W zaroślach lekkiego bytu [Rozdział I, II i III]

W zaroślach lekkiego bytu

 

Rozdział I

Alberta poznałem przypadkiem w jednym z podwarszawskim parków, gdy przeżywał załamanie nerwowe, jakie przeżywają mężczyźni w wieku młodzieńczym po tym jak zostawi ich kobieta, która miała być miłością ich życia. I tak jak wielu z obecnych tam o tej porze topił smutki w wódce zapijanej sokiem pomarańczowym.

Tego dnia akurat rzuciłem pracę. Szedłem półprzytomny po cały dniu wrażeń, w wyciągniętej koszuli, przekrzywionej marynarce, no i co tu dużo mówić - przecież nie trzeźwy. Nocny wiatr brudnymi palcami czesał moje przepocone włosy i podtrzymywał w przytomności kierując do domu. Jak każdy kto utraci poczucie stabilizacji, zagłuszałem w ten sposób uczucie niepewności, które zawsze przybiera wyolbrzymioną postać u kogoś, kto całe życie funkcjonował wedle określonego rytmu. A teraz musi przestawić swoje życie na nowe tory, których jeszcze nie zbudowano. Powoli się do tego przyzwyczajałem, choć cały czas widziałem wokoło tylko niezliczone pustkowia i nieużytki, a siebie postrzegałem jako włóczęgę, który jedyne co może teraz robi to się pałętać. Czekałem więc. Pałętałem się.

Szedłem tak z głową pełną własnych problemów, gdy zobaczyłem Alberta, siedzącego na ławce z wzrokiem wbitym w podłogę i sercem wgniecionym w ziemię. Pijanego, że ledwie widział na oczy. Podpierał się łokciami na kolanach i spokojnie kołysał na boki, gdy za pomocą siódmego zmysłu, jaki mają chyba wszyscy pijacy szukający kompana, wyczuł moją obecność badawczo podnosząc głowę. Spragniony towarzystwa zapytał jaki dziś dzień i nie czekając na odpowiedź, widząc moje piwa w reklamówce, zaproponował abym się przysiadł. I przysiadłem się. Nie miałem nic lepszego do roboty. Ławka znajdowała się przy samym jeziorze, pod parą samotnych brzóz, których cienko opadające korale odgradzały nas skutecznie od reszty świata.

-Albert – wyciągnął jako pierwszy wilgotną dłoń.

Tak się poznaliśmy.

Plącząc się w faktach, powtarzając się co chwila i za każdym razem zmieniając wersję wydarzeń, opowiadał mi o swoich rozterkach przez prawie całą noc. Zmęczony, z zapoconą od występującego na skórze alkoholu twarzą, strasznie uproszczonym sposobem postrzegania rzeczywistości i banalną historią o dziewczynie (która, słuchając tego co o niej opowiadał, wyrządziła mu jedynie przysługę zostawiając go), nie sprawiał bynajmniej wrażenia osoby, którą w jakiejkolwiek mierze można by było uznać za interesującą, czy nawet wartą uwagi. Było mi go szczerze żal i chyba tylko dlatego tam z nim wtedy zostałem. Wyglądał jak wrak człowieka. Z reguły gardziłem mężczyznami, którzy nie potrafią sobie samemu poradzić z problemami sercowymi, ale tu nie było nawet czym gardzić. Przede mną siedział istny wrak, a ja odkrywając kolejną cechę swojego charakteru nakazującą solidarność z tak wszechogarniającą ludzką krzywdą, czułem do niego szczery żal, o który bym się wcześniej siebie nie podejrzewał. Był jak nieboszczyk, o którym nie można powiedzieć złego słowa, bo po prostu nie wypada. Bez godności. Bez wstydu. Z białą śliną zbierającą się w kącikach ust. Całkowicie złamany przez zaledwie przedsmak prawdziwego życia.

Takim go pierwszy raz ujrzałem.

Jak już mówiłem sam miałem wtedy sporo własnych problemów i tym bardziej zdziwiłem się, że słuchając go na chwilę o nich zapominam. Może to dlatego, że był w dużo gorszej sytuacji ode mnie, a jego młodzieńcze, pełne ideałów życie waliło się? Może to dlatego, że jego ręce trzęsły się jak opętane, a bladoniebieskie, przetarte od płaczu rybie oczy patrzyły chwilami w dal bez żadnej nadziej, jakby zastanawiając się czy nie wskoczyć po prostu do tego jeziora? Nie wiem. Co jakiś czas mówił do siebie, a potem odwracał wzrok jakby ktoś jeszcze z nami siedział. A może zwyczajnie sprawdzał czy jeszcze przy nim jestem bojąc się, że zostanie sam? Rozdarty na wietrze losu jak pozbawiony płatków kwiat makowca z czarną pustką w środku. Nie wiem. A może dlatego, że wódka mu się kończyła, a ja jak mało kto, wiedziałem jak ciężko jest znosić takie męki na trzeźwo i nie mogłem do tego dopuścić?

W każdym razie widziałem, że przede mną siedział wrak człowieka, który można było zgnieść albo podrzucić do lotu i to ja byłem tymi ostatnimi metrami jego pasa startowego, który mógł mu uciec spod nóg albo umożliwić nowy start.

Żeby nie było nie oceniam go!

Nie daj Boże. Nie porównuje też tutaj naszych nieszczęść. Każdy człowiek przeżywa je inaczej. Każdy mężczyzna przeżywa je inaczej. One się łączą, ewoluują z czasem i żyją własnym nieokiełznanym życiem. Nawiązują do poprzednich. Do całego naszego życia. Do życia innych. Nieszczęścia te przylepiają się do tych wcześniejszych, jak do wielkiej, toczącej się kuli, która, gdy w końcu spadnie, może nawet zabić. My, zewnętrzni obserwatorzy tego nie widzimy. Nigdy nie wiemy co siedzi w drugim człowieku. I czasami jedna, dosłownie jedna drobna rzecz przeważa czarę. Miałem wrażenie, że Albert przeżywał właśnie jedną z takich krańcowych chwil. Jego kula była w zenicie, bujając się na ostrzu zbocza. Z jednej strony nagrzewało ją górskie zachodzące słońce, z drugiej wiał chłodny południowy wiatr. Ja byłem tym słońcem. Widziałem to. Widziałem. Tak jak i widziałem to, że nasza rozmowa mu pomagała.

Wtedy myślałem, że to ja trzymam go przed spadkiem, lecz tak naprawdę trzymaliśmy się nawzajem. Jeden dla drugiego był w tym momencie całym światem. Najlepszym przyjacielem. Bratem. Powiernikiem. Jakby to nie brzmiało egoistycznie, tak naprawdę to zostałem przy nim, bo przede wszystkim mi to pomagało

Podzielił się ze mną resztkami flaszki, ja z nim piwem, a dalej to już sam wszystkiego zbyt dokładnie nie pamiętam.

Wiem, że opowiadał, że przez alkohol stracił wszystkich przyjaciół i rodzinę. Dalej były między nami już tylko podobieństwa. Obaj, nie mieliśmy jeszcze trzydziestu lat, obaj byliśmy aktualnie samotni, obaj straciliśmy pięć lat na studia, które nic nie wniosły do naszego życia i obaj nie mieliśmy nic do roboty poza siedzeniem w tym parku i przeżuwaniem swojego gorzkiego losu. Dodam dla sprawiedliwości - pośród wyjątkowo pięknego o tej porze roku ogrodu pełnego pachnących kwiatów i daleko od jakichkolwiek służb mundurowych. Tak było.

Rozpamiętuję tak ten cały wieczór, bo widziałem go takim tylko ten jeden, jedyny raz i podczas naszej późniejszej znajomości nigdy nie mogłem uwierzyć, że był to ten sam człowiek.

Do tego stopnia, że nie raz wątpiłem i zastanawiałem się, czy aby nie pomyliłem się po pijaku (tak szczerze powiedziawszy, to nie wiem, który z nas był bardziej pijany), czy nie była to jakaś halucynacja, podświadoma chęć widzenia kogoś w takim stanie w jakim samemu się było (albo nawet gorszym). Tak zwane „szukanie kolegów”. Pragnienie posiadania bratniej duszy. Coś z pokładów psychoanalizy..? Nie wiem. Albo zwyczajnie - zwidy po wódzie. To najprędzej. Bo nigdy nie przyszło by mi wtedy do głowy, że tamten człowiek o rybim spojrzeniu, zmęczonej twarzy i braku jakichkolwiek aspiracji może być jednym z najbardziej oryginalnych ludzi jakich dane mi będzie kiedykolwiek poznać, a znajomość z nim, jak to mówią w filmach, „na zawsze odmieni mój los”. Tym bardziej, że żegnając się z nim o szóstej nad ranem. Zmęczony już tym towarzystwem i tymi wszystkimi smętnymi historiami. Wymieniając się niechętnie ostatnimi oddechami przetrawionego alkoholu i jeszcze bardziej niechętnie numerami telefonów. Nigdy bym nie pomyślał, że spotkam zupełnie innego człowieka, a cała ta maskarada miała na celu sprawdzenie mnie na potrzeby innego celu... Bo tak się też zaczęła ta moja nowa historia. Zanim jednak opowiem o tym jak dwa dni później, w środku nocy, obudził mnie dźwięk telefonu, a w nim znajomy głos pytał czy go poznaję i czy chcę zacząć nowy etap w życiu, opowiem co skłoniło mnie od przyjęcia tej oferty, zaczynając moją historię od początku... No może nie od samego początku...

 

Rozdział II

 

Zaczynając nie od początku. Miałem 25 lat, skończone z wyróżnieniem studia prawnicze, umowę o pracę na czas nieokreślony (ewenement w tamtych czasach), wytyczoną ścieżkę kariery, parę zaoszczędzonych zer na koncie i absolutnie zero pomysłu na prawdziwego siebie. Nie wiedziałem co chcę robić w życiu, a pięć lat studiów polegających na wtłaczaniu rozlicznych formułek nie dały mi na to pytanie odpowiedzi, zagłuszając jedynie ten problem. Niestety tylko na pewien czas.

Przez wszystkie lata mojego młodego życia, szczerze starałem się zaufać otaczającemu mnie światu: byłem wzorowym studentem, wyróżnienia, dyplomy, a nawet wygrany konkurs recytatorski, w którym nagrodą był właśnie (płatny!) staż w dziale prawnym jednego z dużych domów maklerskich. Był to kolejny, na prawdę intensywny okres w którym nie miałem czasu na myślenie o niczym innym. Wstawałem o szóstej rano, wracałem o dwudziestej pierwszej, kładłem się spać i oszołomiony jeszcze, znowu szedłem do pracy. Nie było czasu na jakiekolwiek wątpliwości. Bo tego wymagała moja praca i moje studia. Całkowitego oddania. I nie mogę powiedzieć, że mi się to na początku nie podobało. Te garnitury, pieniądze, uznanie wśród rodziny i znajomych dla tej całej fanfaronady. Ten szum wielkiego miasta, który wprawia fale mózgowe w trudne do opisania drżenie i wyostrza charakter! Obycie widoczne w ruchu i geście!

Wszyscy znajomi, których spotykałem byli pod wrażeniem, a ja czułem się jak zwycięzca, który po prostu przychodzi i bierze co mu się podoba, nie zważając na nikogo i na nic. Jakbym złapał Boga za jaja i powiedział że nie puszczę, póki nie spełni moich magicznych trzech życzeń . I t o z a r a z!

A w tym wszystkim przytrafiła mi się najgorsza rzecz jaka może się przytrafić tak młodemu, krnąbrnemu ego... Wszystko układało się tak jak chciałem. Po stażu zaproponowano mi pracę w młodym, prężnym zespole prawnym, gdzie aplikowało po dziesięć osób na jedno miejsce, wcześniej starannie wyselekcjonowanych. Najlepsi z najlepszych. Wybrano nas ostatecznie czworo i świadomi okazanej nam łaski, której wyrządzenie zresztą podkreślano na każdym kroku, staraliśmy się zasłużyć na okazane zaufanie. Być jak najbardziej pracowici. Wydajnymi. Być jak maszyny do zarabiania pieniędzy. Tylko tak się tam dziękowało. Na drzwiach pokoju przyklejono nam naklejkę: "Shark Squad" z prostym rysunkiem rekina, który szczęki miał dwa razy większe niż reszta ciała. Coś w tym było.

Jak mówiłem była na czwórka. Ja, Michał, Paweł i Katarzyna . Wszyscy kojarzyliśmy się mniej więcej ze stażu, choć pracowaliśmy w innych departamentach. Jeśli chodzi o mężczyzn, wyglądaliśmy prawie identycznie. Zgodnie z firmowym dress code obowiązującym męską część załogi, nosiliśmy niebieskie garnitury (można było też czarne, lecz to właśnie niebieski był kolorem naszego departamentu), białe koszule, krawaty, czasami apaszki. Wszyscy byliśmy przeciętnego wzrostu, każdy ogolony, z włosem zaczesanym na żel. Nawet udające powagę miny ściągaliśmy jeden od drugiego, tak że gdy ktoś wołał nas jednego po drugim i coś tłumaczył, wszyscy zachowaliśmy się identycznie, wykonując zestaw tych samych ruchów. Zauważyliśmy to dopiero długo później.

Odróżniała się od nas jedynie Katarzyna. Nie tylko dlatego, że firmowy dress code był zdecydowanie bardziej luźny w stosunku do kobiet (jak firmowy dowcip głosił – bo nikt tu ich nie traktował poważnie). Ale przede wszystkim, że było bardzo ładna. Już gdy pierwszy raz zobaczyłem te idealnie kołyszące się biodra zamknięte w sztywnej, acz wystarczająco obcisłej sukience, wiedziałem, że należą do kogoś wyjątkowego. Była to typowa businesswoman w polskim wydaniu. Powściągliwa w zachowaniu, energiczna i obsesyjnie zaangażowana, gdy wymagała tego sytuacja. Miła, ale nie lubiąca się spoufalać. Znała wystarczająco męskie charaktery, jak i była na tyle świadoma swojej urody, że wolała widocznie nie ryzykować zbytniego spoufalania się z mężczyznami, bo to z reguły źle się kończy. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i dopóki nie przyzwyczaiłem się do jej urody, spoglądałem ciągle na jej pociągłą, białą twarz skrytą pośród burzy czarnych, lekko kręconych włosów. Często na tej twarzy dostrzegałem determinację i chęć udowodnienia „czegoś”. Ale czego? Nie miałem pojęcia. Raz, gdy opowiadaliśmy kto jakiej muzyki słucha. Przyznała się, że ma dwójkę starszych braci, z którymi często się o to kłóci:

-Jesteś taki sam jak oni – wypominała mi- tylko hip-hop i hip-hop – po czym w charakterystyczny dla siebie sposób, przewracała dużymi niebieskimi oczami.

Powtórzę się może, miała niesamowitą klasę w tej całej niedostępności. Jedyne czego jej nie mogłem wybaczyć... to piersi. Miała je małe i przy luźnych koszulach, które z reguły nosiła, były prawie niewidoczne. Z czasem jednak i to jej darowałem.

Katarzyna, widziała, że się w nią wpatruję, lecz udawała, że tego nie widzi. Robiła swoje, a mi z czasem się po prostu znudziło. Tak jak ja zerkałem Michał i Paweł, którzy byli ode mnie w tych sprawach (ale tylko wtedy jeszcze!) bardziej śmiali, starali się do niej na przemian coraz to odważniej zagadywać, dając do zrozumienia że są gotowi na nawiązanie jakiejś „dalszej współpracy”. Podobnie jak w moim przypadku, udawała, że tego nie widzi i podobnie jak ja dali sobie w końcu spokój. Aż w końcu zaczęliśmy traktować Katarzynę jak „jednego z nas”, od czasu do czasu może tylko zerkając, gdy pochyla się nad dolną szufladą z aktami.

Urodę tę jednak dostrzegaliśmy nie tylko my. Zważywszy, że Katarzyna była nie tylko jedną z nielicznych kobiet w naszej firmie, ale chyba jedyną naprawdę ładną. Zauważył to też jeden z dyrektorów sprzedaży.

-Dyrektorzy sprzedaży to najwięksi prostacy i fiuty– powiedziała kiedyś jedna z pracujących u nas recepcjonistek. Szybko przekonałem się, co to oznacza. Jeden z nich, grubas imieniem... zresztą nieważne, podszedł do Katarzyny na jednej z firmowych imprez i gdy ta zamawiała drinka zaczął ją podrywać. Chwiał się na lewo i prawo a wzrok wędrował mu za dwa odpięte z gorąca guziki od jej koszuli. Katarzyna, swoim sposobem starała się go nie zauważać, lecz to mogło działać na nas, lecz nie na tak napalonego jegomościa. Tamten widocznie odebrał to jako grę wstępną, bo zdecydował się na dużo śmielszy ruch. Gdy przechodziła następnym razem przez salę do baru, porwał ją do tańca i kładąc dwie owłosione łapy prostacko wystające z białej, bawełnianej koszuli, na jej pośladkach przyciągnął ją do siebie. Dwie pary jego szponów wbiły się w sukienkę jak w jędrnego pomidora. Katarzyna była tak wściekła, że odepchnęła natręta i od razu wymierzyła mu potężny cios z pięści w twarz. Biała koszula zalała się krwią, a wściekłego dyrektora odciągnęło kilku kolegów. Na chwilę cała sala zamarła na to wydarzenie, lecz szybko wróciliśmy do zabawy. Cała sprawa jednak nie skończyła się dobrze dla Katarzyny. W tydzień po całym zajściu, gdy zaczęliśmy już o nim powoli zapominać, odwiedził nas zazwyczaj miły do obrzygania opiekun naszego zespołu i zaprosił ją na rozmowę. Gdy wróciła miała w ręku wypowiedzenie umowy o pracę.

-Dupki - było jedynym, co powiedziała zanim wyszła trzaskając drzwiami. Za nią wszedł nasz opiekun i z głupią miną wyseplenił coś w stylu, „trzeba się bardziej przykładać do pracy” i równie szybko wyszedł. Zostaliśmy sami, pośród grobowej ciszy i jednego pustego miejsca.

Katarzynę spotkałem jeszcze, przypadkowo, w półtora roku później czytającą książkę w stylizowanej na model francuski, kawiarni. W jasnych jeansach, podkoszulce i ze szczerym uśmiechem na twarzy prawie jej nie poznałem. Dopiero gdy na mnie spojrzała, a uśmiech zniknął z jej twarzy, nie miałem wątpliwości że to ona. Już na samym początku oświadczyła, że jest szczęśliwa. Pracowała jako konferansjerka w filharmonii, czy innej operze... Generalnie praca z ludźmi. Bardziej wtedy już śmiały i chciałem się z nią umówić, lecz odmówiła. Pachniałem jej tym, o czym wolała nie pamiętać. Szkoda, bo marzyłem, żeby zobaczyć te pośladki w jeszcze jednym, ostatnim już stroju...

Po tygodniu na jej miejsce przyszła kolejna dziewczyna. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że była to zwyczajna polityka firmy żeby w takich zespołach zatrudniać co najmniej jedną kobietę, dla spokoju przed organizacjami feministycznymi. Nie ważne, czy się tamta nadawała, czy nie, musiała jakaś być.

Dziewczyna, która do nas przyszła była, jak się szybko dowiedzieliśmy, krewną kogoś z kierownictwa. Nigdy wcześniej nigdzie nie pracował, a na dodatek brzydka jak otwarte złamanie i strasznie wścibska. Nadstawiała ucho za każdym razem gdy wyczuwała, że może usłyszeć coś ciekawego. Nie mogliśmy już otwarcie rozmawiać w pokoju, bez obawy że zaraz tego nie powtórzy, więc odzywaliśmy się do siebie tylko w sprawach służbowych. Potem zresztą dorzucono nam jeszcze praktykantkę, a po niej jeszcze jedną, tak że już nigdy nie byliśmy sami. Stało się to przyczyną powolnego rozpadu naszego zespołu, który i tak nie był specjalnie zgrany. Niedługo trwało, gdy staliśmy się sobie całkowicie obojętni.

Bo i nie ważne było czy mówiłeś przy wejściu do biura „cześć”, „dziękuję”, „przepraszam”, czy puszczałeś kobiety w drzwiach, czy wchodząc pierwszy przed nie puszczałeś bąki. Ważne czy robiłeś swoją robotę i czy byłeś wydajny na tyle, aby można ci było dorzucić jej jeszcze więcej w razie potrzeby. Żeby nie było, wszyscy oczywiście byliśmy dla siebie mili i zachowywali wszelkie zasady uprzejmości. Była to jednak tylko tzw. "biznesowa uprzejmość", która znikała momentalnie jeśli nie spełniałeś oczekiwań. Wtedy też uśmiechy nie znikały i pojawiały się ostrzeżenia, a gdy sytuacja się powtórzyła, następnego dnia zastępował cię ktoś bardziej zdeterminowany. I też się uśmiechał. I też był miły. Też miał na imię Paweł.

Bo Pawła pożegnaliśmy jako następnego.

Od początku, gdy razem z nami dostał awans na etatowego pracownika szczęście zaczęło się od niego odwracać. Każdy z nas przydzielony został jako wsparcie dla jednego z dyrektorów poszczególnych działów. Dyrektor do którego trafił Paweł, nie wiadomo czemu, od samego początku go nie lubił go i przy każdej możliwej okazji się czepiał. Tak po prostu, nie lubił go i tyle. Może za sposób w jaki, za śmiech, a może bez powodu. W każdym razie uprzykrzał mu się jak tylko mógł. Podsyłał złe materiały na prezentacje, domagał się rzeczy niemożliwych do zrobienia „na już”, a gdy one się nie udawały na spotkaniach warczał na niego, pozwalając sobie na komentarze w stylu „Paweł, myślisz w ogóle?”, „ogarnij się chłopie”, „Halo! Czekamy wszyscy na ciebie...”. Momentami było to tak niesmaczne, że w sprawę postanowił wstąpić nasz opiekun. Pamiętam jak powiedział Pawłowi:

-Nie martw się, jakoś to załatwimy. Nie myśl już o tym – miał porozmawiać z tym dyrektorem (notabene ponoć największym gnojem w całej firmie) i jakoś dość z nim do porozumienia.

Coś jak widać musiało mu jednak nie pójść, bo następnego dnia to Pawła wezwał do sali konferencyjnej.

-Paweł – powiedział chłodno patrzą mu w oczy – musisz się bardziej przykładać do pracy.

Tłumaczeń oskarżonego ten sędzia nie chciał nawet słuchać. Powiedział, że to historia i żeby skupił się od tego momentu na pracy.

-Nie martw, się. Nie myśl już o tym. Tylko pracuj.

Coś jednak znowu nie poszło, bo tydzień później Paweł dostał wypowiedzenie z pracy. Podszedł do tego bez emocji, bo pewnie się tego spodziewał. Od dłuższego czasu przypominał wrak człowieka, panicznie bał się swego szefa i gdy odpowiadał mu nawet na najprostszą rzecz, jąkał się i pocił. Przypominał kłębek nerwów. Kiedy opowiedział nam zresztą swoją rozmowę w sali konferencyjnej, wiedzieliśmy że już po nim. Wszyscy w firmie wiedzieli. Powili przestawali się z nim zadawać i rozmawiać w kuchni. Porównałem to do policjanta wracającego tramwajem z miejsca zabójstwa. Chociażby nie wiadomo jak się perfumował odór trupa, który pozostaje na jego ubraniu jest tak silny, że nie da się niczym zagłuszyć. Ludzi się na niego instynktownie odwracają, choć nie jest niczemu winien. Tak było z Pawłem, który faktycznie w tym ostatnim tygodniu, przypominał trupa bez życia. Nie uśmiechał się, nie rozmawiał, oddychał tak płytko, że momentami zastanawiałem się, czy jeszcze żyje.

-Wszystko jedno – było jedynym co powtarzał żegnając się z każdym z nas długim uściskiem ręki. Na nasza koleżankę nawet nie spojrzał.

A więc musieliśmy być wydajni, a niektórzy z nas musieli mieć też przy tym szczęście.

Po Pawle przyszedł kolejny chłopak, także imieniem Paweł. Nawet był podobny do tego pierwszego. Nie pamiętam aby kiedykolwiek się do nas jako pierwszy odezwał. Siedział przy biurku ze słuchawkami na uszach i udawał, że nas nie ma. Czasami śmiał się tylko jak obłąkany do monitora. Patrzyliśmy na niego jak na wariata. Nie trwało to długo, bo po miesiącu przestał przychodzić do pracy. Po tygodniu powiedziano nam, że się zwolnił.

Po nim przychodzili kolejni, jedni wytrzymywali dłużej, drudzy krócej. Większość z nich dobrze nie pamiętam; zawsze dostawali miejsce w rogu przy drzwiach. W końcu przestałem w ogóle zwracać na nich uwagę.

 

Rozdział III

W biurze siedziałem teraz po dwanaście godzin na dobę. Ta konstatacja przyszła mi jakoś później, ale spędzałem z tymi ludźmi więcej czasu niż z kimkolwiek innym, a i tak byli dla mnie jak obcy. Gdy wracałem po pracy do domu jedyne, na co miałem chęć to wypić jakiegoś drinka i iść spać (bez drinka z reguły nie dawało rady po takiej ilości kawy, jaką przyswajałem w ciągu dnia). W weekendy za to spałem do południa.

Gdy miałem siły i chęci w sobotę wieczór ubierałem się w „po cywilnemu” - jakiś kolorowy podkoszulek z oryginalnym napisem, jeansy a do tego białe bury - i wychodziłem na miasto. Sobota była dniem imprezowym. Przeważnie chodziłem do klubu „SMASH”, niedaleko centrum. Był to stosunkowo elegancki lokal dla „korpoludków”, takich jak ja. Zbierali się tam wszyscy przedstawiciele z naszej branży - mieliśmy olbrzymie zniżki na barze, a i zawsze można było tam spotkać jakieś fajne dziewczyny. Znałem tam wszystkich ochroniarzy, barmanów i kelnerki. Wchodziłem tam jak do siebie.

-Kolejka dla tego pana! - wołał niewysoki chłopak stojący za barem. Miał na imię Bartek, byliśmy rówieśnikami. Lubiłem Bartka, bo ukazywał mi to jak daleko wbrew pozorom zaszedłem w życiu. Poza tym robił najlepsze mocne drinki w mieście.

-Podwójny biały Rosjanin- zawsze zaczynałem ostro.

-A kogo my tu mamy... Cześć kochanie – wyszeptała do ucha trochę już podstarzała kelnerka. Wraz z jej głosem doszedł do mnie zapach mentolowych papierosów.

-Cześć Paula... – odpowiedziałem eleganckim uśmiechem.

Nie wiedziałem ile Paula miała lat. Nawet nie wiedziałem, czy jest to jej prawdziwie imię. Znała tu wszystkich, bo była najdłużej pracującą kelnerką. Przemiła dziewczyna, z którą, gdy nie przybierała swojego „zalotnego tonu”, dało się naprawdę inteligentnie porozmawiać. Kiedyś zapytałem, dlaczego nie rzuci tej pracy i nie zajmie się czymś innym. Było to już po kilku drinkach. Wyśmiała mnie i zapytała: „A co mam pracować tak jak ty?”, a potem zmieniła temat. Wtedy nie zrozumiałem o co jej chodzi.

-Nie było cię w zeszłym tygodniu? - powiedziała z lekkim wyrzutem.

-Ale teraz mam w dłoni drinka. Napijesz się ze mną? – zaproponowałem. Paula zawsze jednak była nieugięta jeśli chodziło o picie w pracy. Puściła mi oczko i poszła dalej. Para długich nóg skręciła za barem i tylko migało gdzieś w obrzeżach sali przez pozostałą część nocy .

Odwróciłem się w stronę baru.

-A co tam słychać Bartek? Jak studia? Zapisałeś się gdzieś....

I była to moja stała pozycja imprezowa. Siedziałem, delektowałam się, dosiadali się do mnie znajomi; „ruszałem w teren”, gdy dojrzałem jakąś fajną samotną dziewczynę albo cały wieczór mówiłem do siebie. Mówienie do siebie stało się z czasem moim ulubionym zajęciem. Te ostatnie to dopiero tak po kilku drinkach. Najczęściej jednak moje imprezowanie kończyło się zwykłymi popijawami i pobudką rano w łóżku, bez portfela i z potwornym bólem głowy. Portfel zabierał mi Bartek, lecz robił to tylko wtedy gdy widział, że sam wypada mi z rąk. Odbierałem go następnego dnia po pracy. Zawsze wyciągał mi wtedy dychę albo dwie znaleźnego – taka byłą między nami umowa.

Podczas jednego z takich wieczorów przytrafiła mi się dziwna przygoda. Przysiadł się do mnie jeden z księgowych pracujących w naszej firmie. Całkiem miły gość, który mimo czterdziestki miał już sporo siwych włosów na głowie i drugą żonę. Nigdy nie miałem sposobności z nim dłużej pogadać, bo prawie nie wychodził ze swojego pokoju na końcu długiego korytarza. Podobno mieli w tej księgowości zawsze pełno roboty. Niesiony dobrym humorem, który nie wiadomo czemu wtedy mi sprzyjał, postanowiłem skorzystać z okazji i zacząłem z nim rozmowę. Był już dobrze wcięty gdy zamówił mi i sobie po piwie.

-Wiesz co.. – powiedział patrząc obok mnie. Białą ślina wystawała mu z kącików ust- lekarza zabronił mi pić. Wyobrażasz sobie. Ponoć mam strasznie wysokie ciśnienie i kiedyś mnie to zabije.

Odstawiłem kufel i spojrzałem na niego zastanawiając się czy nie żartuje. Nie żartował.

-Stary – wybełkotałem pełen przejęcia – to może lepiej tego nie pij..

-Spierdalaj! – krzyknął. Był tak pijany, że ledwo trzymał się na stołku– tak mu powiedziałem! Jak mam nie pić? mówię mu, to lepiej zastrzel mnie od razu, bo mam taką pracę, że jak przynajmniej raz w tygodniu się nie ubzdryngolę, to nie wytrzymam. Przynajmniej raz muszę się upodlić, wiedzą to nawet u mnie w domu. Jak nie wypije robię się nie do wytrzymania. Moja żona nawet do mnie mówi: „Idź się napić, bo nie idzie z tobą wytrzymać”. Tak mówi.. Kurwa jedna!

Spotkałem kiedyś jego żonę na firmowej imprezie. Była to młodsza od niego o co najmniej kilkanaście lat siksa. Ładna i głupia. Cały czas posyłała mi zalotne spojrzenia, lecz na tym się skończyło. Widocznie uznała, że jeszcze nie nadszedł czas.

-Także jak masz pan jakieś proszki, mówię mu, to dawaj. A jak nie to s p i e r d a l a j! Zrozumiano?! Innej opcji nie ma – pociągnął porządnie z kufla wylewając większość piwa na ubranie. Część spłynęła mu za kołnierz koszuli.

-I co zrobił? – zapytałem.

-Głupio się uśmiechnął i dał mi proszki. Myślę, że postawił na mnie krzyżyk. Wszyscy lekarze to skurwysyny. Pamiętaj. Niech spierdalają! – stuknęliśmy się kuflami i wyzerowaliśmy ich zawartość – jeszcze po jednym?

Spojrzałem przez chwilę na jego zmarnowaną twarz. Czerwoną i odrażającą.

-Czemu nie – odpowiedziałem i zaproponowałem, że tym razem to ja postawię. Zgodził się.

Wypiliśmy jeszcze kilka kolejek, aż już oboje lewie mogliśmy trzymać się na stołkach. Bartek widząc w jakim byliśmy stanie odmówił kolejnego zamówienia, a mi zabrał portfel. Zadzwoniliśmy po taksówki i obrażeni przesiedliśmy się na fotele na drugim końcu sali, z których zdecydowanie trudniej było spaść.

-Zobacz jaka pizda – powiedział mój kompan mając na myśli Bartka, ale pokazując palcem kilka metrów dalej – Myśli, że jak jest przystojny i młody to coś osiągnie... Też tak myślałem...

-Nie gadaj... – powiedziałem jak do starego kumpla – nie masz źle.

Odwrócił się wtedy do mnie i z wyrazem twarzy pełnym nienawiści spojrzał mi w oczy.

-Ta praca.... –powiedział jakby pozbywając się żółci z najgłębszych zakamarków serca – ta praca zmarnowała mi dwadzieścia lat życia.

Po czym wyrzygał się za oparcie fotela.

Nie wiem co się dalej z nim działo. Okazało się, że był już wtedy na wypowiedzeniu i odszedł dwa miesiące później, nikomu o tym nawet wcześniej nie wspominając. Po prostu zniknął.

Tego też jeszcze nie rozumiałem.

Oprócz tego, że razem pracowaliśmy, razem jedliśmy, imprezowaliśmy, to także nawzajem ze sobą spaliśmy. Wszystko we własnym towarzystwie - towarzystwie niedoli. I tu przychodzi ta dziwna część, bo z inicjatywą przy tym ostatnim wychodziły pierwsze przeważnie kobiety. Zupełnie inaczej niż w normalnym życiu (bo i nie było to normalne życie). Choć jeśli któryś z nas zauważył że spodobał się jakiejś pani, to też od raz zagadywał i wychodził z propozycją „drinka po pracy”. Dziewczyny były chyba po prostu w tych kwestiach bardziej spostrzegawcze i pierwsze to zauważały. Wszystko oczywiście bez żadnych podchodów, randek, wierszy przy świetle księżyca czy poznawania siebie nawzajem. Zwyczajnie nie mieliśmy na to czasu.

- Pocałuj mnie - z reguły już po pierwszym kieliszku było standardem.

Do dziś podobne słowa brzmią i w moich uszach (może dlatego, że był to też mój pierwszy raz...). Miała na imię Natalia. Pracowaliśmy razem od samego początku, gdy przyszedłem. Była ode mnie starsza zaledwie o trzy lata, lecz miała już bujny biust dojrzałej kobiety. Poza tym wąską talię, długie blond włosy. Władcza i nieustępliwa. Błyszczała od niej charyzma kobiety, która wie czego chce i nie akceptuje odmowy. Ubierała się z właściwą dla tego typu kobiet elegancją, gdzie każdy dzień pracy jest małym pokazem mody. Prosto, ale jednocześnie elegancko i pociągająco. Najczęściej nosiła modne wtenczas, delikatnie jedynie zakreślające kształty suknie sięgające do połowy kolan, których pełen obraz był tylko dla wybranych. Wytworna jak filiżanka. Figurę też miała świetną, może jedynie brakowało jej trochę ćwiczeń, aby ujędrnić pośladki (było to szczególnie widoczne przy obcisłych jeansach, ale te nosiła bardzo rzadko). Oglądali się za nią wszyscy faceci w firmie, włącznie z naszym prezesem, a ona uwielbiała pławić się w tym zainteresowaniu. Schylała się nad biurkiem rozsiewając zapach perfum albo wybuchała wymuszonym śmiechem pełnym perlistych zębów, gdy czegoś chciała. A gdy czegoś chciała musiała to dostać. Wszyscy mieliśmy na nią ochotę i nie uwierzę nikomu kto by powiedział inaczej. Dlatego czułem się tak wyróżniony, że z nich wszystkich wybrała właśnie mnie.

Był koniec maja. Los chciał, że razem z Natalią zostałem oddelegowany do negocjacji nad pewną dużą umową sprzedaży przedsiębiorstwa. Zarys umowy dostaliśmy późnym popołudniem z informacją, że ma być gotowa "na wczoraj". A dokładnie „ASAP”, bo tak się tu mówiło. Było to o tyle zabawne, bo strony nie dogadały się jeszcze co do wszystkich warunków, na co musieliśmy czekać minimum do 23:00. A i nasz Prezes non stop dosyłał jakieś własne uwagi. Umowa była jego oczkiem w głowie.

-Siedźcie ile trzeba, aby ją dzisiaj wypchnąć – powiedział nie pytając nawet czy możemy zostać tak długo w pracy. Sam wyszedł z firmy o trzynastej – Pamiętajcie, musimy dać radę.

A więc odwołaliśmy wszystkie plany na wieczór. Kiedy wreszcie skończyliśmy i gotowy tekst umowy przesłaliśmy dalej, aby był czyimś innym zmartwieniem, na zegarze nad biurkiem wybiła 23:35. Zażartowałem wtedy:

-Chyba trzeba pójść po jakieś wino żeby to uczcić.

Natalia spojrzała na nie pytająco, uśmiechnęła się i powiedziała, że jeśli pójdę po wino to i ona się z przyjemnością napiję.

- W sumie nie ma już żadnych planów na wieczór, a faktycznie trzeba to uczcić - powiedziała całkiem poważnie, dodając za chwilę – Ale pośpiesz się.

Zdziwiony jej odpowiedzią, nie dopytywałem już o nic tylko czym prędzej zebrałem się i wyszedłem. Co ja mówię - wybiegłem.

Monopolowy na szczęście był za rogiem, więc już po kilku minutach czekałem w niewielkiej kolejce do kasy. Wracając widziałem świecące się duże okno naszego biurowca. Dostrzegłem w nim Natalię. Podeszła do niego jakby było lustrem i przeglądając się poprawiała biust. Na koniec wyciągnęła coś z torebki (chyba szminkę) i przejechała tym po ustach.

-Szykuje się dla mnie – pomyślałem nie mając już wątpliwości co to oznacza przyśpieszyłem kroku.

Czekała w tym samym miejscu gdzie ją zostawiłem, jakby wcale się stamtąd nie ruszała. Poszedłem do kuchni po szklanki, zalałem je do pełna narzekając tonem znawcy, że nie mamy kieliszków, lecz zauważyłem że nie słuchała słucha tego co mówię, wiec zamilkłem. Gdy to uczyniłem uśmiechnęła się tylko subtelnie, przysuwając się na swoim krześle.

-Dokumenty leżą już wydrukowane u Prezesa na biurku, jakby chciał sobie poczytać z rana – oznajmiła ze zwykłą oficjalnością.

-O, to świetnie! – oznajmiłem głupkowato – znaczy, że mamy już wolne... Dzięki.

Wzięła ode mnie szklankę i robiła drobny łyk wina.

- Nawet dobre – oświadczyła przechylając ją następnie do dna. Wtedy mi stanął.

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążyłem (i może nawet lepiej). Natalia przysunęła się jeszcze bliżej i kładąc na moich ustach palec zrobiła minę jak dziewczynka która chce ukraść lizaka ze sklepu i potrzebuje do tego pomocnika. Patrzyła tak chwilę na mnie bawiąc się wytworzonym napięciem, aż w końcu delikatnie pocałowała mnie w kącik ust. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Za każdym razem mocniej i gwałtowniej. Była wtedy niesamowicie pociągająca. Piękna. Władcza. Miała w swoim zachowaniu wszystko co pobudzało moje żądze, rozpalając je do nieosiągalnych dla mnie wcześniej rozmiarów. Była w tamtej chwili wszystkim czego pragnąłem. Damą, której bałem się urazić, zdzirą nie zasługującą na nic innego jak gwałtowna penetracja i starszą siostrą prowadzącą za rękę przez ciemny las rozkoszy. Wszystkim. Ponętna, a jednocześnie chłodna jak lód. Chciałem ją zgwałcić, a jednocześnie podporządkować się wszystkim jej rozkazom, ale przede wszystkim wielbić!

Złapała mnie spokojnie za rękę i bezceremonialnie przesunęła ją pod sukienkę. Była ciepła, trochę wilgotna. Mimo przygaszonego światła doskonale widziałem jej postać, rysującą się magicznie we wpadającym przez okno świetle latarni. Eleganckie biuro w jednej chwili zamieniło się w dom rozkoszy. Przesuwając się na skraj biurka podniosła nogę i opierając ją na mojej piersi nagle odepchnęła mnie. Bawiła się mną, a ja czułem się pies goniący za rzuconą kością. Skomlałem. Próbowałem jak najszybciej się do niej dostać. Nie odpuszczała jednak i z całkowicie poważną miną, coraz silniej mnie odpychała. Chciała żebym o nią walczył, żebym na nią zasłużył. Gdy zbierałem się do kolejnego ataku, nagle wstała, podciągnęła biała suknię i zgrabnym ruchem ręki, kołysząc przy tym zmysłowo biodrami, zdjęła ciemne stringi, chowając je elegancko do torebki. Zrobiła to tak zgrabnie, jakby robiła to tysiące razy.

-Dziś już się nie przydadzą – powiedziała siadając z powrotem na biurku, a mi jeszcze bardziej zesztywniał. Patrzyłem na nią teraz jak pies czekający na dalsze polecenia. Serce o mało nie wyleciało mi z piersi, a członek o mało nie urwał biodra.

Nie spuszczając ze mnie rozpalonego spojrzenia podwinęła suknię, prawie że na granicę przyzwoitości. Odgarnęła włosy przechylając głowę w prawa stronę i bardzo spokojnie wyciągnęła w moim kierunku swoją lewą rękę. Gdy zbliżyłem się do zejścia jej długich zgrabnych nóg moim oczom ukazała się ciemna otchłań rozkoszy. Wydepilowana brama do raju. I wkroczyłem do niej niczym do innego świata. Raju gdzie ciemność była najradośniejszą barwą, gdzie jęki wygrywały najcudowniejsze melodie, dębowy blat biurka był najmiększym z materiałów. Raju w w którym kilka minut było więcej warte niż wieczność gdziekolwiek indziej.

A potem było już tylko: ŁUP, ŁUP, ŁUP.

Biurko na którym się kochaliśmy należało do świeżo przyjętej asystentki. Gdy przyszła następnego dnia do pracy tak długo mu się przyglądała, że w końcu wzięła detergent i całe je wyczyściła. Widząc to uśmiechałem się w głebi. Zapomniała o krześle.

ŁUP, ŁUP, ŁUP!

 

Gdy się w końcu ubraliśmy i opuściliśmy biuro żadne z nas się nie odzywało. Przy wejściu Natalia pożegnała się ze mną tylko krótkim mrugnięciem oka i poszła do swojego samochodu zaparkowanego naprzeciwko. Cały czas przy tym kołysząc tymi obłędnymi biodrami.

Chyba faktycznie nie założyła z powrotem stringów, ale tego nie mogę być pewien. Przez zbyt długą część wieczoru nie miałem pojęcia co się wokoło mnie dzieje.

 

Wiedziałem, że była to tylko przygoda i nawet jeśli się będzie powtarzała, że zawsze będzie zawierała w sobie jedynie tę jednorazowość, oznaczającą, że nie ma co liczyć na nic więcej. Był po prostu jeden ze sposobów na rozładowanie stresu, który nas wszystkich, niezależnie od okazywania tego na zewnątrz, tak samo dotykał. Sposobów na dobry sen zamiast wieczornego drinka. Coś oczywistego, o czym głośno się nie rozmawiało. Jak przerwa. Jak wieczorny spacer. Jak drzemka po obiedzie. Niczym więcej. Miałem tak jeszcze wiele razy, z różnymi dziewczynami od nas z firmy, choć nigdy nie było tak wspaniale jak za tym pierwszym razem. Tamte, gdy tylko rozniosła się plotka o tym, że spotykałem się z Natalią (nie wiadomo skąd wszyscy o takich rzeczach zaraz wiedzą) zaczęły się mną nagle interesować. Niedługo później była Gosia z działu finansów, Marta z hr-ów i Justyna (recepcjonistka). Wszystkie zazdrościły Natalii klasy i urody, a przez dzielenie się z nią jednym mężczyzną uważały, że trochę tej klasy spłynie i na nie. Stałem się dla nich bardziej wyjątkowy i przez to pociągający. Uzyskałem też opinię „odpowiedniego” do biurowych romansów, co oznaczało kogoś rozumiejącego zasady na których się one odbywały. A zasady te polegały na elegancji, dyskrecji i absolutnym, ale to absolutnym zakazie zakochiwania się. Miała to być, i zawsze dla mnie była, to tylko ta mechaniczna czynność ułatwiająca spokojne zasypianie. Zawsze. Wyłącznie. Tylko. Nic więcej.

ŁUP, ŁUP. ŁUP!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania