W przeklętym zakładzie Larysza (z cyklu "Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu")
To było chyba na głogóweckim rynku. To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków tego intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka świata. I pamiętam jak dziś, jak na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie, topniejącej w słońcu gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Matkę Ziemię pipetka (piposzka), pienił się spocony, straszliwie na coś wkurzony bruk, ułożony jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej scenerii. A sceneria była to krasna, wymuskana, słoneczkiem i wszystkimi kolorami tęczy malowana.
Często przyjeżdżałem wraz z babcią do tego schludnego miasteczka na zakupy i po to tylko, by sobie połazić po nastrojowym ryneczku, gdzie nieopodal znajdował się zamek, w którym znalazł schronienie król polski Jan Kazimierz podczas potopu szwedzkiego, gdzie w pobliżu przyszedł na świat artysta-malarz Jan Cybis i gdzie swego czasu powstawały IV i V symfonia Ludwiga van Beethovena. Jeździłem z Racławic pociągiem w dni takie jak ten, letnie i upalne, a potem krok za krokiem przechadzałem się po miasteczku. I nigdy nie zapomnę tej długo ciągnącej się alejki lipowej, łączącej stacyjkę z centrum miejscowości, albo też jednego, jedynego przebłysku inicjatywy biznesowej, z jaką podówczas, jeszcze za głębokiej komuny, miałem styczność właśnie tu, w Głogówku.
Był to interes prywatny zwany „Lodziarnią u Alojzego”, gdzie powstawały najdziwniejsze i najbardziej wykwintne zmarzlinowe smaki, takie jak na przykład mrożone desery pomarańczowe (ale nie sorbety) z kawałkami drobno przetartej skórki z mandarynek i pomarańczy tysiąca. Uuu, pychota! Niekiedy jeździłem na zakupy i wyborne gofry, innym zaś razem do fryzjera, tak jak dziś właśnie. I o tym pokrótce.
Zakład golibrody męskiego, pana Larysza, znajdował się na rogu Rynku i ulicy Reja, a tuż przy wejściu w Dąbrowskiego, gdzie z kolei mieścił się Kościół świętego Franciszka. Ruch był przeważnie spory, miało się wrażenie, że ludzie wciąż tylko wchodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą. Właściciel z podkręconym do góry wąsikiem i uśmiechem przyklejonym na stałe niczym butaprenem strzygł panów, zaś jego gibka pracownica obsługiwała w osobnym pomieszczeniu panie. Pan fryzjer przymilał się do klientów już od progu, niekiedy zupełnie zapominając o takim – dajmy na to – dzieciaku siedzącym na fotelu w jego zakładzie. Czasem jak weszła do salonu jakaś miejscowa piękność ubrana w miniówę, to pan Larysz tracił dla niej głowę i śledził każdy jej ruch, śliniąc się obficie. Mógł wtedy w roztargnieniu zrobić człowiekowi krzywdę, oczywiście tak niechcący. Pół biedy, jeśli akurat mył głowę albo rozczesywał włosy delikwentowi, gorzej, jeśli golił mu zarost albo nie daj Bóg wywijał nad głową ostrymi enerdowskimi nożyczkami.
Gdy weszliśmy z babcią do środka, pan Larysz właśnie porządkował akcesoria i szykował się na przyjęcie kolejnego klienta. Mój Boże, było tam dosłownie wszystko: suszarka do włosów, butelka z wodą, najrozmaitsze pachnidła, pianki do golenia, szampony, kremy modelujące, żele nawilżające, szpilki, spinacze, grzebienie, ręczniki, komplet nożyczek oraz golarek, i tak dalej, i tak dalej. To właśnie ja miałem być następny. Rozparłem się więc wygodnie w fotelu, a babcia zainicjowała pogaduszki z jakąś przygodnie poznaną panią siedzącą obok:
– Więc mówi pani, że mąż pracuje? A gdzie?
– Na Czterech Porach Roku.
– Ach tak! To tam na Vivaldiego? – Boże, już myślałem, że ta konwersacja to jakiś zakamuflowany sprawdzian z historii muzyki, włoskiej, barokowej i w ogóle...
– Nie na Vivaldiego, tylko na Starej Wenecji, wie pani…
I taka była to rozmowa, gadka o wszystkim i niczym, a tymczasem do zakładu weszła urodziwa brunetka w miniówce. I pan Larysz odpłynął wzrokiem w siną dal miniówkową i zaczął wywijać ponad mą głową nożyczkami bez ładu i składu, nerwowo i chaotycznie. Tak zamaszyście wywijał i tak potwornie się rozpraszał z powodu panienki, aż w końcu zahaczył mnie tymi enerdowskimi ostrymi nożycami o czubek lewego ucha. Zasyczałem z bólu, a krew wytrysnęła z małżowiny. W tym momencie pociemniało mi przed oczami, a potem zacząłem mieć zwidy. A mianowicie ukazali mi się wszyscy trzej wielcy ludzie: Jan Kazimierz, Jan Cybis i Ludwig van Beethoven. Król Kazimierz trzymał mnie za rękę i się modlił, mistrz Jan pocieszał przez ramię, a maestro Ludwig siedział tuż obok na drugim fotelu z trąbką dla niesłyszących przyłożoną do ucha i krzyczał, żebym się wcale to a wcale nie martwił.
Zerwałem się na równe nogi i pogoniłem do babci. I już po krótkiej chwili wszystko wróciło do normy – zwidy się skończyły. Na nic się jednak zdały Laryszowe przeprosiny i zapewnienia, że nic się nie stało i że to był tylko nieszczęśliwy wypadek. Za nic w świecie nie chciałem wracać na upiorny fotel, który od teraz kojarzył mi się wyłącznie z torturami. Nie było innej rady, jak tylko pożegnać się i wyjść od tego pożałowania godnego babiarza. Wychodząc, nie omieszkałem wyrzucić z siebie swej złości:
– Panie Larysz, a wie pan? Stracić kawałek ucha to sobie można, ale stracić cały łeb z powodu jakiejś tam baby, to nie warto, oj, nie warto! – i tak mu wygarnąłem, czego absolutnie, ale to absolutnie nie żałuję.
Komentarze (13)
Beethoven faktycznie IV symfonię (B-dur) napisał w Głogówku, lecz V symfonię już w Wiedniu, choć obydwie powstawały równocześnie. Oczywiście niewykluczone, że siedząc na krześle u innego golibrody, może również łowcy miniówek, już mu te cztery słynne nuty brzmiały w głowie. Było to w roku 1806, kiedy kompozytor wciąż mógł słyszeć mowę i muzykę normalnie, bez używania aparatów słuchowych.
Daję ☆☆☆☆☆ i pozdrawiam :)
Niestety słyszałam, że pan Larysz zmarł niedawno. Był niewątpliwie jedną z bardziej barwnych głogóweckich postaci. Jeszcze przed śmiercią postawił się sanepidowi (bo dostał karę za otwarcie zakładu w pandemii), zaskarżył do sądu decyzję i wygrał! Ale go to pewnie dużo kosztowało.
Bardzo fajny tekst!
Takie cuś mi się znalazło: https://www.wykop.pl/link/5889593/nie-zyje-fryzjer-ktory-postawil-sie-sanepidowi-i-wygral-w-sadzie/
Widocznie nie tylko pan Larysz stracił głowę...
Szacunek!
Pięć!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania