W Objęciach Atomowego Lata

Wstaje rano i patrzę przez okno. Mam teraz jeszcze chwilę na ekspresową modlitwę zanim oczy przyzwyczają się do oślepiającego blasku. To na szczęście tylko słońce. Jego lśnienie przestaje wypełniać cały mój łeb i znów staje się błyszczącą tarczą na niebie. Wszystko wraca na chwilę na swoje miejsce. Krajobraz na zewnątrz nie zamienił się jeszcze w poatomową pustynię. Ptaki. Dzieci. Sąsiadki. Od rana. Życie trwa. Jest super. A mówiąc to, mam na myśli, że bywało znacznie gorzej. A raczej kiepsko. I może być jeszcze gorzej. Jakiś miesiąc temu spałem w nowej kanciapie Ardiana, gdzie urządził sobie salę do prób i trenuje tam swoje rzemiosło. Pustostan, dwa dywany, jakiś plakat, nawet nie tak zimno, gdy się przyzwyczaić. Poza tym cały czas włączoną ma farelkę. Gitara i śpiew, a wszystko to dwanaście stóp pod ziemią, w ciemnej piwnicy w starym budynku w centrum. Bardzo stare budownictwo – wnętrze przypominało jakiś podziemny kompleks korytarzy, znacznie bardziej wymyślny niż zwykłe zejście do piwnicy. Głęboka betonowa dziura. Schron. Zero światła. Żadnego okna, które mogłoby go dostarczyć. Tylko nieumarta lampa światłotwórcza. Na górze świat mógłby się skończyć, a my nawet nie dowiedzielibyśmy się o tym bo spaliśmy nieprzytomni, niedotlenieni i pijani. W całym wszechświecie nie było słońca, którego promienie mogłoby nas obudzić. W końcu obudziło nas dopiero drżenie jakie spowodował przejeżdżający koło kamienicy tramwaj. To było jak trzęsienie ziemi dla naszych ciężkich głów. Przed tym nie ma ucieczki. Bunkier. Miejsce schadzek i noclegu bohemy naszych czasów. „Stary, nigdzie nie idziesz, walnij się tutaj bo nawet nie dojdziesz do domu”. A co jeśli domu miałoby, wkrótce nie być? Wtedy, gdy wyszliśmy stamtąd nad ranem, całe miasto obmywał przyjemny zimny deszcz. Wiele zostało nam wtedy przebaczone.

 

Dziś moje oczy oślepia silne słońce, które nabiera ostatnio siły do walki. Solarna rozgrzewka. W prawym narożniku gwiazda centralna Układu Słonecznego, w lewym Przedwiośnie Żeromskiego. Ulga przychodzi wraz z chwilą gdy przepiękne, nietypowe dla tej godziny i pory roku wyjątkowo ciepłe promienie rozbudzają moje oczy i wysuszają zimny pot na czole. Resztę wycieram nadgarstkiem. To podły pot strachu, esencja ze szczura, którego w sobie noszę na wypadek gdybym miał się poddać, lub gdyby jakieś Mocarstwo Zła, prowadzone przez Nieprzyjaciela objęło nad nami władzę. Albo gdyby pokazało dobitnie, że już ją ma i dawno tak było. Że potrafi ostatecznie zniszczyć w nas naszego złamanego kiedyś ducha. Rozpirzyć go w trociny i gwiezdne gówno. Bo jeśli przegraliśmy już dziś to nie ma się co czarować – nasze serca to pompki toczące w nas króliczą krew. Gówno mamy wtedy a nie duszę. Boję się czasami drogi czytelniku, że nie przesadzam. Mam stracha kiedy drę mordę na opuszczonym boisku szkolnym, a szyby drżą wtedy na wszystkich czterech otaczających mnie osiedlach pogrążonych w nocy, bo też się boją, bo wiedzą, że mam rację i już najwyższy czas zacząć mieć pełne gacie. Na południu drży kościół. Niedokończone, niedawno zlecone do wymiany witraże tracą swój kontur. Kumacie o co mi chodzi?

 

Przecież, nie powiem tego wprost, ale powiem wam tak – przyszedł na was czas. Owszem, było fajnie, ale ileż dziewczyny i chłopaki można. Trzeba spłacić swój pacholęcy dług, który sobie wyhodowaliście na waszych tłustych łapach i powiedzieć to jasno – „W końcu dobiorą mi się do dupy”.

 

Przegiąłeś Like. Potrafię to sobie powiedzieć. Rąbałeś browary z duchową opozycją, gadałeś źle na Ruskich i na Masłowską. Nie chodziłeś na wybory, a jak chodziłeś, to tak jakbyś nie chodził. Nie zachwycałeś się Marią Peszek i nie jara cię Gra o Tron. No to teraz masz pierdzielu. Przyszedł czas. Przyszedł na takich poczciwych cynamonowych frajerów jak ty – na nasze piękne różowiutkie dupy. To nie polityka. To karma. Uroboros pożerający swój ogon. Cyklicznie powracająca do naszej cywilizacji czystka, ludobójstwo o naturze higienicznej. Golenie cywilizacji.

 

Ale słońce świeci. To nie atomowy grzyb, ani podmuch energii z piekła. Póki co, mamy jeszcze jeden bezpieczny dzień w kraju podłych zakłamanych świrów i niewydanych książek. No to co? Wszystko gra, herbatka, marmolada na chlebek, bach, telewizorek i chłoniemy. Poranek poety. Podkręćcie mnie raz jeszcze, niech zacznę śnić o elektrycznych baranach. Industrialna kroplówa w świecie społeczeństwa informacyjnego. Co to kurwa znaczy „społeczeństwo informacyjne”? – Siorb, siorb, tę herbatę. – „Co to kurwa znaczy? Pójdę do sklepu i będę mógł kupić bułki za to, że powiem babie kto na żużlu wczoraj wygrał?” – Siorb, siorb, tę herbatę. Tam się w ogóle da wygrać? Tam wszyscy jak w partii socjalistycznej – tylko na lewo i na lewo. Społeczeństwo informacyjne – też mi co. Siorb… „Że już w korcach maku nie liczymy, nie w workach soli, nie w vatach i teslach, ani nie w dolarach tylko w bitach i terabajtach?” Możni tego świata, słuchajcie no co wam ma do powiedzenia biedny z tego świata krwi i pogruchotanych kości: -Widziałem młodych anielskogłowych, którzy liczyli świat w butelkach zwrotnych, widziałem takich, którzy szacowali wszystko według lat spędzonych na uniwersyteckich korytarzach, albo takich, którzy w pracy nerwowo zerkając na zegar przestępują z nogi na nogę. Bo dzisiaj jak wrócą do domu, jak się zawieszą na tych silnych nogach swoich ogromnych dziewczyn, jak się tam uwieszą, jak zaczną tylko tymi swoimi penisami w te ogromne mokre wagińska – Chlup! Chlup! Chlup! Tylko tik-tak, parę jeszcze minutek. I tik-tak, Chlup! Chlup!

 

Wraz z tykaniem zegara atomowego, nadeszła nowa epoka, Zimna Wojna – mówią - a po niej ciepła wiosna niewiedzy. Epoka bezmiaru. Epoka dymania nas w nasze odrętwiałe umysły. Chlup! Dziś u progu atomowego lata, patrzę w telewizor i dojadam ostatki konfitur. Kwaskowe, dobre – jak w seksmisji. I siorb herbatę. Kanały. Bach! BBC! Trochę nie wyrabiam, no to CNN – skażenie atomowe w Fokuszimie. Okazało się, że po tsunami w 2011 straty były większe niż przewidywano. Z tego co wiem odkryto to przez zupełny przypadek. Liczniki Geigera wariują gdy przyłożyć je do gleby. To znaczy, że skażona została woda, którą elektrownia atomowa wykorzystywała do chłodzenia swoich rdzeni. Wielka fala promieniowania zalała wybierze. Atomowe tsunami naszych czasów. Ciągle nie wyrabiam. Lecę na Comedy Central. Śmieszny grubas. Głupi grubas hehe. Bach! Okej wystarczy, w końcu te pulitzery i tak dalej. Trochę nie przystoi. Bach! Russia Today – hamuj! To tak jakby wywoływać duchy we własnym domu, tak jakby mówić językiem ciemnego władcy w zaciszu ostatniego przyjaznego domu. Amerykańskie samoloty nad polską ziemią. Radzieckie głowice nuklearne w Obwodzie Kaliningrackim wycelowane w największe miasta Polski i sąsiednich krajów. Do Krakowa podobno z tamtego miejsca nie dolecą, za daleko jak na ich pół tysięczno kilometrowy zasięg. Spokojnie. W takim razie do Huty na pewno nie dolecą. Kurwa, tutaj nawet nie doleciałby pewnie te amerykańskie samoloty odrzutowe jakby ich było trzeba. Jestem w wiecznie zielonym Shire. Ale, wkrótce i tutaj nie zaznamy spokoju, moje kochane Hutasy. Ekspert uspokaja, że znowu media mówią o czymś, o czym tak naprawdę nie mają pojęcia – wszak głowice wycelowane są w nas już od pół wieku. Jeśli jednak, okazałoby się, że nie są, można to naprawić w kilka minut. Upomną się o nas łapska Psów Iwana Groźnego. Pisałeś na Putina publicysto dziennikarzu? Postawiłeś na sobie krzyżyk. Udostępniałeś informacje na temat Majdanu obywatelu społeczeństwa informacyjnego? Postawiłeś na sobie krzyżyk. Pisałeś prace magisterką o historii kina amerykańskiego? Postawiłeś krzyżyk. Napisałeś Amerikana? Pocałuj ten krzyżyk, bo papcio Putin właśnie wyciąga ku tobie swoje łapy. Zaraz zapukają do twoich drzwi, ty zasrany imperialistyczny agencie chaosu. Zaraz zapłacisz za to całe miotanie się pomiędzy wschodem i zachodem i polską butę i w ogóle za wszystko co w twojej duszy nie jest ruskie, jak każdy porządny pieróg powinien być ruski. Za harnasia i za świętego mikołaja, za Andrzeja Zauchę i za Zbyszka Cybulskiego. Za Zbyszka Cybulskiego w tych zakrwawionych prześcieradłach, na tym śmietniku historii. Za jego okulary i za tą scenę z tym płonącym spirytusem, która jest najlepszą kurwa sceną.

 

- Puk puk!

 

O w dupę! Już idą po mnie, już po mnie. Ok, nie znam angielskiego, tych francuzów, angoli i amerykańców na półkach z książkami też nie – pierwszy raz ich widzę Panie najeźdźco – jasna cholera, gdzie jest mój Dostojewski?! Ta cholerna cegła miała mi się już nigdy do niczego nie przydać. Pan dyrektor z liceum miał rację! Dlaczego w tym kraju nikt nie czyta?! Jak coś powiem, że „Straż nocna” była lepsza od „Matrixa”. Zrobią mi z tyłka Teatr Bolszoj.

 

- Puk puk!

 

Okej, biorę to na klatę. Dosłownie. Rozedrę koszulę, położę się na chodniku w przedpokoju i powiem jakieś dobre ostatnie słowa. Będzie, że jak Witkacy. Lepiej bo on otworzył sobie żyły zanim doszła go wieść, że zwilża swoją krwią niepolską już ziemię. Ja stanę oko w oko ze złoczyńcami, barbarzyńcami ze wschodu. Nie no boję się. Zwiać jak Gombrowicz też jest ok. Wielka literatura. Darek Sromota, Bruno i Jonasz już zwiali. Może to jest sygnał, na który czekałem do tej pory? To jest dobre. Przez okno? Za wysoko. Połamię sobie giry. Okej, trudno – wróćmy do tych ostatnich słów… wymyśl coś chłopie, twój zegar atomowy tyka, oni nie będą czekać wieczność…

 

- Puk puk!

 

Nie no i tak pewnie ruscy powtórzą wszystkim, że błagałem o litość i nici ze splendoru pośmiertnej legendy. Trudno. Będę człowiekiem. Umrę śmiercią spalonych przez Hitlera książek Jakoba Wassermanna i Bertolta Brechta. W ciszy. Przy chamskich okrzykach. Pełen przemilczenia. Chuj wam w ryja.

 

-Kto tam?

 

-Poczta Polska.

 

-Kurwa! Nasi! Właź do środka człowieku! Nikt cię nie widział?

 

-Panie, ja się nie dam na takie sztuczki nabrać, ja tu mam renty, ja nie będę nigdzie właził bo mnie kto w głowę huknie i po wszystkim!

 

-Ale panie, co pan! Ja przecież wykształcony człowiek jestem! Patriota!

 

-Od pana śmierdzi wódą przede wszystkim, a nie patriota!

 

-Złożę na pana skargę!

 

-A niech mi pan złoży tu podpisik najpierw!

 

-A gdzie?

 

-A tu gdzie stempelek.

 

-Proszę uprzejmie.

 

-I tutaj gdzie kropeczki.

 

-Tutaj?

 

-Tutaj.

 

-Proszę uprzejmie.

 

-Do widzenia! Dziękuję bardzo!

 

-Do widzenia, miłego dnia.

 

To tylko rachunek za telefon. Oszukałem śmierć. Zelżyłem jej w żywe oczy. A jednak ktoś tam się na górze o mnie wciąż troszczy. Sprawdza moje bilingi i się troszczy. Ktoś szepnął o mnie w jakimś ministerstwie, z kimś właściwym się na wódkę umówiłem. Nie wiadomo, ale wyrobiłem markę. Co mnie to obchodzi z resztą, teraz to nie ważne. Nadchodzi nowy świat, a w nim nie będzie miejsca na układy i misiowe sympatie. Taki niewygodny piewca wolności jak ja jeszcze ma szanse na ostatnie manewry. Nie należy tracić czasu. Trzeba szybko odreagować i zabrać się za walkę w imię nadziei na przetrwanie tego świata. Zarzuciłem coś na grzbiet i wyruszyłem pospiesznie w kierunku baru Rzym, o którym rozpisywałem się już, drogi czytelniku, w innych rozlicznych moich przygodach.

 

Ale stop, stop… Zmarnować wszystko na Rzym? Wykastrować taki tekst?

 

Czyli kolejna opowieść o tym jak siedzimy wszyscy w naszej norce i boimy się wyściubić z niej nosa kiedy to świat wzywa na pomoc? Ile potrzebowałem do tego, żeby przekonać się, że stąd wszyscy już uciekli? Ci, którzy zostali walczą z tutejszymi wiatrakami o korzec maku i ważniejsze jest dla nich to co dziś będą mieli w swoich kichach, niż to co zostanie dla naszych zmutowanych dzieci? Nie mówiąc już o korposzczurach przenoszących dżumę, których esencję kryję w sobie też ja i przyznałem się już do tego wcześniej. Nie, to nie może się tak skończyć, to opowiadanie potrzebuje czegoś zupełnie innego. Szczur nie może wygrać. Ta opwieść nie może być po prostu kolejnym zapisem delirycznego koncertu życzeń. Potrzeba tutaj wyprawy, krucjaty, walki z Nieprzyjacielem. Z samym diabłem jeśli tylko to będzie możliwe. To opowiadanie nie dzieje się w moim mieszkaniu i w słoneczny dzień, jeden z pierwszych dni lata. Nie ma w nim słabych gagów z listonoszami i ani nieprowadzących do niczego monologami.

 

Jestem rzucony w noc. Nie sam, ale z Prawdziwym Człowiekiem. Dygotamy z zimna, podeszwy przymarzają nam do chodnika i idziemy przez nasze puste miasto, w którym wszyscy już śpią i nasłuchujemy tej ciszy czekając na grom. Jest Grudzień, albo Styczeń. Wyjątkowo zimna pogoda pozbawiła nas ochoty na kolejne piwo. Jesteśmy w drodze do domu, ale przed nami jeszcze wiele przecznic i wiele chylących się nad nami latarni. Nikogo innego by nas przywitać. Żadnego schronu, ani podziemnego bunkra wypełnionego zbawiennym rock'n'rollem. Tylko oszronione bezludne miasto z wyjącymi wiatrem ulicami. Te ulice jeszcze nie wiedzą, nawet nie podejrzewają, że zaraz zmieni się wiatr. Zaraz ruszą się figury na zapomnianej przez właściciela, zakurzonej planszy. Pionek bije królową.

 

- A co jeśli będziesz się bać? – zapytał Prawdziwy Człowiek, który woli opowieści od odpowiedzi bo one są znacznie bardziej trwalsze i prawdziwe. Sam też wie czym jest strach. Strach to siła, która zamyka nas przed samymi nami. Tak przynajmniej mu się wydaje.

 

- Nie wiem. Pewnie będę się bał. Ciekawe co by było gdybym się nie bał. Czy nadal mieliby nade mną władzę? – Pytam o to o to Prawdziwego Człowieka, ale wiem, że ten nie może udzielić mi odpowiedzi. Nad nim nie ma władzy nikt poza nim samym. Problem jednak jest w tym, że przez to jest również skazany na życie w więzieniu samego siebie. Ja otoczony jestem swoją wygodną klatką z powietrza i zawsze tak było.

 

Nagle nasz smętny marsz coś przerwało. Usłyszeliśmy w oddali blokowiska jakiś hałas. Po chwili okazało się, że słyszymy jakby ujadanie. Nadstawiliśmy ucha i zamilkliśmy by przestudiować ten wątły dźwięk. To był pies. Jakiś mały, może szczeniaczek. Rozglądnęliśmy się wokoło, ale nigdzie, w żadnym, oświetlonym pomarańczowym światłem latarni miejscu nie przemykał żaden cień, żadna widoczna postać nie szczekała pośród mrozu. Już mieliśmy wzruszyć ramionami i iść dalej, ale w końcu:

 

- Tam! – Wskazałem , ponad drzewa, bo nie na chodniku mieliśmy szukać tego źródła dźwięku, ale w otaczających nas blokach. Na małych balkonikach. To właśnie tam, na jednym z nich, wydało mi się, że coś się porusza. Z początku myślałem, że to firanka przycięta przez zamknięte drzwi na ten wąski, mały balkonik, ale w końcu, kiedy rozpoznałem naturę ruchów tego przedmiotu byłem pewien, że to pies. Mały biały kundelek, skamlał na równie małym balkoniku i drapał drzwi do wnętrza.

 

- Ktoś psiaka zamknął na noc na balkonie, czy jak?

 

-W taki mróz? Przecież ta bidula zamarznie pewnie. I to jeszcze na takim małym, że się klaustrofobii można nabawić.

 

-Albo lęku wysokości.

 

Ze środka, na szyby padało błękitne światło telewizora. Komuś znudziła się ta żywa maskotka? Mały rozbójnik wiercił się zbytnio i przeszkadzał swojemu panu w oglądaniu transmisji meczu, na której i tak facet zasnął? A może państwo nie lubią kiedy mały kundelek patrzy na nich swoimi ślepkami kiedy to robią? A kiedy pańcia poszła do domu, pan pierdnął, odwrócił się od drzwi i zasnął w najlepsze a mały niechciany piesek został już tak? Na tym mrozie. Tak jak my. Na tym kurewskim mrozie.

 

- Zrobimy coś z tym? – zapytał mnie Prawdziwy Człowiek.

 

- Ale co? Przecież nie pójdziemy do gościa i nie każemy mu otworzyć drzwi i wpuścić do środka psa. – spojrzałem na niego, a on liczył już jakie jest prawdopodobieństwo, że trafimy na właściwe drzwi dzwoniąc domofonem. – ile może być mieszkań na piętrze takiego budynku?

 

- Nie wiem, albo trzy, albo po dwa. Może na klatce byłoby napisane. Listonosz by wiedział. Szkoda, że nie ma z nami żadnego.

 

Postaliśmy tak jeszcze chwilę. Chyba udawaliśmy, że jeszcze przez moment liczymy mieszkania. Tak dla własnego sumienia. Potem pokręciliśmy głowami i zrezygnowaliśmy. A pies wciąż skamlał. Ale nie skamlał przecież do nas a do swojego pana, który go nie słyszał, lub słyszeć nie chciał. A jednak wciąż nie dawało nam to spokoju:

 

- A może wybić gościowi okno? Odrobina heroicznej anarchii. – Powiedziałem po chwili, kiedy już mieliśmy się stamtąd zabrać. Mieliśmy przed sobą jeszcze długą drogę do domu.

 

- Właściwie, dlaczego nie? Pies wejdzie do środka, ktoś otworzy drzwi. Pewnie to najlepsza rzecz jaką można w tej sytuacji zrobić. Poza tym wymierzymy karę gościowi za takie zachowanie.

 

-Właśnie, tylko, czy to nie jakiś ogromny gość, który się puści za nami w pościg?

 

- Wątpię. To raczej niemożliwe. Musiałby zbiec tutaj i w ogóle. Dawno nas tutaj nie będzie. Rzucasz i bierzemy nogi za pas.

 

- No to dawaj jakąś cegłę. Zaraz obudzimy buca. Zaraz zmieni się wiatr.

 

Pies wył cieniutko, a my szukaliśmy jakiegoś kamienia, czy czegokolwiek co moglibyśmy posłać wprost w okna tego sadysty.

 

- Bierz tę cegłę, tutaj masz. – Powiedział Prawdziwy Człowiek i wręczył mi mały rumiany odłamek. Był dosyć ciężki i dobrze leżał w dłoni. Parę razy podrzuciłem go, żeby się z nim bardziej oswoić. – Celuj w to okno obok. Tam światło telewizora zmienia się tak samo jak na balkonie. To ten sam lokal. Jak pójdzie szkło, to nie pokaleczymy psa. Poza tym pewnie wleci do środka.

 

Wziąłem zamach, zachwiałem się dosyć solidnie i niczym legendarny amerykański baseballista Joe DiMaggio, zawodnik New York Yankees, wyprowadziłem solidną torpedę w przedtem obrany cel. Moja ceglana piłka pofrunęła wysoko ponad drzewa i w końcu bardziej słyszeliśmy ją niż widzieliśmy. Trach. Pęknięcie. Totalna porażka. Joe DiMaggio grał na pozycji pałkarza. Nie doczytałem.

 

- Osz kurwa. – rzuciłem – to miało być… inaczej.

 

Zeszła mi trochę. Przyznam. Nie szyba pękła. Trafiłem w psa. Zabiłem go. Pękła jego czaszka. Jakby łupnięcie orzecha. Przestał skamleć. Staliśmy w ciszy. Wiatr zmienił się zbyt gwałtownie.

 

- Chcieliśmy pomóc. – Powiedział mi Prawdziwy Człowiek i poklepał mnie po ramieniu.

 

- Czyli zadziałać na korzyść tego psa. Cudownie, że chcieliśmy. Chodź, spadamy stąd.

 

Przyspieszyliśmy, zniknęliśmy za skrzyżowaniem i nadłożyliśmy trochę drogi. Czy żeby oswobodzić się z powietrznej klatki musisz liczyć się z tym, że każda istniejąca w tym wszechświecie siła sprzeciwi się przeciw tobie? Tutaj, na szczypiącym mrozie wykręcającym nam stawy nie mogliśmy liczyć na nic dobrego. Szliśmy dalej przez pustynię miasta i czekaliśmy na słońce, o którym już zapomnieliśmy. Jest do dupy. Jak pokonać strach i dać świadectwo? Jak wyściubić nos z nory, skoro każde twoje działanie może okazać się szkodliwym? Co jeśli jesteś za cienki w piętach dla zła panującego na tym świecie? Co jeśli jako pierwszy wypowiem wojnę przeciwko Nieprzyjacielowi jakim jest znieczulica i zostanę sam na placu boju. Należę do pokolenia, które uwierzyło intelektualistom twierdzącym, że nadszedł koniec historii. Że już wszystko złego co miało się wydarzyć, wydarzyło się i świat ułożył się na nowo, tak, że już tylko będzie się rozwijał. Jest wygodniej. Przemeblowaliśmy się i w końcu całe feng shui się nam zgadza. Kto to powiedział? Fokuszima? Nie, to tam gdzie jest skażenie. Fukuyama. Tak, Francis Fukuyama – gość, po optymistycznym proroctwie, którego nagle wybuchła wojna w byłej Jugosławii, a zaraz później samoloty z talibami wbiły się w World Trade Center. Czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie, wszyscy widzą, że wcale nie idziemy w dobrym kierunku. Sytuacja jest co roku bardziej napięta, ale tylko z właściwym czułym słuchem zauważycie, że coś gdzieś jednak piszczy pośród nocy, kiedy idziecie swoimi zmrożonymi na kość, pustymi ulicami. W moim mieście, w waszym. W każdym. W każdym, które straciło kontakt z rzeczywistością. Każdym które jest podpięte. Wszystko było dobrze, dopóki ktoś nie przystawił nam licznika Geigera do dupy i okazało się, że i nam zagraża atomowe lato. Ktoś musi dać świadectwo. Ktoś kto nie mierzy świata w liczbach bagnetów, głowic i rakiet. Ktoś z lepszą celnością niż ja. Ktoś z lepszym słuchem i wzrokiem. Ktoś z odpowiednim słuchem i wzrokiem. Ktoś kto dalej może wyściubić nos. Ktoś kto leżąc w łóżku pośród absolutnej ciszy słyszy, że zegar w pokoju obok tyka co raz głośniej.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ant 04.08.2014
    naprawdę ciekawe, niebanalne
  • Grz 06.08.2014
    super!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania