W pogoni za czerwonym warkoczem
Przerzutki to moja zmora, gorsza niż pękające dętki. Długo patrzyłem na rozkręcone części. Równie dobrze mógłbym z patrzenia na gołą babę wywnioskować, jak jej tam w środku wszystko funkcjonuje. Włączyłem kanał YouTube, na którym jakiś starannie wypacykowany artysta demonstrował w przyspieszonym tempie: tu śrubkę przykręcić, tam popuścić i już gotowe; jaka to dziecinada, patrzcie czego to ja nie umiem! Żeby nadążyć za ruchem jego rąk, musiałem oglądać występ kilka razy. Na tych bezowocnych poszukiwaniach zeszło mi popołudnie. W piątek zamiast naprawiać przeciekającą rynnę, pojechałem do rowerowego sklepu. Nad wejściem duży szyld: ‘Blackman Bicycles’. Sklep prowadziło młode małżeństwo. Wbrew napisowi obydwoje byli biali, a do pomocy zatrudniali znajomych, również białoskórych. Płacili im niewiele, dlatego za każdym razem widziałem nowe twarze. Przywitała mnie właścicielka, co od razu poprawiło mi nastrój, bo miała całkiem ładną buzię, resztę też nie najgorszą.
— Jak idzie interes? — zapytałem zdejmując kask z głowy.
— Lepiej niż kiedykolwiek — odpowiedziała zza lady.
„Kiedykolwiek” oznaczało przed covidem. Kiedy ta zaraza nas dopadła, ludzie nie wyściubiali z mieszkań nosa, gotowe żarcie trzeba było im zawozić, a że nie wszędzie można wjechać samochodem, wykupiono w tym celu większość rowerów. Dostawy nowych welocypedów nie nadchodziły, lecz i tak właściciele sklepu zarabiali więcej na serwisie oraz częściach. To dlatego posłała mi uśmiech, pomimo że byłem trudnym klientem, wszczynającym kłótnie o byle drobiazg. Rzuciła okiem na mój rower, lecz gdy tylko zacząłem opowieść o chorobie przerzutki, skinęła na mężczyznę gmerającego przy czymś na zapleczu. Kiedy podszedł bliżej zauważyłem, że jest w starszym wieku, na krótko przystrzyżonej głowie nie zachował wielu włosów, za to miał wciąż nienaganną postawę: beżowy golf zwisał luźno na wysportowanej sylwetce o płaskim brzuchu i szerokich ramionach. Wyglądem przypominał Trevora Howarda z filmu „Bitwa o Anglię”. Nic nie mówiąc, wytarł dłonie szmatą i spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
— Mam problem z manetką. — Dotknąłem ręką niedużej dźwigni na kierownicy.
— Żaden kłopot — odparł po krótkich oględzinach. — Wróć za godzinę i będzie zrobione.
Mówił zbyt czysto jak na pracownika warsztatu rowerowego, a jego głos zdradzał akcent osoby mieszkającej dawno temu w Anglii.
Zostawiwszy rower w naprawie, rozmyślałem jak zabić godzinę wolnego czasu. W pobliskim centrum handlowym wyświetlano kilka filmów, jednak poszedłem do Targetu i zaraz tego pożałowałem, bo chodzenie po sklepie wśród półek zawalonych tym samym, bezużytecznym towarem nudziło mnie bardziej niż łażenie bez celu chodnikiem przy ulicy. Wylazłem w takim razie na najwyższy poziom shoppingu Westpoint i obserwowałem stamtąd ruch na pobliskiej budowie. Pierwszy budynek urósł już do kilku kondygnacji, a na jego szczycie ujrzałem wielu niskich, drobnych budowlańców w białych hełmach i odblaskowych kurtałkach: Chińczycy, Filipińczycy, Malezyjczycy, nacje lichej postury, za to zwinni niczym mrówki. Pod następny budynek nie wykopano jeszcze fundamentów: zbrojono teren, koparka usuwała nadmiar ziemi. Kiedyś stały tu domy jednorodzinne z włókna szklanego, dokładnie takie o jakich opowiadał Seweryn Baryka. Nazywaliśmy je „fibroszczaki”.
— Gdzie mieszkasz? — pytał jeden swojego kumpla, nie o adres, ale rodzaj domu.
— W fibroszczaku — odpowiadał tamten i wszyscy wiedzieli, że latem ma w mieszkaniu smażalnię, zimą zamarza, lecz przynajmniej ściany w łazience nie zawierają azbestu.
Sam dom wart niewiele, ale każda działka kosztowała może z milion. Korporacja mieszkaniowa wykupywała cztery działki, na których stawiała apartamentowiec za dwadzieścia milionów. Właściciele działek znaleźli na to sposób: przestali działać na własną rękę i utworzyli zorganizowane grupy, potem zatrudnili prawników, żeby nie oddawać ziemi za grosze. Patrzyłem jak ciężarówka z przyczepą podjeżdża do krawędzi wykopu. Ciekawe ile łyżek koparka nasypie do każdej skrzyni? Po załadunku kierowca zakrył przewożony materiał automatyczną pokrywą, a gdy wyjeżdżał na ulicę, minął pustą ciężarówkę wjeżdżającą na plac. Fajną robotę ma ten kierowca, operator koparki również, ale kierującemu wysokim dźwigiem nie zazdrościłem, choć zarabiał podwójnie. Widziałem w telewizji jak pod wpływem wiatru dźwig runął na ziemię. Ten co na nim pracował musiał mieć niezłego pietra lecąc w dół, zanim z kabiny dźwigu nie pozostała kupa roztrzaskanego szkła i pogiętego metalu.
Zadzwonił mechanik ze sklepu powiadomić, że rower jest już gotowy. Postałbym z chęcią tu dłużej, bo ruch na budowie naprawdę zaczynał mnie wciągać.
— Ile jestem winien?
— Czterdzieści dolarów — odpowiedział mężczyzna w beżowym golfie.
Zapłaciłem przy kasie, ale zanim zabrałem rower, wystąpiłem z propozycją:
— Naucz mnie jak to naprawiać, a zapłacę podwójnie, żebym nie musiał z czymś takim przychodzić ponownie.
Słysząc to, Anglik zrobił zarozumiałą minę.
— Na to trzeba dwadzieścia lat.
— Tyle czasu nie mam, ale jestem zdolnym uczniem.
— A ja dobrym specjalistą. Pokaż rękę.
Rozczapierzyłem palce. Złapał klucz imbusowy, odkręcił nim śrubę i przesunął manetkę minimalnie do środka kierownicy.
— Teraz lepiej.
Podziękowałem mu i odjechałem. Przerzutka wciąż szwankowała. Wprawdzie manetka chodziła bez zarzutu, lecz wózek nie stawał w wymaganym położeniu. To tak jakby kapitan na mostku krzyczał „cała naprzód”, a szef w maszynowni robił coś zupełnie innego. Do sklepu jednak nie miałem ochoty wracać.
Nazajutrz, podczas jazdy drogą rowerową wzdłuż autostrady, poddałem przerzutkę wyczerpującym testom. Dziesięć kilometrów w jedną stronę, po drodze wiele górek, w tym dwa zabójcze podjazdy. Rower był mi nie do końca posłuszny, ale jak dobrze wytresowany koń, sam wracał znajomą ścieżką do garażu. Za kładką dla pieszych dogoniła mnie jakaś rowerzystka. Spod hełmu wyłaziły jej czerwone włosy. Choć pedałowałem z większą siłą niż ona, jechała minimalnie szybciej, dzięki węższym oponom i butom z zatrzaskami, nie licząc, że płuca miała młodsze przynajmniej o dwadzieścia lat. Wskoczyłem jej na kółko, żeby mnie pociągnęła przez kilkaset metrów, aż do wzgórza „karnej kompanii”. Obracała leciutko pedałami, jak dziewczynka na rowerku bobo. Przylgnąłem do kierownicy, nacisnąłem na pedały mocniej i zostawiłem jej kolarzówkę w tyle, a przy okazji wyprzedziłem dwóch innych rowerzystów, pokonujących z wyraźnym wysiłkiem wzniesienie. Pchnąłem dźwignię, lecz wózek ani drgnął, a kiedy wjechałem na płaski wierzchołek wzgórza, łańcuch przeskoczył nagle aż o dwie zębatki. Diabli nadali angielskiego eksperta! Widząc jak tracę prędkość, rudowłosa dziewczynka przyspieszyła, ogarnięta duchem walki i pewna, że tym razem jej nie ucieknę. Mały włos, a prześcignęłaby mnie znowu, nie wiedząc, że byłoby to możliwe tylko dzięki kiepskiej robocie Anglika.
— Tym razem co takiego? — spytał zdziwiony gdy rankiem odwiedziłem jego sklep.
Usiłowałem za wszelką cenę ukryć niezadowolenie. Lepiej udawać rozanielonego klienta, bo w przeciwnym razie nie kiwnie palcem, albo popsuje przerzutkę do reszty.
— A tak, pojeździłem trochę i chciałbym, żebyś na wszelki wypadek sprawdził, czy nadal wszystko działa prawidłowo.
Popatrzył na mnie podejrzliwie.
— A czemu miałoby nie działać?
— Sam wiesz, to chiński rower, a ty masz mocną rękę…
Graham (bo tak Anglikowi było na imię) wybuchł na to śmiechem, jakbym opowiedział dobry dowcip.
— Naturalnie, my Brytyjczycy to nie jakieś tam konusy — odparł z dumą w głosie. — Niejeden naród odczuł to na własnej skórze.
Niepotrzebnie poruszył ten temat, a ja nie powinienem prowokować go do zaczepki.
— Gdyby ten rower to był Spitfire... — zacząłem oskarżającym tonem — a losy bitwy zależały od jednego samolotu, to byście ponieśli klęskę.
Graham poczerwieniał ze złości, trafiony moim argumentem niczym serią z Messerschmitta.
— Dawaj to!
Złapał za rower i wrzucił go na stojak. Pokręcił pedałem, nacisnął dźwignię przy manetce, manipulował w dole jakąś śrubką koło pantografu, znowu kręcił pedałem, ruszał dźwignią, tam i z powrotem, wiele razy…
— Gotowe. — Zdjął rower i pchnął go w moją stronę. — Masz swojego Spitfire’a. Teraz pokaż jakim jesteś pilotem.
Nie mogłem uwierzyć. Tyle forsy za niecałą minutę pracy! Wskoczyłem na rower i jechałem do domu. Kapitan wołał „osiem węzłów naprzód”, a szef momentalnie ustawiał wajchę w odpowiedniej pozycji. Dłużej ich nie słuchałem, bo moją uwagę pochłonęło coś innego — ujrzałem przed sobą kolarkę o czerwonych włosach: wpasowaną w ramę roweru, zatrzaśniętą na ostatni gwint, gotową do zrywu!
Komentarze (29)
- Stuknięcie młotkiem - 1 dolar
- Wiedziałem, gdzie stuknąć 199 dolarów.
Ale tu chyba nie tak do końca Anglik wiedział. Albo może i wiedział, lecz zrobił na odwal się, bo tak to już leży w angielskiej naturze, że porządnie to się robi tylko cudzymi rękoma. Anglicy wszakże zawsze najdzielniej walczą, do ostatniego żołnierza swoich sojuszników.
Grunt, że czerwony warkocz nie uciekł za daleko, będzie się z kim pościgać. Nic tak nie motywuje, jak możliwość popisania się przed młodszą przedstawicielką płci pięknej ;) I zwykle cena nie gra roli, więc te kilka dolarów za naprawę to doprawdy nic. A zresztą, gdyby historia była dłuższa, czerwony warkocz okazałby się córką Anglika.
Jeszcze jeden nudny dzień (właściwie dwa) w życiu szarego zjadacza chleba. Dobrze, że przynajmniej raz na jakiś czas, czerwony ogon przemknie mimo, muśnie mnie po twarzy. Wtedy wszystko nabiera smaku i koloru.
Dziękuję za piękny komentarz, który wydrukuję i oprawię w ramki :)
Przed Panem Bajkopisarzem nic się nie ukryje. To recenzent najwyższej klasy. Oby takich jak najwięcej. Dziękuję za przeczytanie i komentarz :)
Tekst czytało się lekko, dlatego piątak ?
Elektryczna hulajnoga? Uważaj, żebyś nie potrąciła kogoś na swojej drodze, bo Ci wlepią mandat jak w Finlandii, roczna pensja! Anglicy nic nie zrobili i nic nie zrobią. Siedzą w pubie, moczą nosy w piwie i oglądają piłkę nożną. Dziękuję za piątaka :)
Spoko loko, mam odłożone ? Pomykam po lesie, są w nim piękne ścieżki rowerowe i wyszynk piwka nawet, fajnie tak sobie piwka łyknąć pod rozłożystym klonem. Może Anglicy mają rację, po huk się napinać? Niech się inni napinają.
Zobacz, co zostało z porschaka, ciała się zwęgliły, 200 km/h taką drożyną wysadzaną drzewami, toż trzeba wyobraźni nie mieć. Jechałam 200 na autostradzie, ale w nocy, ruchu nie było, no i w porywach, nie całą drogę.
https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/VFZk9kuTURBXy8xNWQxMzcwZS0zNTNlLTQ4MDQtOGYwYi05NmQxNmNhNWFmMzYuanBlZ5GTAs0DSACCoTAFoTEB
https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/VFZk9kuTURBXy8xNWQxMzcwZS0zNTNlLTQ4MDQtOGYwYi05NmQxNmNhNWFmMzYuanBlZ5GTAs0DSACCoTAFoTEB
W Düsseldorfie kolega zabierał nas z hotelu swoim Audi. Jechaliśmy do biura w Meerbusch-Görgesheide 180 km/h. Szybciej się nie dało, bo Chinki z Hongkongu piszczały ze strachu. Mój szef często jeździł do Monachium, to dalej niż z Warszawy do Szczecina. Sądziłem, że wróci późnym wieczorem, albo zostanie tam na noc, a on był z powrotem w biurze już wczesnym popołudniem. Droga autostradą zabierała mu zaledwie cztery godziny. Spróbuj tego w Polsce.
Obydwa linki prowadzą do pustej strony. Może to strona tylko dla kobiet :)
Ekofaszyści optują za całkowitym ograniczeniem szybkości i dopną swego ?
Sorry, ale foto pewnie chronione, bo z wypadku, dlatego nie można przekleić, ale tu jest artykuł:
https://www.fakt.pl/wydarzenia/mazury-wypadek-porsche-zgineli-dwaj-biznesmeni/nbpfxvt
Tak, znam te drogi mazurskie, wąskie, wysadzane leszczyną, malownicze, lecz zdradzieckie. Dobre na rower lub bryczkę, ale nic większego, ani szybszego. Utalentowani ludzie, skoro tak dobrze radzili sobie w biznesie. Nawet mądrym przytrafia się popełnić wielkie głupstwo. Tym razem życie wystawiło im rachunek, którego nie byli w stanie zapłacić.
Szkoda będzie tej ograniczonej wolności na autostradach. W NSW maksymalna prędkość 110 km/h, a terytorium dwa i pół raza większe od Polski. Prędzej kobieta zajdzie, niż auto zajedzie :)
Hihihhihi, ano, prędzej kobitka zajdzie ?
"Rower, to jest świat" - śpiewał Janerka:
Flaga na maszt
Rower jest nasz
A rower jest wielce okej
Rower to jest świat
Kiedyś szłam sobie w słoneczny, niedzielny poranek chodnikiem wzdłuż ścieżki rowerowej i zobaczyłam jadących czterech rowerzystów. Wszyscy wyglądali identycznie. Byli jednakowego wzrostu i postury, mieli dopasowane, czarne stroje, czarne kaski, czarne okulary i takie same rowery. Wyglądali jak dzikie ptaki, bardzo egzotycznie. Dlatego, że było ich czterech. Taki pojedynczy rowerzysta wyglądałby normalnie. A czterech? Poczułam wtedy, że otarłam się o jakiś równoległy świat:) Świat rowerzystów, którzy jadą non stop przed siebie.
To wielki dar widzieć więcej niż zobaczą oczy :)
Demony ruchu zamienione w ptaki. W kupie raźniej, bo każdy widzi plecy jadącego przed nim, a i ten na czele, czuje za sobą obecność grupy. A samotnemu ciężko. Z przodu wiatr, z tyłu słońce, zamiast kropel deszczu z nosa skapuje pot, musi się zmagać z dystansem, każdą górą, zakrętem, uważać na żmije wygrzewające się w poprzek dróżki.
Na szczęście rowerem można też jeździć we dwójkę, jak tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=ZYwhvD2-fYw
Przedmówcy prześwietni fachowo rozebrali tekst do ostatniej szprychy, co mi zatem pozostaje?
(Też myślę, że czerwony warkocz był córką Angola :)
Podziękować należy za dobrą lekturę, super się czytało.
Pozdrawiam.
5!
Nazwać kogoś „czarnoskóry" to dyskryminacja, „białoskóry” komplement.
Rok temu zdawałem egzamin na dyplom w cyber security to mi ucięli punkt za wyrażenie 'black list', bo obraża czarnych. Obecnie należy używać zwrotu 'deny list'.
Cieszę się, że czytanie nie wywołało niestrawności :)
Co to się porobiło...
Deny list - dobre! :D
Swoją drogą, na czarnych plecach przez pół tysiąclecia było tak wygodnie.
Czas na ich wyprostowanie się.
Jedyną ambicją autora jest w miarę spokojnie przeżyć jeszcze jeden dzień koszmaru zwanego „życiem” ;)
Życie polega na unikaniu śmierci, w międzyczasie trzeba je sobie jak najlepiej zorganizować.
Tekst w mojej osobistej interpretacji traktuje o tym, że ludzie nie chętnie dzielą się swoją wiedzą z innymi, bo gdyby to uczynili straciliby przewagę nad drugim człowiekiem. Należymy do gatunku kochającego dominować nad sobą i czuć wyższość od drugich przedstawicieli.
Pozdrawiam, 5.
Nie tyle wadliwe, co skomplikowane, wymagające ciągłego serwisu. Dlatego najlepiej nauczyć się samemu naprawiać, albo... dystans pokonywać pieszo :)
Większość faktycznie woli nie dzielić się swoim doświadczeniem, zwłaszcza gdy w grę wchodzi zarobek. Ale żeby nie być jednostronnym dodam, że spotkałem również takich, którzy chętnie okazują pomoc całkiem bezinteresownie.
Dziękuję za komentarz i również serdecznie pozdrawiam.
Ano, jakby płachtą na byka... Krew się gotuje :)
A tak na serio, to zazdroszczę Ci leciutkiego piórka. Zdolniacha z Ciebie!
Ale słodzisz... Szkoda, że nauczycielka w podstawówce nigdy mnie nie pochwaliła. Może dziś byłbym innym człowiekiem :)
Raz miałam wredną polonistkę. Chciała mi trzy postawić na koniec roku, pomimo udziału w olimpiadach. Zagroziłam komisyjnym... no i nie postawiła mi trójki.?
☕
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania