Joanna dwa lata temu
    Pięknie napisanie, czuć urok miejsc i zauroczenie, które minęło. Warto wracać do takich wspomnień.
    Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Dzięki, Bożenko! :)
  • Dekaos Dondi dwa lata temu
    Maciekzolnowski↔Nostalgicznie, urokliwie, a nawet tak: ciepło- baśniowo jakby↔Pozdrawiam?:)
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Dzięki DD, starałem się, jak mogłem, by było bajkowo plus sentymentalnie.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Ale ogólna ocena jest taka sobie niestety. :(

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania