Urheimat

plansza wywiedziona z języka, nasza pozasłowność.

wracamy często w to miejsce i z rozgoryczeniem

stwierdzamy: powiększa się i wyrodnieje.

 

gdy tam jesteśmy — tyle w nas much!

śpiewają abecadła z elementarza Farinellego

(albo Falskiego, ciężko stwierdzić, głoski

obrastają kolcami, ciężko się słyszą).

 

jest tam skrawek pełen głębokiej ciszy, gdzie milczą

miękkie i przyjazne słowa jak cycatość, szał, jabłko,

za to w podświadomości każdego mieszkańca

wrzeszczą komunikaty:

"Nie otwieraj zbyt szeroko oczu,

bo Ci wleci planeta Ziemia"

"Zatknij uszy, by się uniewrażliwić!"

"Uważaj, gdzie się kończysz!"

"Zbyt długie leżenie grozi zapadnięciem się w glebę"

 

panuje cenzura retencyjna: betonowe zapory

oddzielają jeden fałsz od drugiego,

pozornie chronią przed zalewem.

 

tam, oficjalnie, kłamie się raz do roku,

półgębkiem i wbrew sobie,

w baliach gęstej wody dojrzewa ławica zdrowych,

bo śniętych ryb.

 

łuska jednej, dwa musze skrzydełka — jako

talizmany. dźwigamy je w portfelach, choć i tak

zdajemy się na niewidomy los.

 

ćwierć wiorsty dalej — kraina wolna od języka,

gdzie zamiast śliny istnieje zbrylony miód,

detektoryści chodzą z wykrywaczami prawdy.

nosy — wręcz przyspawane do głośników.

 

tak, czują dym, naszemrane tajemnice.

mole książkowe przeszeptują przez czas i przestrzeń

mało prawomyślne idee, teksty świeżo przeczytanych

nowelek, albo opisują, kreska po kresce,

plany budynku Centrum Dekosmetyzacji (to takie

fajne miejsce, do którego przychodzą matrońcie

niemogące zmyć piętrowego makijażu, trze się je

tam pumeksami, płucze w ługu, aż do uzyskania

krystalicznej bieli).

 

istny mór książkowy: penetrowanie nazw. na

przestrzał i po przekątnej. szpital marki Diorama,

przedszkole marki Sofokles.

 

jest i trzecia płaszczyzna. patrzymy tam sobie w oczy

i jakbyśmy zderzali się ciemniami.

 

pływy: unosząca się w powietrzu zawartość ślinianek.

ściany są płócienne i pluje się w nie. nawet

konstelacje, raz bardziej, raz mniej, nasiąkają.

 

"słysz tężnie. tężenie. czujesz? też nie?" — melorecytuję

ci do ucha grudkę czarnego atramentu.

tam, niekiedy, nie ma nic poza nami

i stadem kobiet bez imion.

istny solipsyzm. sól z ich pizd.

 

nie lubimy tych pań. są zbyt dowolne (któraś

ma atak epilepsji, wstaje — i okazuje się, że

namalowała, dłonią na piasku,

przypadkowy autoportret.

 

inna, o nadrozwiniętej wyobraźni

(cholerna rozbuchanka!) — ciska kieliszkiem

o podłogę. fala uderzeniowa, fala fantazji

jest tak silna, że pod jej wpływem dochodzi do

tragedii: dźwigają się z przeszłości wieże WTC.

ginie mnóstwo ludzi, bo nagle wyrosłe z ziemi

wieżowce obracają w gruzy nowe budynki

odbudowywanego World Trade Center.

 

myślę o czwartym, hipotetycznym miejscu.

to ojczyzna na okaziciela, rodzinna wieś, z

której cię wygnano, poszczuto kamieniami.

to dom, który się zjada, codziennie, po kawałku.

jak? nie myśląc o nim, tracąc go na rzecz

innych, obcych.

 

"Psuj przestrzeń!" — głosi szumne hasło

Neurokostruktywistów, grupy literackiej, którą

założyliśmy, by się zagryźć., bez słów, bez obelg.

z melodyjnym charkotem

(potraktuj ból jak egzotyczną przyprawę,

poczuj się ubogacona nim).

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania