Wakacje Życia

Wracam do salonu, ostatni raz upewniając się, że wszystko zabrałem – plecak, ubrania na zmianę, karimata, jedzenie, szkicownik, ołówek, torba na śmieci, ręcznik, szczoteczka – chyba mam wszystko, co będzie mi potrzebne. Plecak jest mały, ale znikam przecież jedynie na trzy dni. Nie potrzebuję wiele.

 

Gdy jestem już pewien, że spakowałem się jak należy, chwytam kredę i staję po środku pokoju. Kreślę na ziemi okrąg, a w nim kilka znaków. Patrzę krytycznie na swoje dzieło, po czym wrzucam w nie dwie garście trawy, cynamon, lubczyk i pokruszoną na drobno kość kurczaka. Na koniec klękam w okręgu, wyjmuję z kieszeni ametyst i zamykam oczy. Czekam.

 

Oszałamiający podmuch gorąca, prawdziwa ściana żaru, wita mnie po drugiej stronie. Osłaniam oczy, wilgotniejące od ciepła i spoglądam ku ziemi – widzę tylko w trawę w czerwonych, chitynowych pancerzykach i rośliny wyglądające jak uschnięte paprocie, niemal ocierające się o moją twarz. Odruchowo odsuwam się, bo wiem, że gdybym ich dotknął płonąłbym jak pochodnia.

 

Odsuwam się odruchowo i biorę haust rozgrzanego, przesyconego słabym zapachem helu powietrza. Ścieram obfity pot z czoła.

 

Wreszcie widzę to, co jest mi potrzebne – ciemnoniebieską, przypominającą miętę roślinę. Wiem, że samo jej dotknięcie mogłoby mnie zabić, ale na szczęście wiem, jak się z nią obchodzić. Podchodzę do niej na czworakach, przy okazji kłując się o pancerną trawę i chwytam mięto-pokrzywę zębami. Fala ulgi, jaka mnie zalewa, jest wprost nie do opisania.

 

Padam na trawę, oddychając głęboko, jak po długim biegu. To co właśnie zjadłem to suama, miejscowa roślina, której soki na pewien czas uodporniają na żar, jaki panuje wielu częściach Erenii – alternatywnego wymiaru, do którego przeniósł mnie portal. Nieliczni mają odwagę, by podróżować tu latem, a o innej porze pojawiają się jedynie samobójcy.

 

Dopiero teraz, gdy leżę na trawie, mam chwilę, by popodziwiać piękne, zielone niebo i idealnie okrągłe, białe chmury na nim, błyszczące w promieniach słońca. Widok, który sam w sobie wart jest wszelkiego wysiłku.

 

– Hej, Karol! Jak lądowanie?! – Słyszę krzyk gdzieś koło siebie. Oglądam się i widzę idącego w moją stronę Pawła, poczciwego grubasa i pierwszego „samobójcę”, którego poznałem. To on jest ojcem założycielem naszej grupy.

 

– Nie wrzeszcz tak! Co będzie, jak nas Wymiarowi złapią?! – poprawia go druga członkini naszej ekipy, która pojawia się zaraz za nim. To Joanna, nasz spec od krainy, batracholog ze specjalnością neo-fauny, a po godzinach badacz wszystkiego innego, co oferuje Erenia. Lubimy ją, choć czasem mogą znudzić jej wynurzeniami na temat fauny, flory, ochrony i klimatu krainy.

 

– Nikt nas tu nie złapie – zbywa ją Paweł. – Jest jesień, pamiętasz? Żeby tu teraz wejść, trzeba mieć ze sobą mistrza okultyzmu. – Tu uśmiecha się do mnie i nie powiem, komplement mi schlebia. Bądź co bądź, jestem niezły w swoim fachu.

 

– Gliny też mają mistrzów – odcina się Joanna. – A ty masz pojęcie, co grozi za przybywanie tu poza sezonem? Dycha w mamrze murowana, a jak uznają, że naruszyliśmy bioróżnorodność…

 

– Oj, nie marudź! – przerywa jej ostatnia osoba, wysoka blondynka w różowej kurtce trekingowej. To Magda, moja ulubiona członkini klubu. Nie tylko dlatego, że potrafi uciszyć Joannę (chociaż to duży plus), przede wszystkim za to, że jest typem osoby, która wskoczyłaby i do serca wulkanu, jeśli tylko uznałaby, że będzie z tego dobra historia. – Przecież o to właśnie chodzi, nie? Zobaczyć, co te dranie przed nami ukrywają.

 

– Na pewno wiele zobaczymy z więzienia – mamrocze Joanna.

 

– Witam wszystkich! – wołam, podnosząc się z ziemi. – Korygowaliście kotwicę na ślepo, czy jak? Rzuciło mnie na jakieś trzy metry.

 

– Oh, daj spokój – nadyma się Paweł. – Nie każdy ma twoje cudowne ręce.

 

– Nie no spoko, wokół jest tylko jezioro lawy, prawda?

 

Na to Paweł nie ma odpowiedzi. Do każdego przejścia między wymiarami potrzebny jest specjalny portal, zwany inaczej „kotwicą”, zawsze przynajmniej jeden w obu wymiarach. Jeśli jednak portal nie jest idealnie okrągły, a znaki wypisane z absolutną precyzją, można wylądować ładny kawałek od celu. Dlatego tylko ja mogę pozwolić sobie na podróż z domowego zacisza, a pozostali muszą udawać się gdzieś na pole czy inną pustą przestrzeń, by podczas powrotu nie obudzić się przypadkiem w powietrzu obok mieszkania czy w ścianie. Z kolei nasz ereński portal, wspólny dla wszystkich, ukrywamy sprytnie na wysepce po środku jeziora lawy, gdzie ani miejscowa fauna, ani służby jak dotąd nie dotarły. Mamy tu też własną tratwę z ogniotrwałego ereńskiego drewna, dzięki której opuszczamy wysepkę. Jak dotąd, ten sposób się sprawdza.

 

– Co chcecie zobaczyć tym razem? – pytam, gdy siedzimy bezpiecznie na tratwie. Magda, jak zwykle, odzywa się pierwsza.

 

– Och, chcę do smoczego leża! Muszę wreszcie podejść do tych łuskowatych skurczybyków, gdy nie strzeże ich policja!

 

– Służby wymiarowe – poprawia ją Joanna. – Policja chroni ludzi przed przestępczością, a Służby są po to, by ochraniać Erenię od nieostrożnych turystów. Oraz pilnować, by wymiar pozostawał zamknięty poza znanym już i przebadanym okresem, ze względu na niebezpieczeństwo związane z kiepsko rozumianymi zmianami w dogmatach fizycznych występujących w…

 

– A ja chciałbym się powspinać – przerywa jej Paweł. – Chodźmy koniecznie odwiedzić Diablą Górę.

 

– Nie byłeś tam już w tym roku?

 

– W sezonie. Teraz jest jesień, wszystko wygląda inaczej. Pomyśl tylko, kto dotąd zdobył Diablą Górę jesienią?

 

– Cóż, nikt…

 

– Dokładnie!

 

Wymieniamy się spojrzeniami. Joanna nie wygląda na zachęconą, zawsze należała do ostrożnych. Magda też ma marsową minę, chociaż już wiem, że się do tego przekona. Sam tkwię gdzieś pomiędzy.

 

– To spore ryzyko, wiesz? – mówię.

 

– Ale też okazja! Pomyśl, bylibyśmy pierwszymi, którzy weszli tam jesienią! Moglibyśmy nawet zatknąć flagę na szczycie i niech czeka na frajerów, którzy przybędą tu latem! Szczęki by im pospadały!

 

Nie powiem, bardzo kusząca perspektywa.

 

– To dlatego namawiałeś nas, żebyśmy zakradli się tu o tej porze? – pytam.

 

– Między innymi. Stworzymy historię, rozumiesz? Cholera, może nawet dowiemy się, czemu…

 

– Nie chcę wam psuć zabawy – wtrąca się Joanna. – Ale ten świat nie działa teraz w ten sam sposób, co w znanym nam okresie. Niewiele wiadomo o ereńskim cyklu rocznym, ale zaobserwowano już sytuacje, gdy fauna i flora zmieniały się na skutek zmian pór roku w stopniu znacznie większym, niż u nas. Taka wspinaczka to ryzyko nie tylko…

 

– Och, odpuść – zbywa ją Magda. – Nie po to tu jesteśmy?

 

– Właśnie – dodaję. – Gdzie twój duch przygody?

 

Joanna patrzy wilkiem, ale nic nie mówi. Jajogłowa czy nie, jest jednak w porządku.

 

Gdy pozostali dyskutują o czymś zawzięcie, ja planuję nasze posunięcia. Dobrze byłoby, gdyby Magda i Paweł odwiedzili swoje cele, a sam chciałbym naszkicować miejscową florę – jednogodzinne kwiaty, płonące owoce, świecące słoneczniki czy tak zwana dżunwa, to tylko kilka rzeczy, które już tu widziałem. A jakie dziwy czekają na mnie teraz, gdy podróżuję na bakier z prawem?

 

Ze szkicowaniem nie powinno być problemu. Na szczycie wzgórza na pewno znajdę mnóstwo okazów, a zaraz po przerwie możemy iść zobaczyć smocze gniazdo, tak jak chciała tego Magda. Podejście tam teraz jest rzecz jasna niebezpieczne, ale przecież nie po to tu się pojawiliśmy, by chodzić szlakami dla zwiedzających.

 

Nie wiem jeszcze, co chciałaby robić Joanna, ale znając ją, sama możliwość perorowania przez całą drogę jej wystarczy.

 

Dobijamy na płytkie szuwary i mocujemy naszą tratwę po drugiej stronie. To, co na tamtym brzegu było lawą, tutaj jest rzadkie i znacznie chłodniejsze, ale na wszelki wypadek nie chcemy zostawać na dłużej.

 

Podróż na drugi brzeg nie zajmuje nam długo. Przyciąganie w Erenii jest nieco słabsze, więc możemy lekko maszerować nawet dłuższy dystans. Innym plusem jest inaczej płynący tu czas – mamy go ponad siedem razy więcej, niż w Earcie, naszym wymiarze, więc zawsze możemy tu być właściwie tak długo, jak nam to pasuje. Z tego powodu, nie da się tu nikogo wezwać w razie potrzeby, ale za to już niejeden raz bywaliśmy tu na tygodniowych wakacjach, biorąc raptem jeden dzień wolnego.

 

Wkrótce osiągamy pierwszy przystanek naszej wycieczki. Diabla Góra zaczyna się od klifu, wysokiego na jakieś dziesięć metrów i będącego zagadką dla geologów – choć co roku montuje się w nią punkty asekuracyjne, to gdy ludzie wracają tu kolejnego lata, tych już nie ma. Co więcej, każdego roku Diabla Góra zdaje się przesuwać o kilka metrów na wschód i nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego.

 

Wszyscy mamy swoje teorie na ten temat, o których dyskutowaliśmy nie jeden raz, przy piwie i chipsach, w czasach, gdy mogliśmy jeszcze jedynie marzyć podróży takiej jak ta. Magda zawsze twierdziła, że stare punkty zjadają dunwa, metalożerne ptaki, jakie widuje się czasem w tych okolicach. Paweł zarzekał się, że te ubytki i przesunięcia muszą być winą trzęsień ziemi, jakie mają tu najwyraźniej miejsce zimą. Joanna co tydzień miała nową teorię, zawsze popartą niezbitymi i pewnymi doniesieniami najnowszych badań. Ja nigdy nie męczyłem się ze zgadywaniem – przecież nie wiedzieliśmy nic o tym wymiarze, jaką szansę mieliśmy, by to odgadnąć? Wolałem pewnego dnia wejść tutaj i samemu zobaczyć.

 

Chociaż nigdy nie podejrzewałem nawet, że być może zrobię to jako pierwszy.

 

Zakładamy nasz sprzęt do wspinaczki, po czym ja pierwszy podchodzę do skały. Już z daleka mogę poznać, że coś się zmieniło – w powietrzu roztacza się nietypowy metaliczny zapach, odcień skały przeszedł w ciemniejszy brąz, a gdy próbuję dotknąć klifu, czuję, że ustępuje on nieco pod moimi dłońmi. Trochę mnie to niepokoi. Spoglądam wzwyż, szukając starych punktów asekuracyjnych i choć je dostrzegam, nadal mam supeł w żołądku.

 

Magda tymczasem nie daje się zniechęcić. Podchodzi do mnie, klepie w ramię i patrzy wyczekująco.

 

– No co jest Paweł? Strach cię obleciał?!

 

– Góra się zmieniła. Spójrz, jest…

 

Magda przewraca oczami.

 

– No jasne, że się zmieniła! Dlatego tu jesteśmy. Właź! – Nie czekając na moją odpowiedź, wyjmuje swój czekan i wbija go po raz pierwszy w skałę. Czerwone kropelki bryzgają mi na twarz, ale Magdy to nie zatrzymuje. Wchodzi wyżej, noga za nogą, jakby nic się nie stało. Zanim się obejrzę, jest już całkiem wysoko.

 

– Ty stara wariatko – mruczę pod nosem, ale też wchodzę. Za to właśnie ją kocham, nieważne co się dzieje, można liczyć na to, że wyrwie się do przodu.

 

Idę za nią. Za mną wchodzi Paweł, a na końcu Joanna, długo po tym, gdy my osiągnęliśmy już połowę.

 

Pierwszy punkt asekuracyjny jest przypięty na dwóch metrach. Sprawdzam, czy dobrze go przygotowano i jak na moje oko, wszystko jest według podręcznika. Zauważam jednak coś dziwnego – pręt, który tu wbito, wyraźnie pokrył się czymś czerwonym, śliskim w dotyku i o metalicznym zapachu tak silnym, że kręci się od niego w głowie. Nie mam pojęcia, jak wpłynie to na całą podróż, ani czy możemy w tej sytuacji polegać na punkcie. Klnę tylko pod nosem i idę dalej.

 

Cóż, takie jest ryzyko zdobycia Diablej Góry jesienią.

 

Wspinaczka idzie powoli. Na pięciu metrach, po raz pierwszy czuję ukąszenie w kark. Pocieram tam skórę i płoszę coś na kształt komara, albo raczej motyla z komarzą rurką. Na początku nie zwracam na to uwagi – ugryzienia nie są o wiele gorsze, niż te komarów z naszego świata. Tyle że na bólu się nie kończy. Gdy kolejne żądła wbijają się moje ciało, dostrzegam, że wraz z ukłuciem słyszę wewnątrz głowy coś przypominającego mlaskanie, powtarzającego się echem. Po piątym ukłuciu, zaczynam rozumieć korelację. Przy dwunastym, słyszę je już wyraźnie. Trzydziesty raz przyprawia mnie o cholerę. Nie mogę się skupić na drodze, zaciskam oczy z irytacji, w pewnej chwili mam nawet wrażenie, że widzę kłębki dymu, wydobywające się z mojego karku.

 

Na siedmiu metrach, jest tylko gorzej. Wtedy po raz pierwszy czuję, że wzgórze się porusza. Tylko odrobinę, prawie niezauważalnie, ale jednak. Czuję jego fragmenty przemieszczające się pod moimi palcami. Nie mogę stopami znaleźć kamieni, o które przed chwilą opierałem ręce. Odgłos mlaskania jest już nie do zniesienia, tak samo czerwony śluz, który wypływa wodospadem z każdej dziury. Jesteśmy już blisko szczytu, może dwa metry, ostatnie kilka kroków. Zejście teraz byłoby gorsze niż dotarcie, a nawet gdyby było inaczej, za nic byśmy nie zawrócili.

 

Mijam ostatni punkt asekuracyjny przed szczytem. Przypomina bardziej czerwoną fontannę, niż wbity w kamień pręt. Bez wątpienia jest bezużyteczny.

 

Patrzę w górę i nieco wypuszczam oddech. Widzę Magdę zbliżającą się do szczytu, jej dłoń jest tuż przy kępkach czerwonej trawy w ich malutkich pancerzykach.

 

Gdy jej dotyka, czuję, że jednak nam się udało.

 

Wtedy skała się podnosi.

 

Słyszę ryk. Ogłuszający, wściekły dźwięk, jakby coś obudziło się z szałem. Czuję, że całość się trzęsie, krzyczę, odpadam od ściany, wrzeszczę, bezwładny, lecąc jak szmaciana lalka.

 

Impet, z jakim uderzam o ziemię, omal nie pozbawia mnie przytomności. Grad kamieni, które lecą za mną, powinien mnie zabić.

 

Chwilę tak leżę, starając się zrozumieć, co się stało. Chcę czymś poruszyć, ale natychmiast przechodzi mnie błyskawica bólu tak potężna, że mam ochotę krzyczeć. Dotąd tylko dwa razy złamałem kość i już dobrze wiem, że to trzeci. I tym razem sprawa jest bardzo poważna.

 

– Karol! Paweł! Jola! – słyszę krzyk Magdy, która nadal trzyma się na górze. Z trudem unoszę kark.

 

– Jestem! – odkrzykuję. Po chwili, Joanna robi to samo, ale znikąd nie słyszę głosu Pawła.

 

– Pomóż nam! – krzyczy Joanna. Nie widzę jej, ale sądząc po dźwiękach, chyba próbuje wygrzebać się ze sterty gruzu i to raczej bezskutecznie.

 

– Co mam robić?! – odkrzykuje Magda, balansując na krawędzi klifu, który nadal trzęsie się jak szalony. – Nie mam sprzętu!

 

– Przejdź przez portal! Zawiadom służby wymiarowe!

 

– Zamkną nas!

 

– Jak tego nie zrobisz, zamkną nas grabarze!

 

Magda nie mnoży trudności. Z mojej pozycji, z trudem mogąc choćby podnieść głowę, patrzę, jak pomiędzy wstrząsami rysuje na ścianie portal, posypuje go ziołami, po czym przyciska się do niego ze swoim kamieniem. Na szczęście działa.

 

Szał potwora, o którym myśleliśmy, że był górą, trwa jeszcze jakiś czas. Ryczy, wierzga, tupie, ale na razie nas nie widzi. Tylko czas pokaże, czy tak zostanie.

 

Z trudem biorę głębszy oddech, próbując obejrzeć się na Magdę. Nie widzę jej, ale znów słyszę, jak mocuje się z jakimś kamulcem.

 

– Myślisz, że zdąży?! – krzyczę do niej, mając nadzieję, że mnie słyszy. Dźwięki mocowania się na chwilę ustają.

 

– Nie zapominaj, że mamy teraz mnóstwo czasu. – Słyszę odpowiedź. – A ona kawał drogi.

 

Z moich ust wychodzi długie, bolesne westchnienie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania