Wakacyjna miłość
Wczasy nad morzem zapowiadały się idealne, pogoda długoterminowa gwarantowała upalne lato. Ośrodek wypoczynkowy, w jakim zarezerwowałem miejsce dla dwóch osób, należał zgodnie z reklamą do tych wyjątkowo komfortowych i modnych. Obłożenie imprez kulturalnych, rozrywkowych w miejscowości, w jakiej był ośrodek zapewniało miłe spędzanie czasu. W takim to miejscu miałem wypoczywać przy boku ukochanej kobiety.
Pozostały dwa dni do letniego wyjazdu, miałem już urlop i pakowałem w domu ostatnie rzeczy potrzebne na wczasach. Zbliżała się godzina mojego wyjazdu na lotnisko, po przylatująca żonę. Usłyszałem w telefonie komórkowym sygnał wiadomości, byłem pewny treści. Wyciągnąłem aparat i czytam „Poznałam idealnego mężczyznę mojego życia, żegnaj na zawsze”. Takiej treści się nie spodziewałem, poczułem, jakby ktoś mnie kopnął.
Nie wierzę w treść, dzwonię, nie odbiera tylko rozłącza połączenie. Powielam próby wielokrotnie, dalej tak samo. Wieczorem dzwonie do koleżanki żony, pracują razem już trzy lata w Belgii. Dowiaduję się od niej szczegółów, są dla mnie niepomyślne.
Długo siedziałem na kanapie i rozmyślałem, miało być tak wspaniale. Wspólne plany zakładały, zakup mieszkania za zarobione euro. Następnie w niedalekiej przyszłości dzieci i szczęśliwe życie. Nic z tego nie zostało, wszystko znikło jak bańka mydlana.
Drugiego dnia dalej nic nie wymyśliłem, siedziałem tylko jak zbity pies. W końcu postanowiłem, pojadę sam. Wykupione są już wczasy, tam będę wśród nieznanych mi ludzi. Nikt nie spyta, co słuchać u żony i kiedy wraca. Złapałem swoją walizkę, wrzuciłem do bagażnika samochodu i jadę na spotkanie letniej przygody. Zajechałem na miejsce, zobaczyłem tam, że ośrodek wypoczynkowy to żadna rewelacja. Reklama bardzo pokolorowała rzeczywistość, jedyny komfort to, że dostałem pokój dwuosobowy z łazienką.
Byłem sam, płaciłem za dwie osoby, to wszystko należało mi się podwójnie. Kelnerka na śniadaniu wskazała przydzielony mi stolik. Podszedłem do wskazanego stołu, przy nim już siedziała kobieta około trzydziestoletnia z małym chłopcem. Przywitałem się, życzyłem smacznego, usiadłem. Zauważyłem z radością stojącą wazę z zupą mleczną, były w niej lane kluski. Troszkę sobie nalałem i spróbowałem, smakowały tak jak te robione kiedyś przez babcię. Siedziałem na śniadaniu przy stoliku, wlałem pełen talerz, powoli jadłem. Myślami wróciłem do swojego dzieciństwa, aż strach pomyśleć, jak znajomy zapach czy smak potrafi człowieka przenieś w czasie. Moja podróż poranna trwała już trzeci dzień, jak siedzący chłopiec, spytał się mnie.
- Lubisz to jeść, co to jest.
W końcu mogłem z kimś porozmawiać, opowiedziałem mu o tej i innych zupach mlecznych. Okazało się, że siedząca obok mama, nigdy mu takiej nie ugotowała. Jadł najwyżej chrupki lub jakieś płatki na chłodnym mleku. Dziecko lgnęło do mnie, a matka je zniechęcała, wręcz zabraniała kontaktów z obcym mężczyzną.
Minął tydzień i dla małego Arka stałem się wujkiem, było to nawet krepujące. Właśnie przyjechały do ośrodka, wolne samotne cztery panienki. Rozglądały się za męskim towarzystwem i wybór wypadł na mnie. Byłem właśnie w centrum uwagi, jak Areczek wypalił.
- Wujku zaniesiesz mi na plażę mojego rekinka i parawan. Mama niesie kocyk, parasol, jedzenie i picie. Sam poniosę wiaderko i łopatkę do kopania.
Zainteresowanie panienek szybko znikło, uznały, że jestem zajęty. Nawet mama Arka to zauważyła, cieszyła się z tej sytuacji jak dziecko. Byłem trochę zły na malca, wyczuł sytuację idealnie. Wypadało mi, tylko się zgodzić, z prośbą dziecka. Zatachałem ten cały ich majdan na plażę, zamontowałem parawan, parasol, wyrównałem piasek pod koc i chciałem się ulotnić. Maluch przypilnował i nie pozwolił mi na to. Nie wiedziałem wcześniej, że dzieci są takimi dobrymi psychologami. Zanim się zorientowałem, owinął mnie wokół swojego palca. Bawiłem się z nim jak dzieciak w piachu, budowałem zamki, stawiałem babki, robiłem fosy i oczywiście uczyłem pływać. Matka dziecka na taką formę spędzania czasu się nie sprzeciwiała, trwało to do obiadokolacji. Niestety rytuał naszej zabawy na plaży powielał się każdego dnia. Tak było do śniadania przedostatniego dnia pobytu.
Walczyłem z własnoręcznie przyszykowaną bułkową kanapką, jak Areczek powiedział.
- Wujku jutro wyjeżdżamy, pójdziesz z nami dziś na plażę ostatni raz, proszę.
- Zgadzam się i ja przy okazji pożegnam się z morzem. Dziś też jest mój ostatni dzień pobytu, wyjeżdżam jutro z samego rana do domu - odpowiedziałem.
- Nie jesteś za stary żeby iść do szkoły.
- Dawno już nie chodzę do szkoły, a ty chyba jesteś jeszcze za mały.
- Mam już sześć lat i idę do pierwszej klasy – powiedział z dumą Arek.
Dalsza rozmowa przy stole dotyczyła obowiązku szkolnego, wspomniałem też o swoim pierwszym dniu rozpoczęcia edukacji. Miałem wtedy siedem lat i tak bardzo chciałem iść do szkoły. Szybko okazało się, że Arek ma chodzić do mojej byłej podstawówki. Niespodzianek był ciąg dalszy, okazało się, że mieszkamy w tym samym mieście i przy tej samej ulicy. Mieszkam na początku, a Arek z mamą na jej końcu. Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się w miejscu zamieszkania i dopiero tutaj nad morzem zobaczyliśmy się pierwszy raz.
Wracaliśmy z wczasów moim samochodem, Arek cieszył się, że nie musi jechać przepełnionym pociągiem. Ominęły ich uciążliwe przesiadki i sporo zaoszczędzili na bilecie. Mi też lepiej się wracało w towarzystwie niż samemu. Wieczorem trzydziestego dojechaliśmy, wysadziłem ich pod domem i wróciłem do siebie. Mieszkanie było niewietrzone, kwiatki uschnięte, jedzenie posute, co było niepotrzebne wyrzuciłem.
Pod wieczór w poniedziałek przedzwoniła do mnie mama Arka, z prośbą czy pójdę z jej synem jutro na rozpoczęcie roku. Ona nie może, ponieważ skrócili jej urlop i z samego rana musi być w pracy.
Miałem jeszcze tydzień urlopu, to mogę go spożytkować na odprowadzanie i przyprowadzanie dziecka ze szkoły. Zgodziłem się i rano pierwszego odprowadziłem Arka na rozpoczęcie roku. Więcej w szkole było opiekunów niż samych dzieci. Czekałem na korytarzu i patrzyłem, co się zmieniło. Ściany brudne niemalowane od lat, za to zapełnione różnego rodzaju ozdobami. Remonty omijały szkołę i to w sposób jak dla mnie bardzo widoczny.
Odbyło się uroczyste rozpoczęcie roku, nauczycielki zabrały poszczególne klasy do ich sal. Stałem przed drzwiami pierwszej klasy i czytałem listę przyjętych. Najstarszy uczeń był urodzony w pierwszych dniach marca 2007 roku, z tego roku było trzech uczni. Najwięcej pierwszoklasistów urodziło się w 2008 roku i czworo dzieci było urodzonych w 2009 roku. Najmłodszym i najmniejszym w klasie był Areczek urodzony pod koniec grudnia 2009 roku. Panie zapoznawały swoich uczni z ich obowiązkami i przydzielały kluczyki do szafek. Piętrowe szafki ubraniowe wysokie około metra osiemdziesięciu postawiono na korytarzach szkoły. Każda klasa dostała swój sektor, „dryblasy” losowo dostały szafki na dole. Arek dostał na górze, stojąc na palcach, trzymając rączkę z kluczykiem wyciągniętą do góry. Brakowało mu jeszcze do zamka drzwi jeden centymetr, do tych 135 centymetrów.
Dziecku zachciało się siku, poszliśmy do toalety, a tam klamki w drzwiach kabin na wysokości jak wszędzie. Umywalki tez zamontowane jak dla dorosłego, do najniższego pisuaru brakło mu pięciu centymetrów. Nigdzie nie było podwyższających pomostów i krzesełek, na które można stanąć w razie potrzeby. Jak później się przekonałem, tak wygląda większość szkół dostosowana już, na przyjecie sześciolatków.
Odbywając za granicą praktykę, uczestniczyłem w kursie dla konstruktorów i projektantów rzeczy codziennego użytku. Szkolenie polegało na ubraniu w specjalny strój krępujący ruchy, założeniu specjalnych okularów i rękawic. Następnie kursant miał wykonać proste codzienne czynności i w takim ubraniu było to bardzo trudne. Wszyscy uczestnicy wiedzieli, że takie problemy fizyczne i wzrokowe osiągniemy w podeszłym wieku. Dla sprawnego fizycznie wysoki krawężnik nie jest przeszkodą, lecz zasieki z drutu kolczastego już tak. Niepełnosprawnemu wystarczy sam krawężnik.
Poszedłem po panią dyrektor, zastępcę, psycholog i pedagog. Chciałem pokazać im problem, z jakim spotykają się ich uczniowie. Nie należą do wieku siedemnaście dwadzieścia lat, ani noworodek i trzylatek. Tylko są w wieku pośrednim i należy to uwzględnić. Kładąc własną letnią marynarkę na podłodze, poprosiłem żeby po kolei klękły. Spróbowały otworzyć szafkę, lub skorzystać z toalety i umycia rąk. Panie pochyliły się nad problemem podobnie jak Polski Rząd. Zadzwoniły po matkę Arka, siedzącą w metalowej hali bez okien. W ten ostatni dzień upałów temperatura w południe w cieniu wynosiła trzydzieści siedem stopni. Właściciele zakładu mając na uwadze dobro pracownic pozwolili każdej, na przyniesienie dla ochłody prywatnego wiatraczka. Celem jeszcze większego zmotywowania, kobiet otrzymały na czas upałów podwyżkę w wysokości jednego złotego na godzinę. Pracująca przy maszynie do szycia kobieta, przebiegła pół miasta w trzydziesto siedmiu stopniowym dla niej chłodzie w trybie natychmiastowym do szkoły.
Rozwiązały panie niedopasowane wysokości urządzeń w szkole do wzrostu dzieci, poprzez napuszczenie matki Arka na mnie. Ich zdaniem problem sam z czasem się rozwiąże, w końcu każde dziecko kiedyś urośnie. Prawdopodobnie po latach nie przypomni sobie o swoich szkolnych kłopotach, innych będzie tak wiele, że te z dzieciństwa przestaną być ważne.
Po spotkaniu w szkole zabroniła, dziecku spotykać się z oszołomem, a mi kontaktu z jej synem.
Przez dwa dni jak wracał z opiekującą się nim sąsiadką ze szkoły. Arek zatrzymywał się pod moim domem i wołał.
- Wujku!
Trzeciego dnia już nie słyszałem, bo wyjechałem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania