W Przyszłość (2012,5)

Od autora: Tekst napisany dość dawno po wizycie w kinie na filmie 2012... moja wersja:)

Janusz

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Kama właśnie skończyła nocną zmianę w szpitalu. Było bardzo późno, chciała już tylko szybko wrócić do domu. Od wybuchu epidemii opustoszałe, nocne ulice miasta przerażały ją. Szybko podeszła do stojącej na parkingu Toyoty, otworzyła drzwi i wsiadła. Torbę rzuciła na siedzenie pasażera i uruchomiła silnik. Smugi światła z reflektorów na chwilę omiotły szare ściany szpitala. Przez chwilę prowadziła po wyboistym parkingu, by wyjechać na drogę. Nie było widać żadnego innego samochodu. Wjechała na środkowy pas i przekraczając dozwoloną prędkość zmierzała w kierunku samotnej kawalerki, którą wynajmowała na przedmieściu. Światła drugiego samochodu dostrzegła w lusterku, dopiero gdy ten wjechał, kilkaset metrów za nią, na ten sam pas. Chwilę później, chyba z tego samego zaułka, wyjechał drugi znacznie większy pojazd. Tylko dzięki temu zobaczyła, że pierwszy z samochodów ma coś na dachu. Policja! Zwolniła do dozwolonej prędkości. Radiowóz zbliżał się dość szybko, zjechała na prawy pas w nadziei, że pomknie dalej. Niestety. Gdy tylko ją wyprzedził włączył „koguta”. Zatrzymała się na poboczu i wyłączyła silnik, czekając aż policjant do niej podejdzie.

- Proszę wysiąść z samochodu. – Głos policjanta był miły, ale stanowczy.

- Wracam z pracy, przepraszam, że jechałam nieco za szybko – mamrotała wysiadając i uśmiechając się szeroko.

- Proszę wsiąść do radiowozu. – Czyli chodziło im o alkomat…

Zauważyła, że duża ciężarówka, która jechała za policjantami, zatrzymała się zaraz za radiowozem i zgasiła światła. Zauważyła też, że na tylnym siedzeniu samochodu, do którego ją prowadzono, ktoś siedział. Policjant nie zamknął za nią drzwi tylko się pochylił jakby chciał przykucnąć. W tej chwili poczuła ukłucie w ramię. Niemal natychmiast wszystkie jej mięśnie zwiotczały a obraz przesłoniła gęstniejąca mgła.

- Ratu… - głos uwiązł w gardle, oczy zeszkliły się od napływających łez rozpaczy.

Z ciężarówki wysiadło dwóch ludzi ubranych w białe kombinezony, podeszli do radiowozu i przy pomocy jednego z policjantów podnieśli wiotkie ciało dziewczyny.

- Niezła sztuka, warto było – powiedział jeden z nich przyglądając się kształtnej figurze ofiary. – Dawaj jej teczkę.

 

****

 

- Kapitanie, mamy tu chyba problem. Jest ze mną pan Dufe z ochrony linii. Chce z panem rozmawiać. - Nawet przez telefon było słychać, że stewardesa jest zdenerwowana.

- Pan Dufe? A co to za jeden? – zapytał.

- Nie wiem, już go panu daję. – Przez chwilę było słychać jakieś trzaski, chwilę później odezwał się stanowczy, męski głos.

- Witam, kapitanie. Mamy tu poważny problem. Trójka pasażerów jest zarażona, już to sprawdziliśmy. Proszę skontaktować się z kontrolą lotów i potwierdzić moją tożsamość. Mój numer to WJ-54-AH. Potem wejdę do kokpitu i przekażę panu dalsze instrukcje.

Drugi pilot spojrzał na niego pytająco. Skinął tylko głową. Bob latał z nim od prawie dwóch lat i rozumieli się niemal bez słów.

- Kontrola lotów, tu lot numer pięćset siedemdziesiąt dwa do Vancouver, mamy na pokładzie człowieka o nazwisku Dufe, twierdzącego, że pracuje, jako agent ochrony. Jego numer to WJ-54-AH. Przesyłam numer identyfikacyjny z terminala. – Drugi przez chwilę stukał w klawiaturę, a potem ze skupioną miną nasłuchiwał wiadomości zwrotnej. Spojrzał na kapitana i skinął głową. – Szybko potwierdzili, ale wszystko się zgadza, Jack.

- Proszę wejść do kokpitu, panie Dufe – powiedział do mikrofonu.

Drzwi otworzyły się, wystraszona stewardesa przepuściła przez nie niezbyt wysokiego jegomościa ubranego w trzyczęściowy garnitur. Wyglądał raczej na biznesmena niż agenta.

- Kapitanie, proszę skierować się na te współrzędne. – Dufe podał mu kartkę przypominającą wizytówkę z wydrukowaną pozycją geograficzną.

- Co mam powiedzieć pasażerom?

- Nic, zaraz rozwiążemy ten problem. – Głos był bardzo spokojny. Właściwy człowiek na właściwym stanowisku. – Za chwilę przyjdzie mój współpracownik, zejdzie do luku. Musimy upewnić się, że na pokładzie nie wybuchnie panika. Lepiej, żeby wirus się nie rozprzestrzenił.

W drzwiach zmaterializował się kolejny mężczyzna ubrany w niemal identyczny garnitur z małym neseserem. Z wprawą otworzył luk w podłodze i wsunął się do niego.

- Proszę odizolować kokpit od reszty samolotu. Wprowadzimy środek usypiający do systemu klimatyzacji kabiny pasażerskiej. Lepiej dla nas wszystkich, by panowie pozostali przytomni. – Dufe nadal nie zmienił wyrazu twarzy.

- Chce pan uśpić pasażerów? To chyba nie jest standardowa procedura? – zapytał kapitan.

- Wie pan, że ma wykonywać moje polecenia. – We wzroku agenta pojawiła się natarczywość. – To tylko działania prewencyjne. Proszę nakazać wszystkim usiąść na miejscach i zapiąć pasy, także załodze.

Jack spojrzał na drugiego, ten tylko skinął smutno głową. Kapitan wykonał polecenie. Odczekali dłuższą chwilę. Kilka przełączników zmieniło położenie i kokpit został odizolowany od reszty samolotu.

Parę minut później w całym samolocie, pozostało tylko czworo przytomnych ludzi. Reszta pasażerów i załogi zapadła w błogi sen. Lot trwał niemal godzinę. W tym czasie agent nie odezwał się już ani słowem. Stał za fotelami i przyglądał się beznamiętnie horyzontowi widocznemu za oknami.

Celem okazała się tyć stara, opuszczona baza lotnicza. To znaczy, powinna być opuszczona, ale przy końcu pasa, na którym lądował samolot zgromadziła się kawalkada samochodów. Były tam dziwne ciężarówki, kilka wojskowych samochodów, ale żadnych karetek.

Maszyna zatrzymała się przy pojazdach na końcu pasa.

- Świetne lądowanie kapitanie, zapewne nikogo nie obudziliśmy. – Zabrzmiało to niczym żart. – Proszę zaczekać w kabinie. Zaraz przyjdzie oddział medyczny, by panów zbadać. Proszę pamiętać, że nie możemy pozwolić na rozprzestrzenianie się wirusa – powtarzał to niczym mantrę.

Piloci spojrzeli na siebie ze zdziwieniem a agent wyszedł z kokpitu. Jedna z ciężarówek błyskawicznie podjechała do samochodu. Okazała się być ruchomym rękawem, przez który na pokład weszli ludzie w białych kombinezonach. Przez chwilę szeptali o czymś z agentem, a potem weszli do kokpitu.

Jack zauważył tylko, że strzykawka, którą mu przystawiono do ramienia zawiera jakiś niebieskawy płyn. Chwilę później stracił świadomość.

Na płycie lotniska major Dufe podszedł do swego zwierzchnika.

- Dwieście szesnaście osób, razem z załogą – zameldował.

- Dobrze. Samolot nie wraca już do służby. Niech go odholują na stanowisko parkingowe i oficjalnie poinformować o katastrofie.

- Tak jest. – Major zasalutował.

 

****

 

Igor prowadził swój patrol po opustoszałych ulicach Murmańska. Zasypane śniegiem miasto było niemal wymarłe. Przez ostatnie trzy miesiące, zachorowało tu prawie trzy czwarte mieszkańców. Wszyscy zostali wywiezieni do szpitali w strefach kwarantanny. Szli środkiem pustej ulicy i szukali tych, którzy próbowali zarobić na nieszczęściu innych. Od czasu wybuchu epidemii, zamieszki były na porządku dziennym. Na początku, różnego rodzaju męty podburzały ludzi, by nie zgadzali się na przenoszenie chorych do szpitali. Potem pojawiła się masa szabrowników próbujących ukraść wszystko, co nie było trwałe przymocowane.

Przechodzili w pobliżu dużego sklepu komputerowego, gdy dostrzegli grupkę ludzi próbującą ukryć się w bocznej uliczce. Igor wskazał cywili ruchem ręki.

- Stać! Zatrzymać się! – krzyknął.

Szabrownicy wiedzieli, że wojsko nie będzie się patyczkować z takimi jak oni. Zatrzymali się natychmiast i podnieśli ręce go góry. Trzech z nich przy okazji upuściło kilka kolorowych pudeł. Prawdopodobnie ostatnią zdobycz.

- My tylko zbieramy to, co nikomu się już nie przyda! – krzyknął jeden z mężczyzn.

- Dobra, dobra. Rączki do góry i idziecie z nami, pajace! Dziadek Mróz w tym roku nie przyszedł. Nie wiedzieliście? – Saszka energicznie zapędzał pojmanych na środek ulicy.

- Ale my nic… - tym razem tłumaczyć próbowała się jedna z dziewczyn.

- Cisza! Ruszać się! – Igor nie miał ochoty na wysłuchiwanie kolejnych wyjaśnień.

Do posterunku nie było daleko. Pojmani chyba pogodzili się ze swym losem, bo nie odezwali się słowem przez całą drogę. Gdy tylko dotarli na miejsce, zabrano ich na przesłuchanie i badania. Po kilku minutach, do patrolu podszedł oficer i jeden z tych naukowców, ubrany w biały kombinezon.

- A co z nimi? Są zdrowi? – zapytał odziany na biało. Nieco zbyt mocno zaakcentował ostatnie słowo.

- Pewnie tak. Ale mamy i tak już za dużo patroli. – Oficer przyglądał im się tajemniczo.

- Jak to „za dużo”, panie poruczniku? – Igor był bardzo zdziwiony.

- Nie jesteście już tu potrzebni, ludzi coraz mniej. Przejdziecie badania i pojedziecie w inny rejon gdzie bardziej się przydacie.

- Tak jest.

- Proszę za mną. – Człowiek w bieli wskazał im boczne wejście do budynku, w którym mieścił się posterunek.

Szli za nim do wielkiej hali. Uwagę Igora zwróciła olbrzymia ilość prostokątnych skrzyń zalegająca pod ścianami. Każda z nich miała namalowany numer. Ten w kombinezonie wskazał im krzesła, przy każdym z nich stał tak samo ubrany człowiek.

Strzykawkę z niebieskim płynem dostrzegł chwilę po tym jak usiadł na wyznaczonym miejscu. Po ukłuciu, świadomość błyskawicznie uciekała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że próbuje wykrzyczeć słowa protestu, gdy ogarniała go ciemność. Człowiek w bieli, który ich tu przyprowadził przyglądał się wiotczejącym ciałom żołnierzy.

- Ilu mamy do wysłania? – zapytał oficera, który właśnie podszedł.

- Z tymi od szabru… trzysta dwadzieścia siedem osób.

- Wezwijcie, więc transport, poruczniku. Trzeba ich już zabrać.

- Tak jest, panie kapitanie.

- A co robimy z trupami?

- Jak zawsze, zakopcie na cmentarzysku.

- Tak jest.

 

****

 

Rahul przekładał na wpół świadomie plastikowe końcówki do otworów w dziwnych gumowanych pasach. Jego firma dostała intratne zamówienie rządowe. Setki tysięcy, a może nawet miliony instalacji tlenowych do nowoczesnych izolatek medycznych. Na świecie chorowało tylu ludzi, że takie urządzenia były bardzo potrzebne. Choroba atakowała ludzi w sile wieku. W niektórych tabloidach pojawiły się nawet doniesienia, że czym ktoś inteligentniejszy tym ma większe szanse na zarażenie. Kolejna plastikowa końcówka trafiła na swoje miejsce - pracował niczym automat, ale mimo to czuł się potrzebny. Możliwe, że w ten sposób, uratuje komuś życie. Sprawdził następną uszczelkę i włożył w nią plastikowy element. Jeszcze trzy miesiące temu rozpaczliwie szukał pracy w Kalkucie, ale teraz wiedział że to będzie dobry rok. Miał dobrą posadę, wymagania nie były zbyt wielkie a płaca, więcej niż sowita, jak na takie stanowisko. Wszystko zaczynało się układać. Jeszcze jeden przezroczysty element znalazł się na swym miejscu. Za chwilę kończył zmianę, ktoś go zastąpi przy przesuwającej się w nieskończoność taśmie produkcyjnej, a on wróci do domu, do rodziny.

Tym razem zmiana skończyła się nieco wcześniej, nie było dzwonka a zegar na ścianie hali wskazywał, że jest za dziesięć siedemnasta, gdy taśma się zatrzymała a z głośników rozległ się komunikat:

- Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na kontrolę do sali medycznej na drugim piętrze. Powtarzam. Wszyscy pracownicy sekcji „A”, zgłoszą się na…

Automat beznamiętnie powtarzał wiadomość. Rahul zdjął lateksowe rękawiczki ochronne. Szedł w niemym pochodzie za innymi pracownikami do końca chodnika wiodącego wzdłuż linii produkcyjnej. Tu rzucił zmiętą lateksową kulę do kosza na odpady. Kolejne badania. Badali ich co tydzień i zawsze ktoś dostawał czerwoną kartkę - był chory. Ale on czuł się dobrze, nie miał żadnych objawów. Maszerował więc pewnie, wraz z całym tłumem innych robotników. Miał nadzieję, że badania nie potrwają zbyt długo, że zdąży na przygotowaną przez żonę kolację. Nie wiedział, że kila godzin wcześniej pod blokiem w jednej z biedniejszych dzielnic miasta zatrzymało się kilka wielkich ciężarówek i białych nieoznaczonych vanów. Do budynku weszli ubrani na biało ludzie, uzbrojeni w pneumatyczne strzykawki z niebieskawym płynem. Gdy kończył pracę, w budynku, w którym mieszkał, nie było już nikogo.

Taki sam niebieskawy płyn sprawił, że on też stracił przytomność chwilę po tym jak mu go zaaplikowano. Dwóch odzianych w białe kombinezony ludzi ułożyło jego bezwładne ciało w prostokątnym pojemniku i nałożyło mu na twarz taką samą instalację medyczną, jaką jeszcze kilkanaście minut wcześniej montował. Sarkofag z uwięzioną wewnątrz, nieświadomą ofiarą został załadowany na ciężarówkę. Gdy ładownia samochodu zapełniła się, odjechał on w nieznanym kierunku.

 

****

 

Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot kolejny, niewielki biurowiec zbudowany przez mało znaną firmę w całym szeregu podobnych budowli. Gdyby jednak ktoś mu się dokładnie przyjrzał, zauważyłby, że większość pracowników tej firmy nie wracała popołudniami do domów. Zapewne tu mieszkali. Tylko dostawcy jedzenia i kurierzy z rzadka wchodzili do budynku. Mieli jednak dostęp jedynie do recepcji. Zawsze tam zostawiali zamówione dostawy lub przesyłki, nie przeszkadzało im to, zwłaszcza, że zazwyczaj odprawiani byli z sowitym napiwkiem. Na frontowej ścianie budynku widniał napis „In Future”. Gdyby ktoś mógł dostrzec cokolwiek przez odblaskowe okna, zauważyłby także, że pracownicy firmy nosili dość swobodne stroje.

- Jak stoimy z planem? – zapytał mężczyzna po pięćdziesiątce, stojący przy jednej z przeszklonych ścian, patrząc na niemal opustoszałą ulicę. Ubrany był w rozciągnięty bury sweter i wytarte jeansy.

- Po dwóch miesiącach mamy zapakowane niemal trzy czwarte ludzi w wieku produkcyjnym i nieco więcej dzieci. Tylko wśród starszych współczynnik jest niższy. Ale cała akcja przebiega szybciej, niż zakładaliśmy.

Jego rozmówca nie okazywał niemal żadnych emocji. Ot po prostu właśnie zakończył sprawozdanie dla przełożonego. To, że było pozytywne, nie miało w tych okolicznościach większego znaczenia.

- Dziękuję. – Nadal wpatrywał się w zalaną słonecznym blaskiem ulicę. Był dopiero początek lutego, ale ten rok zapowiadał się bardzo ładnie. Szkoda, że miał to być ostatni rok świata, jaki znał. Nie zareagował nawet na ciche stuknięcie, które oznaczało, że został sam w przestronnym biurze.

Zrobiło się tak spokojnie. I to nie tylko tu, wszędzie na świecie. Oficjalnie Epidemia szalała od pięciu miesięcy, mieli jeszcze kolejne trzy. Akcje prowadzili od czterech miesięcy. Mimo iż był jednym ze znających niemal wszystkie szczegóły, wiedział, że prawdą nie może podzielić się z nikim. Nie tylko ten, komu by ją przekazał, ale i on i wszyscy jego współpracownicy natychmiast zostaliby „zapakowani”. Rozumiał też, że to jedyny sposób. A i rozwiązanie okazało się być lepsze, niż początkowo sądził. Gdy zaczynali, pojawiały się protesty, demonstracje i różnego rodzaju teorie spiskowe. Jednak tym razem nie było problemu z eliminacją potencjalnych zagrożeń. Każdy propagator działalności która nie pasowała do planu, znikał błyskawicznie wraz z całym otoczeniem, zwolennikami a nawet demonstrantami. Tylko dzięki ulotnemu odbiciu na ciemnym szkle zauważył, że mimowolnie na jego twarzy zarysował się delikatny uśmiech. Jak bardzo ironiczne było to, że to między innymi takie demonstracje przysłużyły się prowadzonej operacji. Zresztą podobnie było z wszystkimi zgromadzeniami ludzi, wystarczyło zapakować wszystkich w jednym miejscu. Jeszcze nie tak dawno temu przerażały go przypadkowe ofiary. Teraz już rozumiał, że nie było alternatywy. To właśnie było zadanie jego i jego ludzi. Czym lepiej pracowali, tym akcje przebiegały sprawniej i bezpieczniej.

Na drodze pojawił się samochód, kierowca jechał powoli jakby czegoś szukał. Biały van zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy, na wprost wejścia do przychodni medycznej. Z wozu wysiadły dwie osoby, kobieta i mężczyzna, zapewne para. Byli zbyt daleko, by mógł im się dokładnie przyjrzeć ale nawet z tej odległości widział, że byli zdenerwowani. Poganiany przez kobietę mężczyzna zabrał z tylnego siedzenia auta kilkuletnie dziecko. Potem szybko weszli przez obrotowe drzwi na których namalowany był duży czerwony krzyż. Przyjechali tu szukać pomocy, prawdopodobnie nie znali tej części miasta. Zapewne była to ostatnia czynna przychodnia w tej dzielnicy. Cała trójka zniknęła wewnątrz budynku. On wiedział, że już z niego nie wyjdą, sam wydał takie polecenia.

Powinien już wrócić do pracy, trzeba było przejrzeć raporty, rozesłać polecenia i przygotować kolejne operacje. Ale miał naprawdę świetny zespół, wiedział, że może jeszcze przez chwilę przyglądać się scenie z której zeszli wszyscy aktorzy. Kilka minut po tym jak rodzina zniknęła wewnątrz budynku, wyszedł z niego samotny, ubrany w szary mundur mężczyzna. Energicznie podszedł do stojącego na poboczu białego vana, wsiadł za kierownicę i nieśpiesznie odjechał, zapewne by odstawić samochód na któryś z parkingów. Jego właścicielom już się nie przyda. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, jego promienie nieco przygasły. Sprawiło to że odbicie w szybie stało się wyraźniejsze. Wyglądało to tak, jakby jego eteryczna postać przyglądała się całemu zajściu niczym mistyczny olbrzym. Niczym bóstwo patrzące na swe dzieło. Nad lewym ramieniem odbicia majaczył jakiś napis. Nie dało się go odczytać, był lustrzanym odbiciem trzech rzędów złotych liter na szklanych drzwiach gabinetu:

„Arturo Madane

Dyrektor operacyjny

Europa południowa”

 

****

 

„Zybcys662: Pomylka, jesteś tam??”

Kolejny raz wstukał pytanie w komunikator. Odpowiedź nie nadchodziła. Od rana, pisał różne wersje tego samego pytania. Ale rozmówca z drugiego końca globu, nie odzywał się. I tak powinien już skończyć pracę, u nich była już… 22. Wczoraj pisał, że coś odkrył. Że coś widział. Że to większa sprawa. Że wie coś na temat Epidemii. Obiecywał, że dziś powie coś więcej, wieczorem miał jeszcze coś sprawdzić. Dziś jego znajomy, nie odezwał się nawet słowem.

Marek Witewicz, był administratorem sieci klienckiej u jednego z dostawców Internetu. Roboty nigdy nie miał zbyt wiele, a teraz gdy większość firm była zamknięta, a ludzie mieli inne zmartwienia niż niedziałający Internet, nudził się potwornie. Miał jednak pracę, musiał utrzymywać sprawność łącz. Sieć potrzebna była do koordynacji akcji ewakuacyjnych do stref kwarantanny, organizacji zaopatrzenia i wielu innych istotnych teraz spraw, rząd płacił za to sowicie. Tyle, że zazwyczaj całość działała bez zarzutu. Pogadać nie było z kim, w całej firmie pracowało już tylko kilka osób. Ale i tak wszyscy unikali bliższych kontaktów. Pewnie bojąc się zarażenia. Z jego znajomych, których nigdy nie miał zbyt wielu, chyba wszyscy byli już na kwarantannie. Matka wylądowała w szpitalu jako jedna z pierwszych. Nigdy nie był zbyt towarzyski, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak dużo dawały mu te pogaduchy w pracy. Dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę jak bardzo jest samotny. A do tego jeszcze ta nuda.

Jakiś czas temu próbował nawet sprawdzić swe zdolności hackerskie i włamać się do zaszyfrowanych kanałów informacyjnych. Skończyło się to dywanikiem u szefa i dość stanowczą poleceniem, by przestał zachowywać się jak „lamer”.

Wybawieniem, z tej trwającej od tygodni nudy, okazał się ktoś o ksywce „Pomylka_darwina”. Facet był Polakiem, mieszkał i pracował na północy Australii, w mieście o nazwie Darwin.

Zaczęli ze sobą rozmawiać przez sieć, było to miłą rozrywką, nawet jeśli jeden musiał przychodzić wcześniej a drugi zostawać po godzinach. Obaj nie bardzo mieli dokąd wracać po pracy. Nie miał pojęcia jak tamten się naprawdę nazywał. Nie wiedział ile ma lat, choć chyba był nieco młodszy. Gadali o wszystkim, o pogodzie, polityce, grach, filmach, dziewczynach, Ufo, szkolnych latach… Długo by wymieniać. Ale chyba nigdy nie rozmawiali o sobie, nie rozmawiali też o Epidemii i o tym co się dzieje. Tak jakby unikanie tego tematu, podobnie jak odległość, miało zapewnić im bezpieczeństwo. Aż do kilku wczorajszych postów.

Dziś usiadł do komputera gdy tylko wpuszczono go do biura. Natychmiast napisał, że już jest. Ale nikt się nie odezwał. Innego kontaktu nie miał, ale chyba wiedział, że już nigdy nie dostanie żadnej wiadomości od użytkownika „Pomylka_darwina”.

- Panie Marku! – W drzwiach jego pokoju stała, pani Iwona. Podstarzała asystentka szefa, oczywiście z maseczką na twarzy. Ta to miała paranoję. – Dyrektor prosi by przyszedł pan do jego gabinetu.

Znowu wymyślili jakieś bezsensowne zajęcie. Dyrektor chyba też się nudził. A może w końcu doszli do wniosku, że nie ma po co go tu trzymać. Ale w sumie od czasu, gdy dostali kontrakt rządowy związany z tymi kanałami łączności, szef przestał narzekać na brak pieniędzy. Można by powiedzieć nawet, że stał się rozrzutny - pizza była na koszt firmy. Co prawda, w mieście, została tylko jedna pizzeria, ale darmowe jedzenie zawsze lepiej smakuje.

Nim wszedł do gabinetu, zauważył, że na głębokich fotelach w recepcji siedzi dwóch policjantów. W samym gabinecie prócz dyrektora siedział jeszcze jeden człowiek. Dyrektor był wyraźnie zdenerwowany.

- Panie Marku, czy mamy pewność, że sieć pozostanie sprawna bez obsługi? – zapytał bez zbędnych wstępów. Obcy spojrzał na Marka badawczo.

Nawet jeśli chcą go wywalić, kłamstwo niewiele zmieni. A naciąganie faktów zazwyczaj nie miało sensu.

- Tak. Od miesiąca nie mieliśmy żadnych problemów, a to co było wcześniej, to tylko drobne błędy w przekierowaniach. A teraz nawet to nie powinno się zdarzyć, wszystkie łącza są wykorzystywane w znikomym stopniu.

- Bardzo dobrze. Musimy się zabezpieczyć na wypadek gdybyśmy tu nie wrócili. – Dyrektor spojrzał na siedzącego w fotelu gościa.

- Tak, niestety istnieje taka możliwość. Podejrzewamy, że dostarczana do państwa żywność mogła być skażona.

- Pizza? – Marek wtrącił się w rozmowę.

- Możliwe. Wszyscy pracownicy udadzą się na badania. Wie pan chyba, że jeśli okaże się, że mieliście styczność z wirusem nie wrócicie do biura – wyjaśnił obcy.

Marek miał wątpliwości, zwłaszcza po wczorajszej rozmowie z „Pomylka”, ale teraz nie było co tego roztrząsać. Wraz z całym, siedmioosobowym, personelem wsiadł do białego busa z wymalowanym czerwonym krzyżem. To nie była karetka pogotowia. Miała tylko siedzenia. Kilkanaście minut po tym jak dotarli do celu i weszli do budynku, wiedział już co odkrył „Pomylka”, wiedział też co się z nim stało. To, że wczorajsza rozmowa przyczyniła się do tego „badania”, było tylko jego podejrzeniem. Stracił przytomność.

 

****

 

Chang siedział przed swym domem na starej spróchniałej ławeczce. Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, gdy daleko na polnej drodze zobaczył światła samochodów spowite w tumanie kurzu. Jechała tu cała kawalkada pojazdów. Pewnie znowu rządowe samochody po odbiór żywności. Zaciągnął się tytoniem ze spękanej fajki. Był już bardzo stary, nie mógł pracować, więc niemal całe dnie spędzał w tym miejscu. Jakoś nie był przekonany do tych nowoczesnych rozrywek, tylko czasem słuchał radia. Ten wielki, płaski telewizor, który dostał ostatnio za towar jego syn, to była już przesada. Możliwe, że oznacza to, że jest złym człowiekiem, ale uważał, że Epidemia była bardzo dobra dla wioski. Dawniej za swoje zbiory dostawali grosze, a i sprzedać cokolwiek było ciężko. Teraz rząd odbierał wszystkie zapasy i suto za nie płacił. Wszystkie wioski w okolicy niemal z miesiąca na miesiąc stały się zamożne. Pojawiły się nie tylko nowe, eleganckie ubrania czy telewizory, ale nawet samochody. Wojsko i rząd płacili, czym chcieli. Nie trzeba było nawet jeździć, co miasta. No raczej nie wolno było. W dolinie, przy skrzyżowaniu był posterunek. Żołnierze pilnowali tam przez cały czas, dniem i nocą. Nie wpuszczali ani nie wypuszczali nikogo. Jeszcze nie tak dawno na drodze z miasta pojawiały się czasem cywilne samochody, zapewne ich właściciele próbowali na wsiach znaleźć schronienie przed chorobą. Ale wojsko nikogo nie przepuszczało, a przybysze wracali tam skąd przyjechali wraz z uzbrojoną eskortą. Chang nie dziwił się temu, co się dzieje. Miasta były pełne złych ludzi, to musiało się tak skończyć. Bóstwa pokarały te siedliska rozpusty. W tej okolicy nikt jeszcze nie zachorował. Spokojnie wykonywali swą pracę, tak jak robili to jego ojcowie, a jeszcze wcześniej dziadkowie. Tak jak było od wieków. A teraz wreszcie, otrzymywali za nią należytą zapłatę. Znowu spojrzał na drogę. Wzrok miał, jak na swój wiek, znakomity. Tym razem jechało tu naprawdę dużo samochodów. Na drodze widać było kolumnę wielkich ciężarówek, na jej początku i końcu znajdowały się mniejsze, białe pojazdy. Nie pamiętał jak na nie mówią. Auta właśnie wjeżdżały w dolinę, tam gdzie był posterunek. Ciekawe czy jadą tu, czy do południowej wioski.

Gdy samochody wyjechały z za wzgórza, było ich mniej. Najwyraźniej rozdzieliły się na skrzyżowaniu. Zaciągnął się mocnym tytoniem. Ciekawe, po co im tyle ciężarówek. W spichlerzu nie zostało już zbyt wiele. A do najbliższych zbiorów jeszcze kilka miesięcy. Ale zapewne sołtys wszystko uzgodnił. Ten to umiał się targować. Tuman kurzu przerzedził się nieco, gdy, konwój wjechał na kawałek betonowej drogi. Byli jakieś dwa kilometry od wioski, za chwilę znikną za kolejnym wzniesieniem i zapewne już ich nie zobaczy. Wzgórze i zabudowania wioski zasłaniały dalszą część drogi. Przez chwilę zastanawiał się czy nie pójść na rynek, ale dla niego te kilkaset metrów to prawdziwa wyprawa, został więc na swym posterunku.

Zmierzchało już na dobre, gdy na podwórko wszedł samotny, ubrany na biało mężczyzna. Był młody i uśmiechał się przyjaźnie.

- Witajcie, dziadku. Co tak siedzicie?

- A co mam robić synku? – odpowiedział. Miał ten ich biały kombinezon, ale to, co zakładali na głowę zwisało na plecach. – A ty nie boisz się zarazy? Nie założyłeś tej czapki. A w telewizorze zawsze takie nosicie.

- Tu nie ma Epidemii. Przyjechaliśmy was tylko zbadać – odparł młodzieniec, pokazując jakieś dziwne urządzenie, które trzymał w ręku.

- A po co? U nas nikt nie zachorował. – Staruszek zaczął mu się uważniej przyglądać. To urządzenie przypominało mu pistolet. A broni nie lubił.

- Wszystkich badamy, takie rozporządzenia. – Podszedł jeszcze bliżej i powoli, patrząc w oczy starca przytknął urządzenie do jego ramienia.

- Ale, po co to synku, ja stary jestem. I tak pewnie długo nie pożyję. – Ukłucie było delikatne. Lata ciężkiej pracy i codziennych zmagań z życiem zahartowały jego stare ciało.

Młody mężczyzna wstał i patrzył wprost na pomarszczoną twarz starca.

Chang przestał mu się przyglądać, spojrzał na skrawek słońca chowający się za górami. Czerwone światło rozmywało się, tak jakby jego oczy napływały łzami. Bardzo chciał jeszcze raz zobaczyć zachód słońca, w końcu właśnie na to widowisko tu czekał.

Filigranowe, żylaste ciało starca osunęło się na małej ławeczce. Przewróciło opartą o nią laskę, a żarząca się fajka wypadła z bezwładnej ręki.

Młody mężczyzna, podniósł ją, wysypał tytoń i zgasił go podeszwą buda. Kiwnął na niewidocznych kompanów.

Zza najbliższego budynku wyszło dwóch żołnierzy, nieśli długą na ponad dwa metry aluminiową skrzynię. Przypominała trumnę. Położyli ją obok starca, otworzyli i z wprawą świadczącą o tym, że robią to nie pierwszy raz ułożyli jego ciało wewnątrz. Przez chwilę podłączali je do aparatury znajdującej się wewnątrz a potem zamknęli. Jeden z nich podłączył do małego gniazda na jednym z boków przenośny komputer i zaczął przeglądać się ekranowi.

- W porządku. Ale nie wiem czy ma wielkie szanse. Swoje już przeżył – powiedział smutno.

- Tu nie ma żadnych szans – odpowiedział ten w bieli. – Ilu mamy?

- On był ostatni. Zgodnie ze spisem, mamy wszystkich. Czterdzieści osiem osób. – Drugi z żołnierzy chwycił jedną ręką, aluminiową trumnę i podniósł ją jakby sprawdzając wagę. – Jego możemy sami zanieść do ciężarówki. Staruszek dbał o figurę.

Ubrany na biało sanitariusz, skinął tylko głową. Patrzył na zachodzące słońce. Dziadek wybrał sobie bardzo dobre miejsce.

 

****

 

Czarny, nieprzemakalny płaszcz nie bardzo przypominał kreacje agenta 007. Ale w tej chwili tak się czuła. Kuliła się za starym, porzuconym kontenerem w pobliżu jednego ze szpitali. Była dziennikarką, na razie pracowała dla jednego z lokalnych brukowców, ale oczyma wyobraźni widziała już swoje nazwisko na pierwszych stronach wszystkich światowych dzienników. „Rosa Hosaries, portugalska dziennikarka która zdemaskowała rządowy spisek”, coś takiego byłoby najlepsze. Sterczała tu już niemal dwie godziny. Wybrała to miejsce, by widzieć zarówno wejście na ostry dyżur jak i rampy załadunkowe. Nic się jednak na razie nie działo. W oknach budynku tylko do czasu do czasu widziała przemykające postaci. Wczoraj w otwartym jeszcze sklepie elektronicznym, kupiła najnowszą cyfrową lustrzankę. Sprzedawca długo ją czarował, ale jej zależało tylko na jakości nocnych zdjęć. Ślinił się paskudnie i pewnie sobie coś tam pomyślał, ale to już tylko jego problem. Nie wchodziła do szpitala, była pewna, że jeśli tam wejdzie nie wróci już do świata żywych. Rząd mordował ludzi. Nadal nie wiedziała czemu, ale miała zamiar tego dziś się dowiedzieć. Czekała tylko, aż do wielkiego, szarego budynku przyjadą jacyś ludzie.

To chyba jej wola sprawiła, że niemal w tej samej chwili przy wejściu do szpitala, pojawił się elegancki sedan. Z samochodu wysiadły dwie osoby, młoda dziewczyna i starszy mężczyzna. Chyba jej ojciec. Dziewczyna podbiegła do starca osłaniając go parasolką przed zacinającym deszczem. Oboje weszli do budynku. I znowu nic się nie działo. Czekała cierpliwe.

Ze szpitala ktoś wybiegł, ale nie była to ani dziewczyna ani starzec. Wsiadł do samochodu i odjechał. Cholera, kradną też samochody?

Minęła już północ. Nadal chowała się za przerdzewiałym kontenerem, gdy nagle do rampy podjechała ciężarówka. Na białych bokach miała wymalowany napis „In Future”. Chwilę później pojawił się biały van z wymalowanymi czerwonymi krzyżami. Wysiadło z niego dwóch ludzi w mundurach. Biegali szybko poganiani przez lejące się z nieba strugi wody. Otworzyli boki ciężarówki, białe burty z nazwą firmy powędrowały w górę, a jej oczom ukazało się kilkanaście niewielkich komór. Większość z nich była zajęta przez połyskujące metalicznie pojemniki. Drzwi prowadzące na rampę otworzyły się a na podjazd wyjechał wózek widłowy. Zobaczyła też ubranych na biało ludzi ciągnących za sobą prostokątne skrzynie.

Pstryknęła kilka zdjęć, ale niewiele wnosiły one do sprawy. Ot, wojsko odbiera coś ze szpitala, mogły być to trupy z kostnicy. Może do jakichś podejrzanych testów, nie o to jej jednak chodziło.

Ta cała Epidemia jej nie pasowała. Czemu? Sama zachorowała jakieś dwa miesiące temu. Poszła do szpitala, zbadano ją i wręczono opakowanie tabletek. Wtedy to się zaczęło. Ludzi, czyli czytelników było coraz mniej. Pracy dla „wolnych strzelców” też było coraz mniej. Zarabiała coraz gorzej, dość szybko musiała opuścić ładne mieszkanie w centrum miasta, brakowało jej na czynsz. Zamieszkała w ciemnym pokoju wynajmowanym przez podejrzanego jegomościa. Oczywiście, źle reagował na jakiekolwiek umowy. Dzielnica też nie należała do najbezpieczniejszych. Jakiś podrostek ukradł jej torebkę już następnego dnia. Straciła też tabletki. Przez kilka dni czuła się bardzo źle, nawet jedyny stały wydawca zaczął podejrzewać, że coś jest z nią nie tak. Nie poddawała się jednak, w końcu dostała pracę, nie chciała by jakieś głupie choróbsko zniweczyło to osiągnięcie. Miała gorączkę, wymiotowała i czuła się ogólnie źle, ale nie chciała ponownie iść do przychodni, bała się że wyląduje na kwarantannie. I wtedy stało się coś dziwnego. Po kilku dniach męczarni, wszystkie objawy zniknęły. Znowu czuła się dobrze, ustąpiły mdłości i bóle głowy. Była zdrowa jak ryba. Ale tak być nie powinno, wszak wszyscy zarażeni lądowali w odizolowanych enklawach, tyle że nikt nie wiedział gdzie się one znajdują. Na niektórych drogach ustawiono wojskowe patrole, które zabraniały przejazdu, ale nie było wiadomo czemu, ot po prostu magiczne słowo „Epidemia”. Żaden z chorych przeniesionych do enklaw nie komunikował się z rodziną, oficjalnie ze względu na możliwość przeniesienia wirusa na papierze listowy, ale co z Internetem?

Wojskowi i ludzie ubrani w biel, krzątali się wokół ciężarówki, umieszczając kolejne prostokątne przedmioty w pustych komorach. Przyglądała się tej operacji. Gdy wózek widłowy wrócił do magazynu a wszyscy uczestnicy podejrzanej operacji podążyli za nim, podbiegła do ciężarówki. Na całym ciele czuła mrowienie, bała się. Wiedziała, że to coś wielkiego, że jeśli ją złapią, zapewne nikt nigdy nie dowie się o jej eskapadzie. Wskoczyła na skrzynię ciężarówki, przez chwilę szukała kryjówki. Między skrzyniami było dość miejsca by mogła się tam wcisnąć.

Czekała na rozwój sytuacji. Wymacała saszetkę przymocowaną do paska. Dobrze się przygotowała, miała w niej zapasowe baterie do latarki, sporo gotówki, kartę płatniczą, podstawowe środki opatrunkowe a nawet kilka batonów. Kilkanaście minut później żołnierze wrócili. Widziała ich tylko przez chwilę, gdy zamykali burty ciężarówki. Otoczyła ją ciemność. Gdy poczuła że samochód ruszył, wyciągnęła z kieszeni małą latarkę i zaczęła przyglądać się prostokątnym skrzyniom. Były dość ciekawe, każda z nich miała wymalowane na bocznej i górnej ścianie jakieś oznaczenia. Składały się z kilu liter i szeregu cyfr. Na szczycie każdej z nich widać było pokrywę, pod którą znajdowały się różne złącza. Część z nich była znajoma - przypominały te które miał jej komputer, cześć była bardzo dziwna. Wszystkie skrzynie zamknięte były na dość proste zatrzaski. Przysunęła się do jednej z nich i otworzyła ją. Wieko odskoczyło niemal bezszelestnie. Odchyliła je, by zobaczyć co znajduje się wewnątrz. Na chwilę zaparło jej dech w piersiach. Wewnątrz leżał człowiek. Mężczyzna, a raczej chłopiec, podłączony był do jakiejś aparatury, jego ciało nie miało widocznych uszkodzeń, a pierś unosiła się w równomiernie. Oddychał. Drżącymi dłońmi zrobiła zdjęcie. Przez chwilę wpatrywała się w wyświetlacz aparatu, by ocenić jakość fotografii. Po krótkim namyśle już nieco spokojniejsza, dokładnie obfotografowała ciało w skrzyni, całą instalację i samą skrzynię. Sprawdziła jeszcze cztery identyczne pojemniki do których miała dostęp, ze swej kryjówki. We wszystkich byli ludzie. Jeszcze jeden młody mężczyzna i trzy kobiety w różnym wieku. Żyli, byli jednak nieprzytomni. Zrobiła kolejne zdjęcia i ponownie skuliła się między aluminiowymi skrzyniami. Nie zgasiła latarki, teraz gdy wiedziała, już co zawierają skrzynie, naprawdę się bała. Chyba niż zdawała sobie sprawy w co się pakowała, przychodząc pod tamten szpital. Szukała sensacji.

- A myślałaś, że co znajdziesz – skarciła się szeptem.

Przecież spodziewała, się że znajdzie trupy. A ci ludzie żyli. Skrzynie były szczelnie zamknięte, ale mogła by przysiąc, że mimo hałasu jaki robiła ciężarówka słyszała równomierny oddech uwięzionych w tych elektronicznych trumnach istot.

Siedziała tak, skulona i przerażona bardzo długo. Wydawało jej się, że upłynęła cała wieczność, nogi jej zdrętwiały a cała była obolała od obijania się o ścianę ładowni. Samochód mknął gdzieś ze znaczną prędkością. Zerknęła na zegarek - minęła trzecia nad ranem. Czyli jechali już niemal trzy godziny. Za godzinę zacznie świtać. Ale na razie nic nie mogła zrobić, stałą się bezwolnym widzem. Wyjęła jeden z batonów, rozpakowała i zaczęła żuć słodką masę.

Kilka minut później, samochód zwolnił i skręcił. Jechał jeszcze przez chwilę, by w końcu się zatrzymać. Usłyszała trzask drzwi kabiny, słyszała też jakieś dziwne odgłosy. W pierwszej chwili nie potrafiła ich zidentyfikować, dopiero gdy się w nie wsłuchała, rozpoznała hałasy wydawany przez wielkie maszyny przemysłowe. Zdała sobie sprawę, że ma nadal zapaloną latarkę, drżącymi rękoma odszukała wyłącznik i przesunęła go. Słup światła zniknął, została sama, otoczona przez nieprzeniknioną ciemność i tajemnicze odgłosy.

Znowu czekała. Dopiero po dość długiej chwili, usłyszała ponownie trzask drzwi ciężarówki, a później ruszyli w dalszą drogę. Chciała ponownie zapalić latarkę, ale tym razem do celu mieli najwyraźniej tylko kilkadziesiąt metrów. Po krótkich manewrach usłyszała metaliczne zgrzytnięcie a po chwili oddalający się odgłos silnika. Przeraziła się nie na żarty, a jeśli ją tu zostawią? Czy zdoła się wydostać, jak długo przeżyje, gdzie jest?

Rozpaczliwe rozważania przerwało złowrogie syczenie jakiejś maszyny. Obie ściany ciężarówki zniknęły gdzieś w górze a jej kryjówkę zalało łagodne światło. Skuliła się odruchowo. Ostrożnie spojrzała przez ażurową konstrukcję podtrzymującą skrzynie. Wokół nie dostrzegła żadnego człowieka. Naczepa stała w wielkiej hali przy dziwnej rampie. Znowu rozległo się syczenie maszynerii. Mechaniczne ramie wsunęło się pod jedną ze skrzyń, wysunęło i delikatnie odłożyło na szerokim pasie transmisyjnym, który natychmiast ruszył ze swym ładunkiem. Ramie wróciło po kolejny ładunek. Rozładowywali skrzynie.

Wysunęła się ostrożnie ze swej kryjówki i przykucnęła za masywną podstawą maszynerii. Dopiero teraz zobaczyła ludzi, niektórzy ubrani byli we wszelkiego rodzaju mundury, reszta nosiła różnokolorowe kombinezony. Tylko dwóch z nich stało w pobliżu, o czymś dyskutując. Pozostali rozsiani byli po całej wielkiej hali, a raczej wiacie, nie zauważyła ścian. Takich stanowisk jak to na które dotarła wraz z tajemniczym ładunkiem było tu kilkadziesiąt. Widziała też bardzo wiele ciężarówek. Wszystkie stanowiska rozładunku były zajęte, a w kolejce czekało wiele kolejnych zapewne zawierających swój makabryczny ładunek. Zauważyła, że po środku hali stoi coś na kształt wieży kontrolnej takiej jak na lotniskach. Pomieszczenie na jej szczycie było jasno oświetlone, a przez wielkie szyby widać było wielu krzątających się tam ludzi. To pewnie centrum dowodzenia tej operacji. Zrobiła kilka zdjęć całego magazynu. Będzie z tego najlepszy materiał jaki ktokolwiek kiedykolwiek zdobył. Mechaniczne pasy transmisyjne przenosiły ludzi zapakowanych w aluminiowe pudła gdzieś dalej. Żeby zobaczyć dokąd zmierzają więźniowie, musiała wyśliznąć się ze swej kryjówki. Chyłkiem przemknęła za naczepą i przebiegła kilka metrów wolnej przestrzeni pomiędzy stanowiskami rozładunkowymi. Znowu przykucnęła, tym razem odwracając się w kierunku w którym zmierzały skrzynie.

Jakby wbrew jej woli, nogi same się wyprostowały, palec zacisnął się na spuście aparatu który zaczął fotografować szare, betonowe klepisko hali. Usta odruchowo otworzyły się szeroko. Zobaczyła dokąd zmierzają uśpieni ludzie.

- Witam panią. – Głos był pogodny i wesoły. Odruchowo spięła się jakby szykując się do ucieczki. – Odradzam. Tu nie bardzo jest gdzie się chować.

Odwróciła się powoli. Jakby nie mogąc oderwać oczu od gigantycznego obłego przedmiotu na który patrzyła. Za nią stało trzech żołnierzy. Ten który się odezwał, miał jakieś insygnia, zapewne był oficerem. Wszyscy uśmiechali się wesoło, żaden nie miał też wielkiego karabinu który kojarzył jej się z takimi sytuacjami.

- Widzę, że panienka wybrała się na wycieczkę?

- Co wy robicie z tymi ludźmi? – odpowiedziała pytaniem.

- Chronimy ich. Panią też będziemy musieli ochronić przed samą sobą. – Nadal się uśmiechał, jeden z jego podwładnych ruszył powoli w jej kierunku. Wiedziała po co mu pneumatyczna strzykawka którą trzymał w ręku.

- Czy wy sprzedajecie ludzi obcym? – nadal zbierała informacje, choć wiedziała, że nie będzie jej dane z kimkolwiek się nimi podzielić.

- Obcym? – Naprawdę wyglądał na zdziwionego. – A, to? – Wskazał na owalny kadłub. - Cóż za wyobraźnia. Nie, to nie są latające spodki, to takie zwykłe spodki, latać nie potrafią.

Mimo iż spodziewała się ukłucia, wzdrygnęła się gdy igła wstrzyknęła niebieskawy płyn w jej ramię. Chwilę potem osunęła się w ramiona żołnierzy.

- Sprawdźcie czy ma jakieś dokumenty, nawet jeśli coś znajdziecie, sprawdźcie DNA. A potem „zapakować i wysłać” – zakomenderował oficer.

- Tak, jest. – odpowiedział żołnierz trzymający strzykawkę.

 

****

 

Humwee wjechał na szczyt niewielkiego wzgórza w tumanie kurzu. To był naprawdę gorący rok. Ale tego, według naukowców, należało się spodziewać. Skinął na kierowcę by się zatrzymał i wyskoczył na pylistą drogę. W dole przed nim znajdowała się cała masa standardowych kontenerów towarowych. Niemal wszystkie jakie udało się zebrać w portach na całym północnym wybrzeżu Afryki. Przemalowano je na kolory umożliwiające szybką identyfikacje zawartości: zielony – żywność, żółty – lekarstwa, niebieski – urządzenia i tak dalej. Kilka wielkich dźwigów obsługiwanych przez dziesiątki robotników przenosiło kontenery do olbrzymiego owalnego statku leniwe leżącego na piaszczystej plaży. Arki, bo tak je oficjalnie nazywano, były gigantyczne. Chyba wszystkim którzy mogli je obejrzeć niezmiennie kojarzyły się ze statkami obcych z kiepskich filmów Science Fiction kręconych w połowie XX wieku. Gigantyczny spodek z niewielką kopułą na szczycie. Zaprojektowała je firma „In Future”, były uproszczone do granic możliwości a komponenty produkowano na całym świecie i zwożone do miejsc takich jak to, gdzie maszyny i technicy montowali te kolosy. Każdy z nich miał niemal półtora kilometrów średnicy i ponad dwieście metrów wysokości. Bardziej przypominały spłaszczone kule niż spodki, ale i tak podobieństwo było wystarczające, by zyskały przydomek „Ufo”. Budowano ich , na całym świecie ponad dwieście, z czego większość to „karawany”, pozostałe pełniły funkcję wielkich transportowców. Olbrzymie przedsięwzięcie które powoli zmierzało ku nieuchronnemu końcowi. Jeśli się uda, przetrwa większość ludzi, jeśli nie, zginą wszyscy, a jeśli miało by okazać się niepotrzebne... tego nie był w stanie sobie wyobrazić. Odwrócił się, spojrzał na drugiego kolosa spoczywającego na piasku kilka kilometrów dalej. To był właśnie „karawan”, z wielkiej hali wybudowanej nieopodal, pasy transportowe przenosiły tysiące aluminiowych prostokątnych pojemników. Ubrani na biało ludzie, wyglądający z tej odległości niczym stadko mrówek, umieszczali je w trzewiach olbrzymiej konstrukcji. Jeden „karawan” to prawie trzydzieści milionów tych pojemników i tyle samo istnień ludzkich. Nieświadomych i skazanych na nieznany los przez tych którzy podjęli decyzję za nich. Według ludzi odpowiedzialnych za projekt, mogli przeżyć w tych „trumnach” nawet siedem miesięcy, karmieni dożylnie, oddychając dzięki instalacji z pochłaniaczami dwutlenku węgla i butlom uzupełniającym. A od ludzi takich jak on zależało czy po tym czasie będą mieli gdzie się obudzić. Cała akcja rozpoczęła się niemal dwa i pół roku temu. Wtedy rozpoczęto budowę stanowisk dla arek i ich części na całym świecie. Nikt z poza wtajemniczonych nie wiedział co to tak naprawdę jest. Ot nowy rządowy projekt, jakieś instalacje na pustych nabrzeżach. Gdy wiedziano już że całość da się zrealizować, wywołano Epidemię. Czasem podziwiał, czasem nienawidził ludzi którzy to zaplanowali. Podziwiał bo wymagało to niesamowitej odwagi i determinacji oraz zdolności organizacyjnych. Nienawidził za zimne wyrachowanie, „możemy uratować osiemdziesiąt procent populacji” – mawiali. A co z tymi dwudziestoma procentami? W Chinach nastąpiła awaria jednego z pionów zasilających „karawanu”, w kilka godzin, nim technikom udało się naprawić instalację, umarło prawie pół miliona ludzi. Inżynier odpowiedzialny za zasilanie powiesił się. Miliony nie przeżyły uśpienia lub zmarło już w sarkofagach. Kolejne miliony zginęło podczas łapanek. Zapewne dziesiątki milionów nie zostanie nigdy odszukanych i „zapakowanych”. To właśnie oni stanowili te dwadzieścia procent. Kazano mu pamiętać, że alternatywa nie istnieje. Osiemdziesiąt procent to i tak dużo.

Patrzył na olbrzymi owalny kadłub, koparki wyryły już wokół niego szeroki kanał. W ciągu tygodnia mają skończyć prace ziemne. Potem kanał zostanie zalany a gigant spuszczony na wodę i odholowany na ocean, gdzie będzie teoretycznie bezpieczny.

- Pułkowniku, sztab na linii. Chcą z panem rozmawiać.

Głos kierowcy przerwał jego rozmyślania. Wyciągnął rękę po komunikator.

- Safjan melduje się – rzucił do słuchawki.

- Mówi generał Otter. Panie pułkowniku, płynie do was rosyjski okręt podwodny i dwie korwety: francuska i polska. Okręty mają zostać wykorzystane zgodnie z planem.

- Tak jest. Zrozumiałem, okręty mają zostać wykorzystane zgodnie z planem. Co z pozostałymi jednostkami, Sir?

- Pozostałe okręty zostaną wysłane w ciągu siedmiu dni. Mamy także dla pana nowe rozkazy, zostaną przekazane oficjalnymi kanałami. Proszę jednak, już teraz, o szybkie przygotowanie jednostki saperów i robotników która zajmie się wyburzeniami w Aleksandrii. Potrzebujemy pilnie dużej ilości stali.

- Tak jest panie Generale. Jak rozumiem transport ma zostać przygotowany w porcie?

- Tak, w rozkazach znajdzie pan szczegóły. To wszystko.

- Tak jest – odpowiedział.

Podał żołnierzowi komunikator i wskoczył na swoje miejsce w samochodzie.

- Jedź do sztabu.

Szeregowy ruszył, nawet nie potwierdzając rozkazu. Zjechanie ze wzgórza i dotarcie do baraków w których mieściło się dowództwo, zajęło im kilka minut. Gdy spowity tumanem kurzu pojazd zatrzymał się przy głównym wejściu czkał tam już ubrany w biały kombinezon główny inżynier, Recep Harb.

- Pułkowniku, przygotowałem już ludzi – krzyknął nim jeszcze Safjan wysiadł z samochodu. – dwudziestu saperów i setkę robotników. Sugeruję byście zabrali ze sobą kilka czołgów. Z tego co napisali w rozkazach sprawa jest pilna. – Wcisnął mu do ręki dwie zadrukowane kartki.

Szybko przejrzał rozkazy zwracając tak naprawdę uwagę tyko na zaznaczone przez podwładnego fragmenty. To właśnie dzięki takim jak Recep ludziom, ten plan mógł się powieść, pragmatycznym, obowiązkowym, zaradnym i zdeterminowanym.

- Dobrze, czy mają szansę zdążyć w tym terminie?

- Tak, jeśli wykorzystamy ładunki wybuchowe i czołgi do wyburzania.

- Świetnie, przekaż rozkazy.

Nie minęła nawet godzina gdy długi konwój złożony z ciężarówek, kilku mniejszych samochodów i czterech ciężkich czołgów pomknął opuszczoną drogą na wschód, w kierunku odległej o nieco ponad czterdzieści kilometrów Aleksandrii by siać tam zniszczenie. A wszystko to w imię stworzenia nowego świata.

 

****

Od niemal miesiąca, kiedy pojawili się żołnierze, ukrywał się w małej chatce, na zachodnim zboczu wzgórza Bogjurgan. Wcześniej, jeszcze wałęsając się po ulicach Stonehaven, widział jak żołnierze i ludzie w białych kitlach wszędzie węszą i jak miasto powoli się wyludnia. Coraz mniej mieszkańców chodziło do pracy, pojawiło się też coraz więcej opustoszałych domów. Uciekł wtedy na odludzie zabierając tyle żywności ile udało mu się znaleźć. Ale zapasy się skończyły, więc mimo swej wręcz obsesyjnej niechęci do ludzi, a zwłaszcza takich w mundurach, ruszył do miasta na wschodzie. Zszedł ze wzgórz w nadziei, że tam uda mu się znaleźć nieco żywności w opustoszałych domostwach lub sklepach. Niczego jednak nie znalazł, nawet samego miasta. Zniknęły niewielkie domki ustawione przy krętych uliczkach, zniknęły też drogi. Wszystko pochłonęło morze. Było gorące majowe popołudnie, spokojne fale obmywały zbocza wzgórza, na wpół zatopione drzewa i pola. Gdzieniegdzie z toni wystawały nawet dachy zalanych budynków.

Powódź! Ale jak, przecież to nie jakaś pieprzona rzeka tylko morze? A może to jakiś niezwykły przypływ? Czy zabrali wszystkich? Ale przecież wówczas musiałoby zalać wszystkie miasta na całym wybrzeżu!

Rozejrzał się wokół, nie dostrzegł nikogo. Jedyny ruch jaki widział w zasięgu wzroku wywołany był przez łagodny wiatr i złowrogie morskie fale. Nie wiedział co robić, był tu sam, głodny i bez zapasów a wszyscy gdzieś zniknęli. Nienawidził tłumów, tak po prawdzie to chyba nienawidził ludzi. Zawsze był sam, zawsze wierzył, że może liczyć tylko na siebie, że od nikogo nic nie dostanie i nikomu nic nie zawdzięcza. Teraz jednak gdy stał, patrzące na opustoszały świat zdał sobie sprawę, że on też był częścią społeczeństwa. Potrzebował innych, choćby po to by mógł zbierać pozostawione przez nich resztki. Nigdy nie chciał mieć domu, rodziny czy pracy, ale nigdy także nie żebrał. Żywił się i ubierał w to co znalazł, mieszkał tam gdzie się dało, w opuszczonych domach i chatach, a latam po prostu pod gołym niebem. Ale teraz gdy przez myśl przemknęło mu, że mógł zostać jedynym człowiekiem na świecie, zdał sobie sprawę, że sam może jednak nie dać rady.

Był przerażony, stał jeszcze przez chwilę wpatrując się w zmieniony krajobraz jakby w nadziei, że zaraz się obudzi i wszystko wróci do normy. Nic takiego się jednak nie stało, chwilę później na wpół świadomie ruszył na przełaj przez pola na południe.

Szedł długo, woda sięgała aż na zbocza wzgórz, nie widział żadnego nie zalanego domu lub budynku. Za jednym z niskich kamiennych murków znalazł mały ogródek, a w nim kilka zarośniętych krzewów truskawek, dzięki którym udało mu się nieco zapełnić domagający się pożywienia żołądek. Szedł nawet nocą, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że horyzont wyglądał nienaturalnie. W swej samotni, położonej w niewielkiej dolinie nie dostrzegłby tego, teraz wędrując po zboczach zdał sobie sprawę, że jedyne światła jakie widzi to blask jakże odległych gwiazd na niebie. Nigdzie w zasięgu jego wzroku nie paliło się żadne, choćby najmniejsze, światełko. Zaczął jeszcze energiczniej przebierać nogami, niewiele brakowało, by zaczął biec. Wkrótce dotarł do wąskiej drogi, już nie obawiał się, że kogoś spotka, miał wręcz nadzieję, że gdzieś u kresu podróży zobaczy światła, usłyszy gwar rozmów innych ludzi. Noc była gorąca, szedł zmieniając tempo tylko wtedy gdy obolałe mięśnie i zmęczenie zmuszało go by na chwilę zwolnił. Nad ranem zdał sobie sprawę, że nie widzi już nawet gwiazd, a droga wydaje się niknąć kilkadziesiąt metrów przed nim. To była mgła. Poddał się, teraz wlókł się, noga za nogą, zatracił gdzieś cel do którego wydawało mu się, że zmierza. I wówczas zobaczył, że coś wyłania się z mgły na poboczu. Podszedł bliżej… tablica z nazwą miejscowości… Northmuir, był tu kiedyś. Nie spodobało mu się, ale teraz nie miało to znaczenia. Znowu przyśpieszył kroku. Chwilę później z mgły zaczęły wyłaniać się pierwsze budynki. Teraz już naprawdę biegł. Gdy dotarł do rynku mgła zaczęła się powoli podnosić.

To miasteczko, mimo iż nie zalane, też było opuszczone, wiedział to. Na ulicach walało się pełno śmieci, stojące z rzadka na poboczu samochody były brudne, niektóre miały nawet powybijane szyby. Posesje nie prezentowały się lepiej. Trawniki były zarośnięte, część traw zdążyła się nawet wykłosić, niektóre okna były powybijane, zobaczył nawet kilka wyłamanych drzwi. Szedł ostrożnie środkiem ulicy nasłuchując. Do jego uszu docierał tylko szum wiatru i pobliskiego morza. Po prawej zobaczył szyld małego sklepu spożywczego. Szyby witryny były całe a drzwi zamknięte. Zadziałał instynkt i wciąż przypominający o sobie głód. Rozejrzał się dookoła i z małego zaniedbanego kwietnika podniósł spory kamień. Cisną nim w wystawę sklepiku. Pękająca szyba i spadające na bruk fragmenty szkła narobiły takiego huku, iż był przekonany że, nawet martwi, mieszkańcy powinni powstać z grobów. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby czekając na jakąś reakcję. Nic się jednak nie stało. Gdy podszedł do wybitego okna poczuł ohydny zapach zgnilizny. Do takich atrakcji był jednak przyzwyczajony. Wdrapał się na niewysoki parapet, nogą potłukł resztki szyby i wskoczył od środka. Większość towarów na półkach przypominało teraz różnokolorowe papki wokół których roiło się od much. Dostrzegł jednak i to na co liczył. Puszki i torby zawierające szczelnie zapakowaną żywność. Rozerwał torbę z chipsami i zaczął je łapczywie jeść. Dopiero gdy zaspokoił pierwszy głód, przeszukał cały sklep, znalazł niemal wszystko czego szukał: kilka sporych worków, otwieracze do konserw, zapalniczki, świece a nawet papierosy. Pakował wszystko co znalazł i wynosił na zewnątrz. W górze ulicy, przy małej kawiarence stały dwa drewniane stoliki i ławki, tam znosił zdobycze. Dopiero około południa rozsiadł się wygodnie przy stercie zapasów, otworzył konserwę i przegryzając sucharami najadł się do syta.

Jeszcze kilak godzin buszował po okolicy, przeszukiwał domy i sklepy. Przed przerwą na popołudniową herbatkę w pobliżu stolików leżało kilkanaście toreb wypchanych wszelkiego rodzaju dobrem. W jednym z domów, na stoliku przy wejściu, znalazł nawet kluczyki do samochodu. Pasowały do stojącego przed domem wielkiego srebrnego Mercedesa. Gdy znosił zdobycz do pojazdu usłyszał najpierw odległy grzmot. A przynajmniej tak mu się wydawało. Wybiegł na środek niewielkiego placu by się rozejrzeć. Nie dostrzegł jednak nawet najmniejszej chmurki kalającej błękit nieboskłonu. Potem ziemia pod jego stopami zadrżał jakby gdzieś w pobliżu wędrował olbrzym. Kolejny wstrząs był jeszcze silniejszy, z niektórych okien posypało się nawet szkło. Po chwili wszystko umilkło. Czekał na kolejny wstrząs, ale nic się nie działo.

Załadowanie zapasów do samochodu zajęło mu jeszcze nieco czasu. Wsiadł za kierownicę, odpalił silnik i przez chwilę szukał wskaźnika paliwa, bak był pełny. Zastanawiał się czy nie zostać w tym miasteczku, jednak postanowił wrócić do siebie. Teraz powinno być to łatwe, miał pojazd, a nawet przy swoich dość ograniczonych umiejętnościach jeśli chodzi o prowadzenie podejrzewał, że wróci do swej samotni przed zmierzchem. No i będzie mógł przyjeżdżać po zapasy. Świat się zmienił, ale możliwe, że jemu wyjdzie to na dobre. Uśmiechnął się i ruszył powoli, jadąc niemal od krawężnika do krawężnika po wąskiej drodze.

W ciągu następnego tygodnia woda podniosła się na tyle, że w miasteczku z którego bezdomny Sam Frayerty zabrał zapasy i samochód, na ulicach pojawiła się niemal metrowa warstwa wody. Wstrząsy stawał się coraz silniejsze i częstsze. Ale Sam nie przejmował się tym, jeździł po okolicy, zbierał zapasy i paliwo, osiedlił się w zabytkowym dworku wysoko w górach, nawet nie wiedział jak to miejsce się nazywało. Było tu miło i przytulnie, a budowla była na tyle solidna, że nie obawiał się nawet trzęsień ziemi. Uwierzył już w to, że ocalał jako jedyny człowiek na świecie, chyba był jakiejś wyższej sile wdzięczny za to, że pozwoliła mu resztę dni przeżyć w takim luksusie. Nie chciał się zastanawiać po co żyje i co będzie dalej. A było coraz gorzej. Coraz częstsze trzęsienia ziemi i potworny upał.

 

****

 

Kajuta była niewielka, urządzona po spartańsku. W pomalowanym na szaro pomieszczeniu znajdowało się tylko solidne mahoniowe biurko na którym leżało kila papierów, komputer i telefon do tego dwa fotele i kilka szafek. Siwy, stary mężczyzna ubrany w coś co mogłoby uchodzić za mundur gdyby miało jakiekolwiek insygnia a nie tylko plakietkę z nazwiskiem, pochylał się nad ekranem komputera. Na drugim fotelu siedziała młoda kobieta, ubrana w podobny uniform, czekała spokojnie aż przełożony przeczyta sprawozdania.

- Czyli wszystkie Arki są już na morzu – było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

- Tak, proszę pana. Mieliśmy spore opóźnienia, ale na szczęście okazało się, że trzęsienia ziemi przybierały na sile nieco wolniej niż przewidywano – odpowiedziała dziewczyna melodyjnym głosem. - Poziom mórz podnosi się dość szybko, stopniała już znaczna część lodowców. Wydaje się jednak, że trzęsienia ziemi mogą nie być tak katastrofalne jak to przewidywano.

- Tu nie chodzi tylko o trzęsienia, Ann... – Dopiero gdy podniosła głowę znad kartek raportu, zauważyła, że jej zwierzchnik zaczął wpatrywać się gdzieś w odległy horyzont widoczny za bulajem. Coś się z nim działo. – Tu chodzi o ludzi.

- Rozumiem. Zrobił pan bardzo wiele, aby uratować tylu ilu tylko się dało. To wymagało wielkiej…

- Niestety moja droga, niewiele rozumiesz – przerwał jej spokojnym głosem. – Naprawdę niewiele rozumiesz. Tu nie chodziło o ratowanie ludzi. Nigdy nie chodziło o ratowanie tych milionów starców, dzieci… Przecież wystarczyło by zabrać kilkadziesiąt tysięcy… tych których na to stać, lub tych którzy mogą się do czegoś przydać. To by wystarczyło, by to ludzie nadal panowali na Ziemi. Może nawet było by to lepsze… Zniknęło by przeludnienie… A nawet główny cel byłby łatwiejszy do osiągnięcia.

- „Główny cel”? Co ma pan na myśli?

- Kontrola, utrzymanie „status quo”. Tylko dlatego nam na to pozwolili. Oni nie bali się, że zbyt wielu ludzi zginie, bali się, że zbyt wielu może przeżyć. Właśnie to był największy problem.

Mężczyzna wstał za biurka i podszedł do burty, nadal wpatrując się w odległy horyzont.

- Czemu pan tak mówi? Czemu mi pan to mówi? Jacy „Oni”? – Pytania same cisnęły się na usta. Nie rozumiała go. Zawsze był niezwykle konkretny i rzeczowy. Teraz, zaledwie w kilka chwil, zmienił się w starego zmęczonego życiem człowieka. Powiodła wzrokiem za postacią swego przełożonego, snop światła padający na jego twarz, nadawał mu niemal diabolicznego wyglądu.

- Wyobraź sobie, moja droga, co by było gdyby nie zginęły miliardy, a zaledwie setki milionów a może tylko dziesiątki? Co by się stało gdyby jednak większość ludzie przeżyła? Co stało by się ze „światowym porządkiem”? Wyobraź sobie te głodne, wściekła tłumy uciekający z wybrzeży i terenów aktywnych tektonicznie? Totalny chaos i panikę. Nie było by siły która zdolna była by nad tym wszystkim zapanować. Bardzo długo nad tym rozmyślałem… I wiem… a może tylko chcę wierzyć, że nasze rozwiązanie jest lepsze. Nie wiem czy słuszne, ale na pewno lepsze od anarchii, praw dżungli i wszystkiego co mogło by się jeszcze wydarzyć.

- Ale przecież ludzie potrafią sobie pomagać. Skoro zniszczenia nie były by wielkie…

- Nie, moja droga. Ludzie to zwierzęta, jak każdy inny gatunek, gdy są zagrożeni mają skłonności do przemocy i agresji. Pomagamy sobie nawzajem tylko wtedy gdy mamy w tym interes. Nie ma altruistów. Pomagamy tylko wtedy gdy nas na to stać. A po takim kataklizmie, nikt nie byłby zbytnio skłonny do wspierania innych, każdy myślałby tylko o sobie lub o swych bliskich. To właśnie takie sytuacje zrodziły inkwizycję, faszyzm czy komunizm. Przerażeni ludzie, za obietnice strawy i spokoju łatwo podążą za chorymi ideami. Będą bez skrupułów, w imię jakiejś wiary, ideologii czy czegokolwiek innego, mordować każdego kto nie należy do ich grupy a może tylko ma coś czego potrzebują lub pragną. Tylko nieliczni są w stanie naprawdę poświęcić się dla innych, ale jak to mówią… wyjątek potwierdza regułę. A zniszczenia… I tak będą wielkie. Znaczna część wielkich miast znajdowała się na wybrzeżach i teraz jest teraz pod wodą. Jeśli nawet nasi spece, którzy pomylili się co do skali ruchów tektonicznych, mają rację, to za dwa miesiące, gdy wszystko powinno wrócić do normy, będą to tylko ruiny.

Milczała wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. Nie bardzo wiedziała co może powiedzieć.

- Pytałaś jeszcze kim są „Oni”. Ci oni to też „My”. Ci którzy podejmują decyzje za innych, ci którym na tym świecie żyło się najlepiej. To właśnie takim ludziom najbardziej zależy na tym by niewiele się zmieniało. Ja im tylko podpowiedziałem jak to zrobić.

- Ale przecież teraz wiele się zmieni, już nic nie będzie takie samo. Sam pan mówił, że to pierwszy raz gdy ludzie, jako cywilizacja, są w stanie uniknąć zagłady zgotowanej im przez naturę. To coś wielkiego. To dzięki panu uratowaliśmy tych wszystkich ludzi, mamy zapasy, leki materiały i to wszystko…

- Tak, zmieni się wiele, ale nie to co dla tych ludzi ważne. To Oni poparli ten plan, to Oni uratowali tych ludzi i to Oni będą żyć po kres swych dni uwielbiani za to czego dokonali. Ja pewnie też, jeśli tylko tak zdecydują. I my dwoje, moja droga, nie moglibyśmy uratować nawet siebie, gdyby nie dano nam tego wszystkiego – rozłożył szeroko ręce. - A teraz to się dokonało. Zadecydowaliśmy za wszystkich na Ziemi. Leżą teraz w swych sarkofagach i czekają na los jaki im zgotowaliśmy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za dwa miesiące obudzą się w nowym świecie. Jeśli nie, nikt się o tym nie dowie.

Potrząsnął energicznie głową, jakby chciał od siebie odgonić jakieś ponure myśli. Znowu był sobą. Energicznym krokiem wrócić do swego biurka, spojrzał na ekran monitora i zapytał:

- Czyli trzęsienia się opóźniają?

Przez chwilę wpatrywała się jeszcze w oblicze mężczyzny, nie było na nim widać już tych uczuć które kazały mu to wszystko powiedzieć. Znowu stał się człowiekiem który realizował najważniejszy plan w dziejach ludzkości. Otrząsnęła się i by ukryć zmieszanie udała, że przygląda się trzymanym w ręku notatkom.

- Tak, pierwsze wstrząsy pojawiły się później niż przewidywano i są znacznie słabsza. Aczkolwiek według raportów to tylko preludium. Słońce wykazuje znacznie wzmożoną aktywność, co zresztą widać po znacznym wzroście temperatur. Zmieniły się prądy morskie a większość wulkanów stała się aktywna.

- Czyli możemy mieć tylko nadzieję, że nie będzie to trwało dłużej niż zakładaliśmy.

- Tak. Ale naukowcy nadal są optymistami. Przewidują, że sytuacja może się unormować nawet w ciągu kilkunastu dni…

Głośny sygnał telefonu stojącego na biurku, przerwał jej wypowiedź.

- Beskuni, słucham? - powiedział do słuchawki mężczyzna. – Tak rozumiem, porucznik Kamowa zaraz u was będzie. Proszę o dokładny raport.

Odłożył słuchawkę, popatrzył jej prosto w oczy i powiedział.

- Zaczęło się, moja droga. Otrzymaliśmy meldunek, że potężne trzęsienie ziemi praktycznie zatopiło Japonię. Zbierzcie dane i oszacujcie czy pojawią się fale tektoniczne na tyle silne by zagroziły kotwicowiskom na Pacyfiku.

- Tak jest. – Wstała i ruszyła do wyjścia.

- Cieszę się, że mogłem z tobą porozmawiać. Czasem ciężko unieść taki ciężar gdy nie można z nikim się nim podzielić… Trochę niezgrabnie mi ta sentencja wyszła – uśmiechnął się łagodnie.

- Rozumiem… - nie dodała oficjalnej formułki, ale wiedziała, że tym razem nie jest ona konieczna.

- Wiem, moja droga.

Starzec patrzył jeszcze przez chwilę na szare drzwi za którymi zniknęła jego powierniczka.

 

****

 

Gęsta mgła sprawiała, że wielkie okna dookoła mostka „Arki 006” wyglądały niczym porzucone przez malarza szare płótna rozpięte na sztalugach. Widoczność wynosiła niewiele ponad dziesięć metrów. Mark spojrzał na ekranik radaru – znowu tylko szumy.

- Pieprzona tandeta! Czy to kiedykolwiek dobrze działało? - zapytał.

- Tak, w czasie testów próbnych, potem już tylko teoretycznie. - Igor przytaknął kapitanowi.

- Zamelduj z terminala, dryfujemy jak wielka kłoda, jeszcze na kogoś wpadniemy.

- Na pewno nas zobaczą na radarach.

- Chyba, że mają taki sam sprzęt jak my. Zgłoś to.

- Ta jest. - Podwładny posłusznie wystukał kilka komend na klawiaturze.

Kilka chwil później, na ekranie pojawił się zwięzły komunikat.

- Zmieniamy pozycję. - Na pulpitach, sterowanych zdalnymi sygnałami z dowództwa ożyło kilka wskaźników.

- Będą nas holować?

- Nie – w głosie Igora pojawiła się nutka niedowierzania. - Płyniemy na własnym silniku.

- Przecież trzeba godzin, żeby ten gówniany motorek przepchnął nas o milę. Co oni kombinują?

- Nie wiem skipper. Ale może to już koniec? Od tygodnia nie było fal tektonicznych, a temperatura się nie podnosi. Wczoraj nawet było nieco chłodniej.

- Chłodniej? Trzydzieści sześć stopni to chłodno? No, ale masz rację. Może Słonko się uspokoiło i wracamy do domu?

- Tylko czemu nas nie holują? - Sternik nie dawał za wygraną.

- Może mają za mało statków, a nawet na tym malutkim silniczku podpłyniemy kilka mil w kierunku brzegu.

- No to będzie co świętować! Chyba ma pan rację, płyniemy prosto na zachód!

W sterówce zapadła cisza. Obaj chyba nie mogli uwierzyć w to co się dzieje. Od niemal czterech miesięcy dryfowali po Pacyfiku. Wszystko co przewidzieli jajogłowi się sprawdziło. Dwa dni po tym jak zostali odholowani na głęboką wodę zaczęły się trzęsienia ziemi. O większości dowiedzieli się tylko z komunikatów. Tylko dwie większe fale tsunami, zakołysały wielkim statkiem nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Upały stały się nieznośne, nawet na pięćdziesiątym równoleżniku, temperatura dochodziła do niemal czterdziestu stopni Celsjusza. Teraz wyglądało na to, że wszystko się kończy. Wracali do „domu”. To znaczy do tego co zastaną na lądzie. Obaj zdawali sobie sprawę, że świat nie będzie już taki jak dawniej. Zmieni się wszystko. Ale im się udało, przeżyli, a wraz z nimi niamel trzydzieści milionów ludzi zamkniętych wewnątrz kolosa na którym pełnili służbę.

Kolejne wachty wyglądały inaczej. W miejsce wyćwiczonej rutyny i znudzenia, pojawiło się napięcie i zdenerwowanie. Ludzie spędzali na mostku więcej czasu niż musieli. Zwłaszcza przed południem, gdy podnosiła się mgła, niektórzy zamiast odpoczywać czy spać przychodzili by popatrzeć na wyłaniający się horyzont. Jakby w nadziei, że zobaczą jakiś ślad lądu. To, że GPS wskazywał, że nadal są setki mil od najbliższego brzegu wcale im nie przeszkadzało.

Mark, zastanawiał się czemu to robią, czemu on sam uczestniczy w tym niemym rytuale. Mimo iż u wszystkich dało się wyczuć podenerwowanie, to jednoczenie bardzo często się uśmiechali. Widać było, że pojawiła się jakaś nowe uczucia, że czekają na to co ma się wydarzyć, może i z obawami ale także z wielką nadzieją. Przeglądali mapy z pozycjami jednostek. Wszystkie powoli zmierzały ku brzegom. Cała operacja miała potrwać jeszcze całe tygodnie, ale coś wreszcie zaczęło się dziać.

Drugiego dnia, po południu, przyszły nowe rozkazy. Dwa okręty stanowiące eskortę miały odpłynąć pełną prędkością i udzielić pomocy uszkodzonemu transportowcowi. Arka 006, zwana „Trzecią Lożą Vipów” miała podążać nadal wyznaczonym kursem. Ma pokładzie mieli sporą ilość możnych tego świata w specjalnym pionie, wyposażonym w dodatkowe systemy zabezpieczające i ratunkowe. Na świecie zawsze istnieli ci „równiejsi”.

Gdy następnego dnia przyszedł na swoją wachtę, płynęli już od niemal sześćdziesięciu godni z pełną prędkością, wynoszącą całe półtorej węzła. Pierwszy zdał krótki meldunek i zaoferował filiżankę ciepłej kawy.

- Przez tą przeklętą mgłę nic nie widać. A radar cały czas pokazuje tylko szum.

- Chyba wiedzą gdzie nas prowadzą. Przecież mają pozycję z GPS.

- No tak, ale lubię wiedzieć co się wokół dzieje, a z tym mlekiem wokół nie zobaczylibyśmy Everestu gdyby wyrósł przed nami. Trzydzieści mil na południe płynie 132. To zaopatrzeniowiec, pewnie nasze zaplecze, przynajmniej tak było cztery godziny temu.

- Jak chcesz to, sprawdź na mapach gdzie są.

- Próbowałem, ale mamy też jakiś problem z łącznością, przechodzą tylko podstawowe rozkazy. Pasma dodatkowe są niedostępne. Pewnie coś nawaliło.

- Co? To znaczy, że teraz jesteśmy i ślepi, i głusi? - Wcale nie podobała mu się ta sytuacja.

- Na to wygląda. - Pierwszy dopił swoją kawę jednym haustem i zasalutował na pożegnanie. Najwyraźniej nie miał zamiaru ryzykować, że rozdrażnienie kapitana skupi się na jego osobie.

Chwilę później pojawił się też Igor i zmienił sternika.

Po kilkudziesięciu minutach Mark usłyszał pierwszy, jeszcze bardzo słaby, sygnał.

- Co to było? - zapytał jakby chciał się upewnić, że nie tylko on to usłyszał.

- Nie wiem, tak jakby sygnał przeciwmgielny. Może wrócił któryś z okrętów eskorty i daje nam...

- Cicho! - Kapitan podbiegł do schodów, wspiął się na nie szybko i otworzył luk na mostek zewnętrzny.

Przez chwile gorące wilgotne powietrze niemal odebrało mu dech w piersiach. Nie wiedział nawet skrawka morza przesłoniętego gęstą, mlecznobiałą zasłoną, ale w górze dało się już dostrzec zarys Słońca. Jeszcze godzina i mgła opadnie. Jednak, teraz wpatrywanie się w nieprzeniknioną biel, w której nie dawało się dostrzec żadnego punktu odniesienia sprawiało wręcz fizyczny ból. Wytężył słuch, a nawet przymknął oczy by umysł mógł skupić się na tym jedynym użytecznym zmyśle.

Po chwili dało się słyszeć bardzo cichy, niski odgłos. Wydawał się, że dobiera ze wszystkich kierunków.

- Włączyć sygnał! Silniki stop! Spróbuj wywołać ich przez radio lub komunikator - krzyknął w otwarty luk.

Ciszę rozszarpał bardzo głośny basowy dźwięk. Potem kolejny. Na dole na mostu zaroiło się od ludzi. Głowa pierwszego pojawiła się w zejściówce.

- Można kapitanie?

- Wchodź. Słychać sygnał przeciwmgielny. Ktoś jest blisko. A my nic nie widzimy.

- Kapitanie – odezwał się w interkomie głos Igora. - Nikt nie odpowiada. Co gorsza system sterowania też nie działa! Silnik nie reaguje na polecenia! Nadal płyniemy całą naprzód.

- Pierwszy, do maszynowni, wyłącz ręcznie silnik!

- Tak jest.

- Cholera nic nie widzimy nic nie słyszymy! Co tu się dzieje!?

- Kapitanie, jeśli to 132, to mam pewien pomysł. Znam ich kapitana. To stary wyjadacz z marynarki wojennej.

- Rób co możesz! Już do ciebie idę.

Znowu odezwał się sygnał przeciwmgielny, tym razem wydając z siebie szereg dłuższych i krótszych sygnałów. Gdy Mark zszedł na dół i podszedł do stanowiska sternika, zobaczył jak tamten wydaje kolejne polecenia.

- Mors. - To jedno słowo wyjaśniało wszystko. Dopiero gdy skończył popatrzył na kapitana. - Trochę zardzewiałem pod tym względem, ale nic innego nie mamy.

Syrena kilka razy powtórzyła serię basowych pomruków, za każdym razem wydawało się że nawet w jej mechanicznym głosie można wyczuć coraz większą desperację. W każdej z przerw czekali w skupieniu na odpowiedź, cisza wydawała się przedłużać w nieskończoność. Dopiero kilkanaście minut później dało się słyszeć basowe pomrukiwanie odległej jednostki. Kapitan patrzył jak sternik zapisuje coś na kartce. Widać było że poświęca całą uwagę, żeby dobrze odczytać wiadomość. Gdy skończył, podbiegł do stołu na mapy i zaczął na nim coś szybko rysować.

- Uderzymy w nich za pół godziny – powiedział jednym tchem. - Zmieniają kurs na południe, proszę byśmy próbowali uciekać na północ. U nich też nie działa ani radar, ani komunikacja.

Przez chwilę wpatrywał się natarczywie w zwierzchnika.

- Mało czasu, może się nie udać...

Kapitan spojrzał na naszkicowany kurs i chwycił za komunikator.

- Pierwszy! Obróć śrubę na sto osiemdziesiąt stopni. Parkins pomóż mu!

Od sześcioosobowej grupki załogantów, obserwujących całe zajście w nabożnym milczeniu, oddzielił się niski łysawy mężczyzna i podbiegł do włazu prowadzącego do maszynowni.

Niecałe dwie minuty później, Pierwszy zameldował:

- Kurs zmieniony, Parkins spiął sterowanie silnika na krótko, mamy 110% mocy.

- Dobrze. Teraz możemy się już tylko modlić.

 

***

 

Prawie dwie godziny później, gdy promienie słońca rozproszyły już całkowicie mgłę, młody oficer francuskiej marynarki wojennej patrzył przez peryskop jak dwa kolosy przepływają obok siebie.

- Udało im się, panie kapitanie. Minęli się dosłownie o parę metrów. Ale udało im się! - Uśmiechnął się do dowódcy.

- Świetnie. Pomysłowi dranie.

- Kapitanie chciałbym z panem porozmawiać na osobności – głos łysiejącego jegomościa w cywilnym garniturze, wskazywał na to, że rozwój sytuacji nie przypadł mu do gustu.

- Dobrze panie Jurgen, zapraszam do mojej kajuty. Pierwszy, przejmujesz dowództwo. Płyńcie za szóstką. Bosman, wykonać wcześniejsze rozkazy.

Masywny mężczyzna z krótko przystrzyżoną blond fryzurą, tylko skinął głową w odpowiedzi. Gdyby Jurgen był wojskowym, lub gdyby choć dokładniej przyglądał się przez ostatnie miesiące temu jak działa okręt na którym się znalazł, może uznał by to za dziwne odstępstwo od przyjętych standardów. On jednak uważał, że jest ponad to wszystko.

Gdy tylko weszli do kapitańskiej kajuty, gospodarz zamknął drzwi i wskazał krzesło na przeciw biurka.

- W czym mogę pomóc?

- Ta Arka musi zatonąć. – Cywil zignorował zaproszenie, stał na środku kajuty i patrzył z góry na rozmówcę.

- Szóstka? - Kapitan wyglądał na rozbawionego, co najwyraźniej poirytowało rozmówcę.

- Dostał pan rozkaz żeby udzielić mi wszelkiej pomocy!

- A pan chce zatopić jednostkę z trzydziestoma milionami ludzi na pokładzie? - głos kapitana nie zmienił barwy nawet o ton.

- Nie ja! Dowództwo. Miałem to panu przekazać gdyby doszło do takiej sytuacji. - Jurgen sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał kapitanowi zalakowaną kopertę. - To pańskie nowe rozkazy.

Juste, wziął kopertę, przyjrzał się dokładnie pieczęci, podniósł ozdobny nóż do papieru z blatu biurka, i niemal z namaszczeniem otworzył kopertę i powoli rozwinął wyjęty z niej arkusz papieru. Widać że cywil z wielka trudnością zachowuje spokój.

- Tak... „Konieczne unicestwienie...”, „Dla dobra ogółu...”, „Niezbędne ofiary...”. „Storpedować”? O nawet mamy „w ostateczności... taktyczną broń nuklearną...”.

- To nie jest zabawne kapitanie! To pańskie rozkazy! Ma pan obowiązek je wykonać!

- Tak, rozkazy... Tyle, że ja widzę tu mały problem...

- Jaki problem!? - Widać było, że cywil jest coraz bardziej zdenerwowany tą rozmową i nonszalancką postawą oficera.

- Nie kojarzę admirała o nazwisku Stock wśród moich przełożonych, może i coś mi tam świta jeśli chodzi o armie sprzymierzone, ale nie zmienia to faktu, że to okręt Republiki Francuskiej i ów jegomość niekoniecznie może mi wydawać rozkazy.

Jurgenowi na chwilę zabrakło słów. Poruszał bezgłośnie ustami tak jakby chciał coś powiedzieć. Dopiero po chwili udało mu się uspokoić i oświadczyć tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- To jeden z członków sztabu generalnego Nowych Sił Zbrojnych! Głównodowodzący wszystkich sił morskich!

- Jak mówiłem, nie znam tego pana. A ja i moja załoga składaliśmy inną przysięgę. - Kapitan pieczołowicie składał kartkę z rozkazem i wsuwał ją na powrót do koperty.

- Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Jednak w głosie cywila nie było słychać żalu.

Sięgnął ponownie za połę marynarki i wydobył mały pistolet który wycelował w kapitana.

- Jestem zmuszony przejąć dowodzenie na tym statku!

- Okręcie panie Jurgen. To jest okręt, nie statek. Powątpiewam więc, by był pan w stanie sam nim sterować, podobnie jak w to, by był pan w stanie tą zabaweczką sterroryzować całą załogę. - Kapitan wsunął kopertę do szuflady biurka.

- Na mocy uprawnień nadanych mi przez nowy rząd...

- Niech pan już z tym skończy. Naprawę myślał pan, że nie wiem co się święci na moim pokładzie?

- Nakazuję panu przekazanie załodze rozkazów – Jurgen recytował formułkę jakby dziesiątki razy powtarzał ją stojąc w wystudiowanej pozie przed lustrem – wydanych, przez...

- Bosman! – Krzyknął kapitan.

Do kajuty błyskawicznie wdarło się trzech ludzi. Jedne z nich chwycił cywila za rękę i wykręcił ją błyskawicznie tak że pistolet upadł na podłogę, drugi przystawił swoją broń do skroni Jurgena.

- Wszystko w porządku, panie kapitanie? - Zapytał stojący za swymi podwładnymi bosman.

- Tak, zaprowadźcie naszego gościa do jego kajuty. Przeszukajcie ją, może mieć tam więcej takich zabawek. - Kapitan wstał zza biurka i podniósł z podłogi pistolet. - Zostaw dwóch ludzi pod drzwiami. Od teraz jest pan więźniem, panie Jurgen. Po powrocie na ląd będzie pan musiał sporo wytłumaczyć.

- Pożałuje pan tego kapitanie! - Groźba nie zabrzmiała jednak przekonująco.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania