Rękopis
Wstałem z łóżka na dywan wyłożony sterczącymi szpilkami tak gęsto, że można było swobodnie po nich chodzić.
Skakałem, biegałem po tych szpilkach, potem otworzyłem złotą szafę, aby wygrzebać z niej moje najlepsze ciuchy: żółtą pelerynę, czarną kamizelkę, flanelową koszulę w kratkę, niebieskie spodnie dżinsowe oraz - last but not least - francuski krawat, który ukradłem kiedyś nieboszczykowi (to było w czasach, gdy włamywałem się do domów pogrzebowych). Założyłem na siebie to wszystko, śmiejąc się do swego odbicia w lustrze.
Jakaś kosmiczna energia przeniknęła moje ciało. Czułem w sobie powera, jakbym wypił kilka butelek energetyków, popił kawą i wciągnął krechę białego proszku.
Napełniony mocą, ekspresowo wybiegłem z domu. Siła transcendentna, która spłynęła na mnie, wprost wypełniała moje mięśnie i musiałem jakoś ją spożytkować, zużyć. Biegłem, ile sił w nogach. Biegłem byle prędzej, byle dalej. I dobiegłem do najbliższego skrzyżowania. Stop. Czerwone światło. Piesi nie przejdą. Takie są zasady - jedni jadą, inni stoją. Obok mnie na zmianę sygnalizacji czekała staruszka z hakiem zamiast dłoni i podręczną torebką ubabraną kocim gównem. Z zainteresowaniem patrzyła się na moją pelerynę, podziwiała koszulę i stylową kamizelkę. Ogarnęła wzrokiem całą moją cielesną istotę.
- Mój mąż miał taki krawat, jak pan - zagadnęła. Zbyłem to milczeniem.
Czułem, że jestem bogiem. BOGIEM. Nie będę czekać na zielone światło. Ruszyłem przed siebie.
Jak się potem okazało, wpadłem wprost pod pędzącą ciężarówkę. Pamiętam tylko, że duże koło najechało na mnie i pogruchotało mi kości, kręgosłup. Ciężar następnego chyba roztrzaskał mi głowę, bo na koniec usłyszałem dziwne, donośne "chlupnięcie".
Obudziłem się w piekle. Było cholernie gorąco, a na ścianach wisiały plakaty z gołymi babami. Czerwonoskóry facet z rogami, pazurami, byczym ogonem i sterczącym fallusem zbliżył się do mnie, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Nie żyjesz. Jesteś trupem - poinformował rzeczowo.
- Sam się tego domyśliłem - odparłem.
- Z tego, co mi wiadomo, nie zrobiłeś w życiu nic godnego uwagi. Nikt nie miał z ciebie pożytku, ale z drugiej strony nie wyrządziłeś też nikomu dużego zła.
- Więc może skierujesz mnie do nieba?
- Niestety, w niebie nie ma miejsca, a czyściec jest tylko wymysłem katolickich teologów. Spędzisz jakiś czas ze mną, przyzwyczaisz się.
- No trudno... a ile dni mam tu z tobą siedzieć?
- Nie potrafisz do tylu zliczyć, mój drogi. Ale nie martw się, mam dla ciebie zadanie, żeby ci się nie nudziło. - Facet zaprowadził mnie do biurka. Na blacie leżały kartki papieru i zaostrzone ołówki. - Siadaj! - nakazał i odsunął krzesło. - Opiszesz na tej kartce ostatni dzień swojego życia.
- W porządku.
- I przepiszesz to milion razy. Jak zaczną się kończyć kartki, daj znać, każę moim sługom przynieść kolejną ryzę papieru.
- W porządku.
- No, to zapieprzaj- nakazał stanowczym głosem i poszedł sobie.
Zabrałem się do roboty i zacząłem pisać: "Wstałem z łóżka na dywan wyłożony sterczącymi szpilkami tak gęsto..."
W tej samej sekundzie na planecie Ziemia urodziło się piętnastu ludzi, zmarło dziesięciu, a jakiś Chińczyk pobił swoją teściową chorą na Heinego-Medina.
Komentarze (11)
Pomysłowe :))
Pozdrowionka
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania