Wąpierz

Wampir – fantastyczna istota, żywiąca się ludzką krwią, prawie nieśmiertelna, o ludzkiej postaci i charakterystycznych wydłużonych kłach. Wampirom przypisywane są liczne zdolności paranormalne, m.in. regeneracja, hipnoza, wyczulony słuch, niezwykła prędkość oraz ogromna siła.

 

Według słowiańskich wierzeń, wampir (zwany także wąpierz, upiór, upir, martwiec, wiesczy, wupi, wuki – od prasłowiańskiego *?pir?, ?pyr?/?????) powstawał z niepogrzebanych (niespalonych) zwłok, stąd jego silne związki z własną rodziną – jej dręczenie, jeśli nie dopełniła obowiązku wobec zmarłego, oraz stosunki mężczyzn-wampirów (zmarłych daleko od domu, zaginionych i powracających) z własnymi żonami. Wiara w wampiry musiała nasilić się po przyjęciu chrześcijaństwa i zarzuceniu ciałopalenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wąpierz

 

Był rok 1055. Nie minęło jeszcze sto lat od chrztu Polski. Końcowy okres rządów księcia Kazimierza Odnowiciela. Po burzliwym początku panowania i problemach z rozbitym krajem, sytuacja wydaje się wracać do normalności. W czasie buntu ludności w Wielkopolsce nastąpił masowy powrót do wierzeń słowiańskich i odwrót od posłuszeństwa władzy i kościołowi. Po ustabilizowaniu sytuacji w kraju, odbiciu Śląska od Czech i powrotu Mazowsza do królestwa, wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku. Jednak od pewnego czasu na dwór księcia Kazimierza zaczęły napływać niepokojące wieści z wiosek Wielkopolski.

-Jaśnie panie, posłaniec biskupa wrocławskiego Hieronima, przybył z ważną wieścią.- rzekł marszałek dworu do Kazimierza, czekając na reakcję władcy.

-Wpuścić, niech przekaże wieści.- odparł szybko książę.

Kazimierz był wysokim, szczupłym mężczyzną. Kędzierzawe, czarne włosy łagodnie przechodziły w bujny zarost okalający jego owal twarzy. Bystry i świdrujący wzrok w asyście wydatnego i garbatego nosa dawał wrażenie osoby przenikliwie oceniającej każdego napotkanego rozmówcę. Książęca korona nieśmiało wystawała z burzy włosów i nadawała powagi władcy. Jego szata łagodnie spływała z ramion po szczupłej sylwetce, jeszcze bardziej optycznie wydłużając jego ciało. Stojąc na podeście, na którym usytuowany był tron, wydawał się okalać wzrokiem wszystko i wszystkich. Od razu po swojej odpowiedzi na zapowiedź gościa, Kazimierz już wiedział, że takie poselstwa zwykle nie przynoszą nic dobrego. A nie miał teraz zupełnie czasu na nowe kłopoty. Dopiero co poradził sobie z Węgrami nad Rabanicą, kraj ledwo okrzepł po całej tej zawierusze, a teraz znowu może coś się wydarzyć. Papież jasno dawał do zrozumienia, że nie chce słyszeć już o żadnych pogańskich gusłach w Polsce. Jeżeli to znowu raporty o poganach, szykują się następne wydatki.

Do komnaty władcy szybkim, ale niepewnym krokiem wszedł posłaniec. Widać było na nim trudy kilkudniowej podróży z Wrocławia. Pył szlaków polnych pokrywał jego szatę, a na czole świeciły kropelki potu. Posłaniec nie tracił czasu i od razu zaczął:

-Jaśnie panie, przybywam w imieniu biskupa Hieronima, aby przekazać wieści z opactwa kaliskiego. Chodzi o wieśniaków.

-Buntują się?- poderwał się Kazimierz.

-Nie panie, popłoch blady padł na nich. Boją się wychodzić w pole, siać, pracować. Siedzą w domach, pozamykani. Ci bardziej boży w kościele, ci mniej…

-Ci mniej boży stracą łby jak zaraz ich ksiądz na mszy nie zobaczy- wrzasnął od razu książę nie czekając na to, co powie poseł.

-Ci mniej boży modlą się do bogów naszych dziadów, panie. Stawiają posągi i głazy.

-A biskup Hieronim co z tym zamierza począć?! Wszak to też jego sprawa i sprawa dziesięciny jego proboszczów.

-Biskup Hieronim także się tym trapi, panie. Wzywa wciąż wszelakich mężów i łowców przygód aby pomogli wyjaśnić co się dzieje teraz po wioskach. Jest jedno szczególnie przeklęte miejsce, Ostrowa- mały gród w opactwie kaliskim.

-Ale co się dzieję? Dlaczego rzekłeś „przeklęte”?!- zaczął już mocno denerwować się książę.

-Już klaruję, jaśnie panie. W Ostrowie i okolicach co chwila giną bydlęta gospodarskie i chłopi. Jakby tego było mało, to ci dzielni mężowie spieszący na pomoc też często giną bez wieści. Nie raz rozszarpywane są całe krowy i świniaki, a i ludzie miewają straszne rany. A co najgorsze czasem po nich nic prócz kilku kropel krwi nie zostaje. Ludzie gadają że to wąpierze.

-Co?!-wrzasnął Kaziemierz.

-Wąpierze panie, albo upiry czy martwce, różnie ludzie nazywają…

-Ja wiem co to wąpierze!-krzyknął mocno rozeźlony i zdenerwowany już książe- nie wiem tylko jak to możliwe, żeby gmin takie głupstwa opowiadał. Tutaj też ostatnio umarł z dworu jeden ze starszych mieczników, ze zbrojowni. I wyszła mu akurat w czas pogrzebu bruzda krasna wokół buzi i teraz tylko czekać, aż ludzie skojarzą to z plotkami z Ostrowy. To tedy w samym Gnieźnie będziemy mieli popłoch wśród prostaków. Co ja odpowiem papieżowi, jak goście ościenni mu przekażą, co za gusła się w Polsce wiarą darzy?!

-No i właśnie dlatego panie, biskup Hieronim prosi jaśnie księcia o pomoc. Na razie kazał proboszczom na kazaniach do wieśniaków mówić, że to szatan ich bierze do siebie, za brak pracy w polu. Ale to powoli przestaje działać, bo od ucha do ucha i od ust do ust wieści się rozchodzą i w coraz większy popłoch ludzie wpadają.

Kazimierz poprawił się na tronie wyraźnie zaaferowany całą tą sytuacją. Pot zaczął pomału spływać mu ze skroni i poczerwieniał cały na twarzy. Przetarł chusteczką czoło, odetchnął głęboko i rzekł, trochę zrezygnowany:

-Skoro sami księża w duchowej sferze poradzić nie mogą, to czego biskup ode mnie jeszcze żąda?

-Biskup wspominał, aby jaśnie pan wysłał kogoś z dworzan. Kogoś z wielkim nazwiskiem i nieustraszonego. Aby raz na zawsze złapał i ściął mordercę.

-Szatana? Czy wąpierza? –odparł Kaziemierz ironicznie.

-Jaśnie panie, biskup Hieronim wie, że to musi człek za tym stać. Bóg pokarze go odpowiednio, my go do niego wyślijmy.- powiedział poseł.

Książe Kazimierz wiedział, że zdecydowana reakcja władcy pomoże zwalczyć tę falę przesądów. Dodatkowo zdobędzie zaufanie prostych ludzi na prowincji, co umocni w tym terenie jego zwierzchnictwo, a przy okazji, wpływy z podatków. Bo, że to były tylko przesądy, był wręcz przekonany. Jedyny problem stanowiło to, kogo tam wysłać. Dwór był bardzo przetrzebiony po wszystkich tych zawieruchach z Węgrami. Do księstwa przyszło wiele nowych ziem, które trzeba było komuś nadać i uformować tam władzę. Na dworze zostali głównie młodzi i niedoświadczeni.

„Hieronim prosił o kogoś ze znanym nazwiskiem”- myślał i analizował sprawę Kazimierz.- „A może Sieciech… Wój z niego młody. Żądny, więc sławy i pieśni o nim. Ojciec jego - wielki oddany mi wojownik, brat starszy też. Może i młody będzie w nich wrodzony? Uczony jest, sam go do Ratyzbonny wysłałem. Niech i w końcu z tej nauki pożytek będzie. Niech jedzie. Nie może ciągle tu grzać kości w Gnieźnie przy mnie i cieszyć się sławą przodków. Niech pracuje w końcu na swe imię.”

 

- - - - - - - - - - - - -

 

Sieciech obudził się wraz z ujadaniem psów kręcących się pod bramą zamku. Latem wolał spać w komnatach z oknem, bo wilgoć i duchota była nie do zniesienia w głębi zamku. Był młodym, blisko 22 letnim mężczyzną średniego wzrostu. Łagodne rysy twarzy i doskonałe zdrowie już na pierwszy rzut oka potwierdzały szlachetne pochodzenie Sieciecha. Zadbana blond grzywa, lekko falująca z każdym jego krokiem, łagodnie opadała na kark. Widać wręcz po nim było, że ostatnie lata spędził na dworze, przyuczając się dyplomacji, matematyki i języków, a nie pracując w polu. Sieciech lubił się wysypiać i zaczynać dzień koło południa. Ale wtedy właśnie, dzień po wizycie posła z Wrocławia, orszak ruszył z samego rana, budząc wszystkie kundle w okolicy. Jazgot i ujadanie rozpoczęły na dobre dzień Sieciecha, gdyż nawet usilne próby przewrotów z boku na bok i naciągania koca na siebie, zdawały się na nic.

Sieciech naprawdę nie chciał wstawać. Nie lubił każdego kolejnego dnia na dworze i czuł, że wszyscy patrzą tu na niego jak na intruza. Wiedział, że nie uniknie, nie zdoła powstrzymać porównań do ojca i brata. Chłonął to przez skórę przy najmniejszej rozmowie z kimkolwiek. Wyczekiwał prawie pytania „A kiedy wreszcie Ty coś osiągniesz, bo twój ojciec i brat…” -nigdy nie padało, ale czuł, że wisi w powietrzu. Parę tylko razy podczas większych i huczniejszych uczt, gdzieś, coś, komuś się wyrwało. I ryło dół w psychice Sieciecha. A dół ten coraz głębszy, wypełniał się stopniowo goryczą, która potem przechodziła w skostnienie, obojętność i wyrachowanie. Sieciech zaczął po prostu grać przed wszystkimi odważnego woja, który nie boi się niczego i podejmie każde wyzwanie. A że na razie wyzwań nie było, bo Śląsk już odzyskany, a Węgrzy pokonani, to Sieciech mógł bajdurzyć bez końca.

Szczególnie wdzięcznie wyszło mu to po tłumieniu jednej z ostatnich węgierskich podjazdowych wypraw. Była to mała zaczepna wyprawa, być może miała poprzedzić jakąś ofensywę ostatniej szansy. Szczęśliwie skarbiec króla Węgier opustoszał, a madziarzy usiedli do rozmów pokojowych, kończąc wojnę. Ta potyczka to był chrzest bojowy Sieciecha. Jak się z okazało, czasem pierwsza bitwa bywa ostatnią. A przecież i na jednej bitwie można zbudować karierę.

Oddziały Kazimierza w tamtej potyczce stanowiło kilka drużyn, łącznie może z 200 ludzi. Przeciwników nie było dużo więcej, prawdopodobnie tyle samo. Polacy wpadli w zasadzkę, ale przy ogromnych stratach, udało się odnieść zwycięstwo. Sieciech dowodził pomniejszym przybocznym oddziałem. Z lasu po obu stronach drogi na spokojnie drepczących wojów konnych, wyskoczyli spieszeni włócznicy i zaczęli rzeź. Ze względu na brak jakichkolwiek zbroi rywali prawie każdy cios Polaków okazywał się śmiertelny. Szybko poradzili sobie z Węgrami, jednak ci ostatni pobili długimi włóczniami mnóstwo naszych wojów. Po wszystkim, na pobojowisku zaczęli się szukać członkowie kompanii. Nagle spod jakichś desek wyskoczył Sieciech dysząc głośno i sapiąc, cały w szkarłatnej, połyskującej, świeżej i spienionej jeszcze krwi. Choć nie był ranny, cała kolczuga zmieniła kolor na głęboką czerwień. Kompani zaczęli gratulować, dopytywać „aleś czerwony! Ilu usiekłeś?” Sieciech początkowo zmieszany, szybko wychwycił nadarzającą się szansę i zaczął się ekscytować „siekłem i siekłem, padali mi jeden po drugim i bryzgali osoczem i krwią”. Tak naprawdę Sieciech wiedział, że nie usiekł nikogo. Jak tylko usłyszał ryk wrogów spiął konia i chciał pognać, lecz wóz przed nim szybko się przewrócił, a jego koń wpadł w leżący w poprzek dyszel. Sieciech stracił przytomność, a kolejni wrogowie zabici przez jego towarzyszy padali na jego nieprzytomne ciało, krwawiąc obficie.

Tak oto narodziła się przygoda Sieciecha- na wielkiej bladze. Ale to kłamstwo pozwoliło mu wkraść się na dwór, jako odważny i sprawny wojownik. Potem przyszedł czas nauki w królewskim orszaku w Ratyzbonie, z polecenia Kazimierza. Kiedy Sieciech wrócił do Polski wiązano z nim ogromne nadzieje. Odważny, dobrze wojujący i wykształcony, mógł objąć czoło najbardziej doborowych drużyn wojów. Jednak nic nie szło po myśli Sieciecha. Coraz bardziej było widać jego nieporadność z mieczem i tarczą oraz braki w jeździe konnej. Owszem, był niezwykle inteligentny i wykształcony, ale to ciągle nie było to, czego od niego chciano na dworze księcia Kazimierza. W końcu zaczęto mu powierzać zadania związane z zarządzaniem włościami władcy. Miał talent do analizowania sytuacji, szukania kłamców i znajdowania nowych rozwiązań, szybko więc odnalazł się w nowej roli. Sieciech jednak szukał sławy. Chciał swojego imienia w pieśniach i swojego orszaku. Szukając ukrywających zboże młynarzy, nie dało się tego zdobyć. Sieciech wciąż czekał na swoją przygodę. Tym razem taką prawdziwą.

 

- - - - - - -

 

Tuż po porannych obowiązkach Sieciech został wezwany przed obliczę samego księcia. Nie wiedział o jaką sprawę chodzi. Spodziewał się znów objazdu po wioskach w celu złapania jakichś koniokradów, albo rozwiązania sporu dwóch chłopów, o morgę ziemi. Dotychczas takie zadania zwykle wykonywał. Od progu książęcej komnaty szedł więc jak na ścięcie, a jego mina mówiła dosyć dużo o nastawieniu do nadchodzącego zadania. Okazało się jednak, że miał się bardzo pozytywnie rozczarować.

-Sieciechu, wezwałem cię do siebie, aby polecić ci misję, którą wykonasz w imieniu mej korony.-przeszedł od razu do rzeczy Kazimierz.

-Słucham jaśnie panie.-odparł Sieciech, nie spodziewając się jeszcze zadania innego, niż dotychczasowe.

-Skompletujesz sobie orszak, dostaniesz do dyspozycji jeden wóz dla ciebie i twojego giermka i jeden na ekwipunek. Możesz dobrać jeszcze dwóch pomocników. Najlepiej porozmawiaj z Podkomorzym, kto teraz jest bez zajęcia w kasztelu. Udasz się do Ostrowy. To jest mały gród z wioską przy boku. Położony na mokradłach niedaleko Kalisza. Chodzi o wieśniaków i ich wiarę w gusła.

-Odwracają się znów od Pana Jezusa?- spytał Sieciech, już czując, że znów będzie użerać się z plebsem.

-Nie o sam ich odwrót tu chodzi, ale raczej o przyczynę jego. Starsi wioski i proboszczowie meldują o coraz większej liczbie śmierci przedziwnych i dziwacznie padłych zwierząt. Ludzie giną bez wieści, albo z dziwnymi ranami. Czasem tylko trochę krwi po nich zostaje. Zwierzęta całkiem upuszczoną krew miewają, albo rozszarpane całe leżą i kruki je tylko dziobią. Wieśniacy w popłochu, nie chcą wychodzić w pole. Plotki niosą się coraz dalej i tylko patrzeć, aż papież wyśle nam tutaj jakąś misję, aby pogan do porządku doprowadzić. A nie potrzeba nam teraz nowych kłopotów- klarował całą sytuację książę.

-Rozumiem panie. Czyli mam dowiedzieć się o przyczynę i zwalczyć taką, jeśli ją znajdę?- upewnił się co do sedna zadania Sieciech.

-Tak. Musisz znaleźć sprawce tych zdarzeń i doprowadzić go przed sąd. Urządzi się wielki proces ze srogą karą, żeby już nikomu do głowy nie przychodziło bawić się w wąpierzy i wiarę dziadów naszych na światło dnia przywoływać.-rzekł Kazimierz.

-Wąpierzy?- pytał zdziwiony Sieciech.

-Młody jesteś,- odparł książę.- To i możesz o tych wszystkich demonach nie wiedzieć, w końcu w Pana naszego Jezusa wierzysz, ochrzczonyś. Ale przed wyjazdem porozmawiaj z naszym skrybą nadwornym, to staruszek, ale żwawy i światły. Wszystko ci wyklaruje. Starszego wioski i wieśniaków na miejscu też się rozpytaj. Po różnych wioskach różnie też ludzie kiedyś wierzyli. Musisz mieć uszy i oczy otwarte i gotowe. To może być niebezpieczne zadanie. Ci ludzie prawdziwie giną i truchła zwierząt też są prawdziwe. Wąpierze to chyba tylko klechdy i zabobony. Ale i to sprawdź. Co tylko jest przyczyną tej sprawy, niech będzie złapane.-rzekł książę i wyraźnie można było odczuć, że nie był przekonany do jedynie ziemskiego wyjaśnienia sprawy.

Postawa Kazimierza trochę zdziwiła Sieciecha. Młody wojownik nie spodziewał się, że księciu może przejść przez myśl prawdziwość wampirów. Był wychowany po chrzcie Polski i od małego uczony wiary chrześcijańskiej. Jego rodzice też byli ochrzczeni. Było widać pewną różnicę w pojmowaniu świata między tymi pokoleniami. Ale zadanie do wykonania budziło w Sieciechu podniecenie. Wreszcie czuł, że nadszedł jego czas. Misja była ważna, ginęli ludzie, padały zwierzęta. Rozwiązanie takiej sprawy bardzo poprawiłoby jego pozycję. Pragnął sukcesu. Pragnął pieśni na swój temat i chciał niezliczonych par oczu wlepionych w niego, kiedy będzie wracał tryumfalnie na dwór. Tych wszystkich twarzyczek dam dworu wzdychających do młodego, odnoszącego sukcesy woja, który jest przybocznym samego księcia.

 

- - - - - - - - - - - - -

 

Sieciech wyruszył z samego rana. Był lipiec i coraz szybszymi krokami zbliżały się żniwa. Poranne mgły dopiero leniwie wstawały znad łąk i pól, a stawy i jeziora wręcz buchały parą, nagrzane upalnym słońcem poprzedniego dnia. Na niebie ciągle jeszcze majaczył księżyc- z kształtu odcięty w połowie, jakby od linijki. Jednak coraz bardziej błękitne niebo wyraźnie pokonywało go z każdą minutą i jego blask przygasał wciąż bardziej i bardziej. Widać było, że dzień przejmował kontrolę nad przyrodą od odchodzącej na spoczynek nocy. Zwierzęta w zagrodach się budziły, a pierwsi rolnicy wychodzili je nakarmić.

Kompania Sieciecha składała się z dwóch wozów. Jeden dla woja i jego giermka, drugi na ekwipunek. Ponadto Sieciechowi towarzyszyli też dwaj słudzy. Mieli dbać o stan sprzętu i konie. Dodatkowo jeden był uczniem u łowczego księcia. Znał się więc doskonale na polowaniu i w razie braków w prowiancie, łatwo mógł temu zaradzić. Przed kompanią młodziana były dwa dni drogi. Wyruszali spod Gniezna pełni nadziei. Wszyscy widzieli w tej wyprawie szansę. Zarówno Sieciech, jak i jego przyboczni. Dla wszystkich sukces tej misji mógł dać zaufanie księcia i rozgłos. Zielone polany i wyłaniające się coraz to nowe pagórki odmierzały drogę jak dziwnego rodzaju chronometr. Trudniej było oceniać odległości i czas, kiedy weszli w gęstszy bór. Pohukiwanie sów wyznaczało wtedy rytm stawiania stóp i kopyt.

Sieciech siedząc wygodnie w powozie naprzeciw swojego giermka Dobrzyka, próbował sobie przypomnieć i powtórzyć wszystko czego nauczył go o słowiańskich wierzeniach skryba. Wiedział już skąd biorą się wampiry. To żywiące się ludzką krwią demony, powstające z przeklętych za życia ludzi, lub od osób zmarłych nagłą, tragiczną śmiercią. Duże znaczenie przy powstawaniu wampira miał pochówek zmarłego. Jeżeli spalono jego zwłoki, nie groziło przeistoczenie w wampira. Jeżeli nie znaleziono ciała, lub tylko zakopano je, zmarły mógł przeistoczyć się w upiora. To właśnie dlatego wiara chrześcijańska zwalczała przesądy o wampirach. Przecież papież zakazywał palenia zmarłych. Brak stężenia pośmiertnego i rumiana obwódka ust także były znakiem, że zmarły może zostać wampirem. Można było uchronić przed zwampirzeniem zmarłego, poprzez pochówek antywampiryczny. Do arsenału takich metod należał między innymi kołek osinowy wbity w serce, srebro i czosnek, głowa obcięta od korpusu i włożona między kolana trupa albo ułożenie zwłok twarzą do dołu. Sieciech wiedział również o całym poczcie innych słowiańskich demonów, o których mogą mówić mu mieszkańcy. Były to między innymi utopce- duchy topielców zamieszkujące jeziora i rzeki. O nowiu wychodzili oni na brzeg i wabili samotnie wędrujących ludzi. Zadawali zagadki. Za niewiedzę karali śmiercią przez utopienie. Były także południce, które polowały latem na tych, którzy przez nieuwagę, w samo południe zostawali w polu. Płanetnicy kierowali pogodą, ciągnąc chmury lub zsyłając burzę i były to duchy samobójców. Byli także wodnicy, władcy jezior i stawów którzy topili ludzi kąpiących się nieodpowiedzialnie nocą, bądź nieszanujących zamieszkiwanego przez nich akwenu. Wieśniacy raz do roku topili dla nich kurę, lub inne gospodarskie zwierzę. Mamuny dokuczały ciężarnym kobietom i potrafiły zamieniać miejscami noworodki i zsyłać na nie choroby. Natomiast piękne i niebezpieczne rusałki wabiły młodych mężczyzn w zarośla i zabijały ich przez pieszczoty i opętańczy taniec. Były to młode kobiety zmarłe tuż przed zamążpójściem.

Sieciech miał nadzieję, że cała ta wiedza pomoże mu zjednać sobie mieszkańców. Ze wsparciem miejscowych, szybko powinien wyłowić z tłumu podejrzaną osobę, która terroryzowała wioskę. Ktoś musiał odgrywać wampiryczne morderstwa i działania słowiańskich demonów. Zastanawiał się jedynie nad motywem takich działań. Chęć wzbogacenia się? Ponura sława dla wioski? Zemsta nad złośliwymi sąsiadami? A może sięgnąć wyższych kręgów i zastanowić się nad relacjami z papiestwem. Może ktoś chciał zaszkodzić młodemu księstwu Polski i zdyskredytować je w oczach najwyższych władz?

 

- - - - - - - - - - - - -

Bór gęstwiał coraz bardziej i zaczęli coraz częściej mijać kolejne, rozległe bagniska. Noc była wyjątkowo pochmurna i ciemna. Pochodnie przy pierwszym wozie ledwo już rozświetlały drogę. Zdecydowali się stanąć na kilka godzin, choćby do pierwszych brzasków nowego dnia. Sieciech spał źle, co chwila w czasie snu przypominał sobie wszystkie te świeżo poznane demony.

Tak naprawdę istniał również demon od snu. Była to zmora męcząca koszmarami, siedząc na śpiących i pijąc ich krew.

Sieciech pocił się niemiłosiernie i ciężko oddychał. Natomiast jego giermek Dobrzyk spał jak zabity. Dobrzyk był krępym, przysadzistym mężczyzną w średnim wieku. Miał prosto ścięte jasne włosy, które tworzyły praktycznie wspólną linię z jego hełmem, który nosił stanowczo za często. Lekko łysiał i wyraźnie się tego wstydził. Okrągła pyzata buzia dawała wrażenie wiecznego zziajania i zadyszki. Dobrzyk spał smacznie, od czasu do czasu pochrapując. Już nazajutrz mieli się stawić u starszego wioski i zameldować przybycie.

 

- - - - - - - - - - - - -

Wreszcie dotarli do Ostrowy. Mijając mały, warowny gród i zjeżdżając w dół niewielkiej doliny, wjeżdżało się do położonej pośród bagien osady. Kilka lichych domostw, trochę zagród ze zwierzętami, kościół na skraju lasu, obok niego plebania a za nimi spichlerz i magazyn. Oto cały dobytek Ostrowy. Sieciech czym prędzej udał się przed oblicze starszego wioski, aby poinformować z czyjego rozkazu przyjechał i w jakim celu. Starszy sprawiał wrażenie zadowolonego z jego przybycia.

- No wreszcie żeście przybyli, waszmościowie.- rzekł z nieskrywaną ulgą starszy wioski.

-Witam w imieniu naszego oświeconego władcy Kazimierza! Przybyliśmy wam pomóc. Wiemy o pladze morderstw i rabunków na zwierzętach.- przywitał go Sieciech.

-Oooj, nie powiedziałbym rabunków. One są poszarpane, wypatroszone jakby dla zabawy, a zabrane tylko płaty mięsa, albo krew. Nikt żywych nie kradnie.

-Cokolwiek to nie jest, zostanie ukrócone.- pewnie odparł Sieciech.

- Ja wiem, że to Pan Jezus tutaj nas karze. Szatan tą wioską się interesuje i ją podjudza i męczy. Opętał tu jednego z chłopów i go zmienia w wąpierzy i strzygi. I one tu zamęt sieją, a to taka piękna wioska była i taka spokojna. Myśmy najlepsze plony mieli, w całym opactwie nawet! A teraz?! Chłopi się boją w pole iść, co chwila namiestnicy z pretensjami zjeżdżają, żee podatek mały, że plony słabe, proboszcz na dziesięcinę narzeka. Ja już nie wiem, co mam począć…- zaczął się rozklejać starszy.

-Ale jak to szatan z wąpierzami? Przecież wiara Panajezusowa nic nie mówi o wąpierzach i strzygach?- dopytywał się Sieciech.

-Ale proboszcz mówili na kazaniu, że diabeł. A diabeł to już ma swoje sposoby. Ja z proboszczem rozmawiałem. A proboszcz to z biskupem nawet.

- Z biskupem Hieronimem?- zdziwił się Sieciech.

-Taaak, oni znają się od lat. Bardzo mądrzy obaj, prawdziwi jezusowi ludzie, Pan Bóg kocha takich. Oni wiedzą wszystko, kto za tym stoi, ale nie mogą nic począć, bo sługa Boga nie może tak działać wśród tych obłudnych pogańskich wierzeń.- emocjonował się wyraźnie starszy wioski.

- Jak to nie może. Przecież to jego owieczki, on jest proboszczem. Co masz na myśli mówiąc, że oni wiedzą? Rozmawiałeś z nimi?

-Taaak, ja rozmawiałem. I proboszcz to co ja myśli. Ten jeden z chłopów, Roch. On może być winien wszystkiemu.

-Więc czemu go przed sądem nie postawicie?- zauważył słusznie Sieciech.

-Bo strach! Jak do niego podjeść, jak on czarcie moce wąpierza posiada! Pan jesteś rycerz, pan potrafisz walczyć. Tutaj ludzie słabe z wioski.

-Z tego co wiem, to z wąpierzem nawet rycerz może szans żadnych nie mieć.-odparł Sieciech.

-No to jak sam się pan boisz, to co dopiero my tutaj.

-Nie boję się! Bo nie ma takiego czegoś jak wąpierze! Dziwuję się tylko wam, że nic z tym chłopem nie czynicie.- zdenerwował się Sieciech.- powiedzcie mi coś o tym Rochu, co to za człek i co w nim wyjątkowego.

-Och, to był kiedyś znakomity gospodarz. Plony miał ogromne zawsze. Największe w wiosce. I zawsze pracował w pocie czoła. I zawsze mu tej pracy mało było i więcej chciał. Ludziska mówili, że jak będzie tak robił, to go wnet południca złapie. I któregoś roku na żniwa przyszedł dzień, co od rana się na burzę nosiło. A Roch chciał koniecznie skończyć w ten dzień żniwa i młócenie rozpocząć i spieszył się bardzo. Zaczął jak tylko ranna rosa zeszła i pracował cały czas. A południe nadchodziło coraz prędzej. I złapała go ta południca i omamiła. I padł na pole. Żona go znalazła pod wieczór dopiero. Spocony cały i piana na buzi ciekła mu po bokach. Zwariował chłop podobno i całe gospodarstwo sobie podpalił. Żona się spaliła i dwójka dzieci. Teraz podobno zaprzedał duszę demonom i mści się. I mocą życiową innych się żywi, bo sam to już jakby dawno umarł w środku.

-Ale jak to PODOBNO podpalił?-zaciekawił się Sieciech.

-No podobno, bo jak ta burza przyszła to i pieruny poczęły bić niemiłosiernie. Na początek ludzie gadali, że od pieruna. Ale Roch zwariował całkiem, to i to gospodarstwo pewnikiem spalił.

-A może zwariował właśnie po pożarze?

-Nie, no to musiało być przed pożarem, bo przecież południca go złapała. Omamiła go za prace w południe.- gadał jak najęty o południcy starszy wioski.

Sieciech już wiedział, że bardziej się ze starszym nie dogada. Był to prosty człowiek i bezgranicznie ufał proboszczowi. Zadziwiła go natomiast bliska znajomość biskupa Hieronima z tutejszym proboszczem. Czego tak wysoka persona szukała na takiej prowincji? Sieciech wiedział, że jego następne kroki powinien skierować właśnie do proboszcza, a potem do chłopa imieniem Roch.

 

- - - - - - - - - - - -

 

Plebania wyglądała na schudną i zadbaną. Wręcz nie pasowała do lichego obrazu całej wioski. Na ścianach wisiały trofea z polowań, a wewnątrz izby stał na biurku proboszcza piękny krzyż z postacią Jezusa. Ten krzyż bardzo przykuł uwagę Sieciecha. Znał taki wzór krzyża ze zbiorów w Ratyzbonie. Na samym dole wyryta była po łacinie maksyma:

Ora et labora, a jeszcze pod spodem Pax. Sieciech doskonale znał te sentencje. To maksymy zakonu benedyktynów i widział je nie raz w Ratyzbonie, podczas pobierania nauk. Ten krzyż niechybnie pochodził spoza granic księstwa Polskiego. Za biurkiem siedział proboszcz. Był to mocno łysiejący mężczyzna, ze świecącym placem nagiej skóry wyróżniającej się spośród rzadkich, szpakowatych włosów. Miał duży, chyba złamany niegdyś nos, który wyraźnie przypominał dziób jakiegoś drapieżnego ptaka. W ogóle, jego urodę najłatwiej określić jako ptasią. Nawet czarny ornat miał w sobie coś z kruczych piór. Sieciech zagaił proboszcza:

-Piękne trofea z łowów!

-Ach tak. No ja wybitnym łowczym nie jestem. Biskup Hieronim często przyjeżdża tu polować. Ponoć zwierzyny w borach i wokół bagnisk jest w bród. Czasem mu towarzyszę, ale to on jest świetnym łowcą. Ubił już nie jedną piękną łanie i byka. Łukiem posługuje się tak, że nie jeden wojak z książęcej drużyny bezpieczniej by się przy nim poczuł. Jutro wieczorem ma przybyć na kolejne łowy i zbadać, co dalej z tą pogańską zawieruchą u nas.

-Łowy to zacne zajęcie. Nie wiedziałem, że tutejsze lasy tak bogate.-ciągnął rozmowę Sieciech.- Opowiedzcie mi proszę księdza, o tutejszym parafianinie Rochu. Ponoć zmysły postradał?

-To był dobry i boży parafianin. Jednak w pewnym momencie jeden z głównych grzechów na Pana naszego Boga, go zgubił. Chciwość wielka go dopadła i jego szanse na zbawienie całkiem zaprzepaściła. Chciwy był i zamiast modlić się wieczorem, to zawsze zwierząt doglądał, by tylko więcej jaj i mleka dały. Potrafił na mszę się spóźnić albo wcale nie pójść, by tylko krowy dłużej paść. No i żył tak bez Boga i począł modlić się do wodników o dobrą wodę w studni i do płanetników o deszcze po zasiewach. Ale i tym dawnym bożkom się sprzeniewierzył, bo by szybciej się z pracą uporać, począł w południe pracować. Aż oszalał. Ludzie gadają, że południca go dopadła. Ale ja wiem od Pana Boga, że on duszę diabłu zaprzedał, by tylko plony większe mieć. A ceną było życie żony i dzieci jego. I zginęła w pożarze cała piątka. Sam został, pracować mógł tedy do woli. Ale bolała go samotność i począł wieść demoniczne życie i ze zgryzoty innych żywoty ukróca.

-Myśli ksiądz, że to on wszystkie te zbrodnie wyczynia? Uciekł mu ktoś kiedyś? Widział go kto gdy zabijał?- pytał Sieciech.

-Widzieć nie widział. Bo nigdy żadnej niebodze nie przepuścił i zawsze ubił, a ciało schował albo zjadł. Ludzie przepadają bez wieści. Zwierzęta pogryzione, z udźcami pourywanymi, leżą po polach. Tragedia dla tej biednej wsi…- proboszcz wyraźnie się umartwiał.

-Czynicie coś by odwrócić los?- spytał Sieciech.

-Nie raz myśleliśmy. I z biskupem i z alchemikiem.

-Alchemikiem?- zaciekawił się Sieciech.

-Mieszka tu jeden uczony człek. Staruszek, strasznie garbaty. Co prawda nieszczególnie bogobojny jest. Ale pomaga bardzo w rządzeniu tą wioską starszemu i mnie. Bardzo mądra osoba. Kiedyś w orszaku znamienitego rycerza służył. Rycerz ów, szukał sposobu na posiadanie złota. Pomagał mu alchemik i bogate wiódł życie. Lecz zginął ów rycerz na wojnie z Węgrami. Szukał alchemik swojego miejsca i przybył tu z polecenia biskupa Hieronima.

-I coście uradzili we trójkę?-ciągnął temat Sieciech.

-Rozpowiedział biskup o problemie i wielu znakomitych mężów zjechało i zjeżdża czasem aby pomóc. Niektórzy dla sławy, niektórzy dla nagrody od biskupa. Ach, z wielu stron świata. Z samego Cesarstwa Niemiec, z Czech, a nawet od Franków bogaci mężowie zjeżdżają żądni przygody.

- I radzą sobie?

-Przepadają niestety bez wieści. Ale nie mam już czasu dzisiaj. Musze spieszyć na wieczorną mszę. Idźcie na wieczerzę, posilcie się. Przygotowana jest w grodzie warownym specjalnie dla was i dla orszaku waszego. I zapraszam jutro na poranne nabożeństwo!

 

Sieciech udał się na polecaną kolację. W głównej komnacie warowni grodu stoły były już suto zastawione. Mnóstwo dań z mięsa. Trochę dziczyzny, ale królowała wołowina i wieprzowina. To godne odnotowania, zważywszy jak małym i biednym grodem jest Ostrowa. Gościnność godna podziwu. Sieciech jadł spokojnie i obserwował ucztujących. Widać było podniecenie w rozmowach i szmery zaniepokojenia. Ludzie najwidoczniej cały czas żyli ostatnimi wydarzeniami.

„Ataki te,”-myślał Sieciech-„nawet jeśli przez człowieka robione i ze zwykłych przyziemnych pobudek, trwożą ludzi. Przypominają im o tych wszystkich demonach z przeszłości, do których zwykli się modlić i tych, których się bali. A teraz, kiedy uczą się nowej wiary i nowego porządku swojego świata, stare strachy wracają i wszystko do góry nogami jest na nowo przewrócone. Ktoś kto to prowokuje, świetnie zna ludzi i sposób ich myślenia. Wie co odczuwają, czego się boją i jak skutecznie ich zatrwożyć.” Z tą myślą, po uczcie dla książęcych przybyszy udał się do przygotowanej dla niego na noc sieni.

 

- - - - - - - - - - - - -

Dzień zaczął się spokojnie. Ostrowa to mała wioska i na pewno łatwiej tu o twardy sen, niż w zatłoczonej stolicy, Gnieźnie. Sieciechowi bardzo to odpowiadało, wszak uwielbiał długo spać. Słońce malowało niebo na coraz jaśniejszy błękit. Robiło to z łatwością, gdyż tego dnia na niebie nie było żadnego, najmniejszego nawet obłoku. Ptaki już dawno koncertowały, jednak z każdą minutą dochodziły do chóru nowe głosy, poszerzając koncert o kolejne oktawy. Kiedy świeży, młody poranek okrzepł, a słońce zaczęło już obracać ku sobie wszystkie kwiaty, powietrze rozdarł dźwięk dzwonów wołających na poranne nabożeństwo. Był piątek i wspomnienie męki Chrystusowej. O takiej wieczerzy jak dnia poprzedniego, można było tylko pomarzyć. Sieciech szybko przypomniał sobie o zaproszeniu od proboszcza na nabożeństwo. Wiedział, że lepiej nie nastawiać przeciwko sobie miejscowych, więc szybko przygotował się i poszedł.

W kościele pachniało świecami. Mocny, duszący zapach wprawiał w zadumę i podnosił majestat miejsca. Choć budynek był drewniany i prosty, to jego kameralność wręcz pomagała się skupić i modlić. Msza trwała, a Sieciech skupiony, czynnie w niej uczestniczył.

Właśnie kończył się Anioł Pański, a wierni kończyli śpiewać:

-Ora pro nobis, sancta Dei Genetrix…

“Czy jestem godzien uczestniczyć dziś w komunii?”-zastanawiał się Sieciech- „w końcu wątpiłem w zdanie proboszcza, nawet sam niepokoić się wąpierzami zacząłem. To nie są stworzenia Pana Boga. Ale w końcu wszystkie tropy muszę zbadać. Sam książę Kazimierz mówił. A jego władza przecież od samego Boga także pochodzi. Czyli jestem, mogę chyba…”

Gdy tak rozmyślał ksiądz podchodził już do tabernakulum po sakrament eucharystyczny. Cisza w kościele była w tym momencie przejmująca, akurat ucichła jedna z pieśni, a wierni w skupieniu i powadze czekali na rozpoczęcie sakramentu. Wtem rozległ się pełen trwogi krzyk:

-MÓJ BOŻE!!!- to proboszcz wykrzyknął i przerwał ciszę panującą w kościele.

Wszyscy wierni od razu skupili wzrok w okolicach ołtarza, skąd dobiegł krzyk. Ksiądz odsunął się, a wtem na podłogę z hukiem spadł kielich, w którym zwykle była komunia święta. Jednak tym razem z kielicha rozlała się krew. Zbryzgała ołtarz, szatę księdza i rozlała się po zimnej, kamiennej podłodze prezbiterium. Kielich jeszcze przez moment brzęczał niemrawo, tocząc się po posadzce, jednak zaraz zagłuszył go głośny pomruk tłumu wiernych. Czerwona krew odcinała się od zimnych kamieni jak odrysowana. Profanacja świętego miejsca wywołała w tłumie strach pomieszany z ciekawością niecodzienną sytuacją. Proboszcz przerwał nabożeństwo i wyszedł cały ubrudzony szkarłatną plamą krwi. Wierni rozeszli się żywiołowo dyskutując nad tym, co właśnie się wydarzyło. Z szumu dało się wyłowić dryfujące słowa: „wąpierz”, „diabeł”, „strzyga”. Sieciech od razu udał się na plebanię, trzeba było ostrzec księdza i spytać się kto i kiedy zamyka kościół.

Proboszcz zapewniał, że tylko on ma klucze do kościoła i zamyka go na noc. W dzień poza nabożeństwami do świątyni wchodzi tylko on i alchemik robiący świece w miejscowej manufakturze. Nie możliwe było podmienienie kielicha przed mszą, bo kościół był zamknięty całą noc, a nie było śladów włamania. Ktoś, albo coś, wyraźnie chciało dać sygnał o swojej obecności. I o swojej potędze.

 

- - - - - - - - - - - - -

Po mszy świętej zakończonej skandalem, Sieciech udał się w końcu do Rocha, chłopa na którego z ukosa spoglądali wszyscy we wiosce, a proboszcz i starszy bez ogródek rzucali na niego oskarżenia. Mieszkał w bardzo lichej chatce, postawionej w miejscu dawnego, zniszczonego w pożarze gospodarstwa. Ogromne bagno otaczało od północnej strony jego domostwo, a nieopodal zarastał coraz bardziej płytki, mulisty staw. Zbliżając się do rochowej chaty czuć było w powietrzu duszący zapach bagna.

 

-Czy wiesz, co się stało dziś w kościele? –zapytał wychodzącego akurat w pole Rocha, Sieciech.

-Byłem przy zwierzętach, nie było mnie na mszy, a cóż się stało?-odparł Roch

-Sprofanowano świątynię. Ktoś wlał krew w kielich z tabernakulum.

-Po co ktoś miał to robić?-odparł zdziwiony Roch.

-Przecież wiesz co tu się ostatnio dzieje- przycisnął go Sieciech- giną ludzie i zwierzęta. Twoją chatkę jakoś wszystko omija. Nie żyjesz z wioską, jesteś na uboczu. Ludzie coraz bardziej się ciebie boją.

-Ludzie mi niepotrzebni. Po pożarze nikt mi nie pomóg! Tylko stali, gapili się i gadali: „południca go dopadła, to ma.” Albo, „pracował za dużo, to teraz ma”. Ludzi tylko cieszy cudza niedola, jak o czym gadać mają. Jak można się przypatrzeć i ucieszyć, że to kogoś innego tknęło złe. Ja tylko chciałem pracować i mieć więcej dla siebie i rodziny. Aż pierun uderzył i zabrał wszystko. Wszystko spłonęło…-zaczęły trząść mu się dłonie i łamał się głos.

-Już dobrze. Musiałem o to zapytać. Jestem tu z rozkazu samego księcia.-uspokajał go Sieciech.

Sieciech po tej rozmowie nie widział w Rochu tego wszystkiego co widzieli miejscowi. Owszem, żył na uboczu i nie bratał się z wioską. Ale nikomu chyba nie chciał szkodzić.

 

- - - - - - - - - - - - -

 

Wieczorem przyjechał biskup, zgodnie z tym co mówił proboszcz. Sieciech został zaproszony na łowy z proboszczem i Hieronimem. Początkowo towarzyszył im jeszcze jeden z parobków proboszcza, który rzekomo dobrze znal las i miał ich podprowadzić w miejsce mocno odwiedzane przez dorodne łanie. Parobek sprawiał wrażenie głupawego, ale był bardzo silny. Żylaste ręce pokryte bliznami dawały świadectwo jakiejś ciężkiej, fizycznej pracy. Był barczysty i miał wybite kilka przednich zębów, co potęgowało wrażenie jego głupoty. Ale ślepo wykonywał polecenia biskupa i proboszcza, co odciążało ich od całej masy obowiązków. W miarę jak chodzili po lesie całkowitą, przejmującą ciszę przerywało tylko pomrukiwanie dochodzące od biskupa Hieronima. Dźwięk pochodził z wabika udającego odgłosy jelenia. Miało to wabić łanie w pobliże myśliwych. Polowanie nie do końca się udało. Z powodu panującego upału zwierzęta pochowały się głęboko w kniejach, a tam ciężko było dojść nie wywołując hałasu. Wrócili więc na skraj lasu, gdzie zostawili osiodłane konie. Biskup Hieronim sprowadził tam na kilka dni własnego wierzchowca z własnym siodłem. Biskup był starszym mężczyzną, ale bardzo wysportowanym. Doskonale jeździł konno, był potężnie zbudowany i świetnie strzelał z łuku. Włosów nie miał wcale i twarz miał pomarszczoną, ale w ciele szalał ciągle młody duch. Sieciech zauważył jednak przy siodle Hieronima coś dziwnego. Na szczycie przy lejcach widniał wygarbowany w skórze herb. Ale nie był to herb Hieronima. Sieciech dobrze go znał. Na siodle można było zobaczyć złotego lwa na czerwonym tle z niebieskimi pazurami i językiem. To był herb Akwitanii, jednego z księstw Francji. To siodło musiało być bardzo drogie i kiedyś należeć do jakiego francuskiego rodu. „Przepiękny suwenir”- pomyślał Sieciech.

 

- - - - - - - - - - - - -

Minęło kilka dni, a Sieciech wciąż nie miał pomysłu ani na genezę tych dziwnych zdarzeń, ani na ich ewentualnego winnego. Kiedy już zaczynał przychylać się do oskarżeń biskupa i proboszcza odnośnie Rocha, stwierdzał jednak, że chłop nie ma żadnych wyraźnych motywów, a szaleństwo to bzdura i jest widoczne tylko dla mieszkańców wioski. Dla Sieciecha w Rochu nie było nic szalonego. Kiedy patrolował wioskę i szukał siedzisk tych domniemanych strzyg i wampirów, to owszem słyszał miarowe, głośne pomrukiwania, czasem nawet dziwne blaski nad bagnami. Wtedy na drugi dzień najczęściej ginęły gospodarzom zwierzęta. Ale nie dawało się przewidzieć gdzie nastąpią ataki i co zginie. W końcu z braku innych pomysłów Sieciech zaczął uważniej przyglądać się proboszczowi. Hieronim zdążył już odjechać, na plebanii było więc trochę mniej ludzi i panował większy spokój. Nasz młody rycerz postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

 

- - - - - - - - - - - - -

Tamtej nocy była pełnia. Warunki świetnie nadawały się do akcji, jaką chciał przeprowadzić Sieciech. Rycerz zabrał giermka i wtajemniczył go w swój plan. W środku nocy ruszyli z grodu pod plebanię. Księżyc oświetlał im doskonale drogę. Noc była bezchmurna, a w powietrzu czuć było zapach wilgotnych od rosy łąk. Koło plebani wyraźni zwolnili krok i przykucnęli, nie dając się usłyszeć proboszczowskim psom. Lato było tego roku upalne i prawie wszystkie chaty miały otwarte przynajmniej jedno okno. Nie inaczej było z kwaterą księdza. Sieciech zostawił Dobrzyka na warcie pod plebanią, a sam wskoczył przez okno do środka. Miękko wylądował na palcach, czym wygłuszył odgłos swojego skoku. Dokładnie wiedział czego ma szukać- musiał odnaleźć parafialne księgi. Interesowały go akty zgonów, wydane pogrzeby i finanse parafii. Tak opasłą księgę od razu łatwo było odróżnić spośród innych pism i brewiarzy. Sieciech podszedł z nią do parapetu i przy świetle Księżyca zaczął czytać. Starał się zachowywać tak cicho, że nawet bał się, iż czytaniem w myślach może kogoś w tej chacie obudzić.

„Tak jak myślałem. Zaraz przed atakami wąpierza, ksiądz opłatę za pogrzeby podniósł”-odnotował Sieciech. Czytał dalej i oczy otwierały mu się coraz szerzej. Mnóstwo obcych nazwisk. I to wielu znamienitych rycerskich rodów z zachodu. „Przecież takie pogrzeby się odprawia w katedrach przynajmniej. Nawet przy króla albo cesarza obecności”-myślał Sieciech.-„no chyba, że się nikogo o miejscu śmierci nie informuje i grobu widocznego się nie wystawia.” Sieciech miał rację. Kartka z nazwiskami z zagranicy wsadzona była luzem. Najwidoczniej nie miała się znajdować w oficjalnych księgach parafialnych. Obok każdego z obcych nazwisk zapisane było tylko jedno miejsce pochówku: dziewiąta lipa w głąb drugiego leśnego duktu. Ta kartka najpewniej była potrzebna do prowadzenia informacji o kim milczeć, w razie niewygodnych pytań. Sieciech zabrał ją ze sobą. Na stronie z finansami parafii coś mu wyraźnie się nie zgadzało. Przychody z dziesięciny faktycznie były liche. Natomiast na plebanii ciągle coś remontowano i utrzymywano całą rzeszę parobków. Sieciech nie próbował już dłużej igrać z losem i czym prędzej opuścił plebanię. Wraz z Dobrzykiem postanowili udać się teraz pod wskazaną na zapiskach z nazwiskami rycerzy lipę.

Powoli wiele rzeczy układało się Sieciechowi w całość.

Wychodząc z plebanii, zobaczyli jeszcze dwie postaci stojące w jej przedsionku, oświetlone z jednej strony przez Księżyc. Był to proboszcz i jakiś garbaty starzec. Sieciech przypomniał o kim mówiono jako o garbatym staruszku- to alchemik! Proboszcz żegnał się z alchemikiem i wyglądało na to, że mu za coś dziękował, ściskając go serdecznie i poklepując po ramieniu. Nie było już na co czekać, trzeba było jak najszybciej oddalić się stamtąd.

Kiedy dotarli pod wskazaną lipę, zaczęli kopać. Księżyc zniżył już nieco swój lot i powiększył cienie kopiącej dwójki. Po kilkunastu minutach kopania zaczęli docierać do pierwszych zagrzebanych we wspólnym grobie ciał. Smród był niemożliwy do wytrzymania. Dusił i nie pozwalał ani na moment odetchnąć pełną piersią. I Sieciechem i Dobrzykiem zaczęły trząść torsje, ale wiedzieli, że muszą to wytrzymać i choć pobieżnie zbadać leżące tam trupy. Wszystkie były nagie. Dziwne, jak na łowców przygód z bogatych rodów. A ich obrażenia na pewno nie wskazywały na pogryzienie przez wampira. Większość miała poderżnięte gardła. Kilka nosiło ślady walki: rany kłute, jakby od topora, obcięte palce, zacięcia na rękach, albo siniaki. Serce biło Sieciechowi jak oszalałe. Już wiedział. Wiedział już chyba wszystko. To żaden wampir, to po prostu proboszcz z biskupem rabują śmiałych mężów. Żeby podtrzymać legendy o miejscowości, ktoś udaje wampira i gnębi wieśniaków. Trzeba teraz tylko znaleźć czyimi rękoma się posługują. Cały drżał z podniecenia. Szybkimi, rwanymi ruchami zaczął zasypywać mogiłę. Gdy udeptali ziemie i przysypali liśćmi, postanowili wracać do grodu i następnego dnia z rana oskarżyć winnych i doprowadzić ich przed obliczę Kazimierza. Droga powrotna zdawała się mijać szybko. Sieciech w myślach zaczął już nawet układać swoją tryumfalną, oskarżycielską mowę. Ale nagle cykanie świerszczy i pohukiwanie sów zastało przerwane przez coraz głośniejszy pomruk. Dźwięk był złowrogi i wyraźnie zbliżający się do dwójki z Gniezna. Nagle z łanu dojrzewającej pszenicy wstała czarna postać. Była ogromna. Barczysta, wysoka i spowita czarną peleryną. Twarz zasłonięta kapturem. Spod rękawów wystawały ogromne pięści, jak duże polne kamienie. Twarz skryta była w mroku rzucanym przez ogromny kaptur. Nagle postać przestała ryczeć i wyciągnęła zza pazuchy topór. Sieciech i Dobrzyk zaczęli w tym momencie żałować, że nie zabrali ze sobą żadnej broni, by chodzić ciszej. Sieciech na szczęście przypomniał sobie o sztylecie noszonym przy pasku. Jednak sztylet nie zrobił wrażenia na postaci trzymającej półtoraręczny topór, ostry jak brzytwa. Ten niby wampir zaczął się zbliżać, przy każdym stawianym kroku, wydawał krótki pomruk. Dobrzyk wyciągnął z kieszeni główkę czosnku i rzucił w potwora. Ta jednak odbiła się wampirowi od czoła i spadła na ziemię, nie zwracając ani na moment jego uwagi. Sieciech spojrzał na giermka z politowaniem. Wiedział już, że jest głupi, teraz dowiedział się jeszcze, że przesądny.

Dwaj kompani cofali się o dwa kroki na każdy jeden wampira, jednak po chwili dotknęli plecami ogromnego dębu i już wiedzieli, że albo za chwile coś zrobią, albo dołączą do niedawno rozkopanej mogiły. Kiedy potwór już brał zamach swoim ogromnym toporem, aby ściąć ich obu na raz, Dobrzyk dźgnął go urwanym z drzewa, suchym badylem w twarz. Topór ze świstem poleciał w ich stronę. Ostrze jeszcze tylko ostatni raz błysnęło w świetle Księżyca. Na szczęście topór przeciął powietrze, badyl dźgnął potwora na tyle mocno, że ten stracił równowagę. Sieciech korzystając z tego momentu, zamachnął się sztyletem żeby dopełnić sprawy, jednak nie trafił dobrze. Ostrze omsknęło się po ręce potwora raniąc go, ale nie śmiertelnie, jak chciał Sieciech. Potworny krzyk bólu i złości wydarł się z ust potwora. Dwójka nie myśląc za dużo, wzięła nogi za pas, ratując pewnie skórę. Kiedy docierali do wioski zaczynało już świtać. Wiedzieli, że muszą działać szybko, bo zostali już wykryci. Trzeba było jak najszybciej zatrzymać proboszcza i postawić go przed księciem.

 

- - - - - - - - - - - - -

Plebania była już pusta. Sieciech miotał się po niej od izby do izby i szukał proboszcza. Księgi parafialne też wywiezione. Na szczęście najważniejszą kartkę miał przy sobie. Oby podobny charakter pisma wystarczył jako oskarżenie, bo przecież nie było na niej żadnej pieczęci. Wyskoczył na dziedziniec i przeszukiwał wszystkie gospodarskie pomieszczenia. W jednym z nich, na wozie drabiniastym gotowy do podróży siedział i łkał proboszcz.

-Wiem, wiem… już wiem, że widziałeś wszystko. Poddaję się…. Nie zabijaj mnie!- łkając głośno i skrywając purpurową twarz w dłoniach krzyczał pleban.

-Nie zabiję cię. Przynajmniej nie ja i nie tutaj. Ale zabiorę cię przed obliczę księcia i tam cię osądzą. Powiedz tylko gdzie ten w pelerynie i gdzie alchemik.- rzekł Sieciech.

-Musisz czem prędzej gnać do grodu na dziedziniec. Ja dziś bladym świtem podburzyłem wieśniaków na Rocha. Oni go tam zlinczują i zetną. Wiedziałem, że wrócisz z lasu żywy, kiedy Gęba, mój parobek, nie wracał tak długo. On zawsze sprawy załatwiał w mig. Jak tu go długo nie było, już wiedziałem, że coś się dzieje. Szybko pognałem do bardziej krewkich wieśniaków, spakowałem na wóz księgi i chciałem odjeżdżać, ale wtedy ty się zjawiłeś…

-Dobrze, już spieszę, Dobrzyk cię tu pojmie i przypilnuje, powiedz mi tylko jeszcze jak udawało się wam zabijać tak znakomitych rycerzy?

-Gęba miał siłę i wytrzymały był, a alchemik sztuczki robił, szaty szył i całe wyposażenie wyrabiał. Strach przed nieznanym, kiedy już kto stanie przed nim twarzą w twarz, potrafi spętać największych wojowników.

Sieciech pognał do Ostrowy, do grodu. Miał nadzieje, że zdąży i uratuje jeszcze niewinnego Rocha. Na miejscu tłum ludzi wrzeszczał i dobijał się do pręgierza ustawionego na scenie w samym centrum. Słychać było już z daleka okrzyki „ubij wąpierza!”, „precz ze strzygą!”, „święconą wodą diabła!”. Sieciech był konno, tłum rozbiegł się przed tentem kopyt. Na wysoko ustawionym pręgierzu oczom woja ukazała się dziwna scena. To alchemik szarpał związanego i poobijanego Rocha. Na środku ustawiony był już dębowy pień, oparty o niego stał topór a przy pniu leżał jeszcze osinowy kołek z młotkiem. Alchemik zaaferowany wił się jak w ukropie i z obłędem w oczach krzyczał:

-Mamy wąpierza. Tyle nas gnębił, tyle zwierząt utłukł, ludzi porwał i pozjadał. A teraz nawet namiestnika księcia zabił!

-No nie jestem tego taki pewien, mości panie!- krzyknął dojeżdżając do sceny Sieciech.

-Kto to powie…-zaczął Alchemik, jednak głos uwiązł mu w gardle na widok Sieciecha.

Sieciech wszedł prosto z konia na scenę, odtrącił Rocha od Alchemika, odkopnął topór na ziemie i zaczął mówić:

-Niczemu nie jest winien ten prosty chłop- powiedział, wskazując na Rocha.

- A kto niby jest??!- ryknął fioletowy na twarzy Alchemik.

-Już wszystko klaruję- odparł Sieciech i podniesionym głosem zaczął mówić.- Ten człowiek jest tylko zwykłym chłopem, jak wy wszyscy. Ciężko pracuje w polu, aby podźwignąć gospodarstwo zniszczone pożarem. Wąpierza nie było nigdy w tej wiosce. Ani żadnych innych strzyg. Ta krew w kościele na podniesieniu, to sprawka Alchemika-rzekł spoglądając na załamanego obrotem sprawy staruszka.- prawdziwa krew po całej nocy w kielichu skrzepłaby i na ziemie śmierdząca pulpa by wypadła. Kościół całą noc zamknięty jest, a dzień prędzej Alchemik nosi nowe świece na mszę. Wtedy właśnie włożył kielich z krwią i dodał do niego wyciąg z cytryn, ze swojego warsztatu. Tylko on ma tutaj taką wiedzę, co uczynić, aby krew w strupy się nie skleiła.

-A skąd miał klucze do tabernakulum!- krzyknął ktoś z tłumu wyraźnie oburzony oskarżeniami.

-Po prostu, dał mu je pleban.-odparł Sieciech.- Niestety ludzie, ale wasz pleban to główny winowajca jest tej całej sprawy. Zjeżdżali się tu różni mężowie. Oni mają bogactwa o jakich się wam nie śni. Skłonni kupić cała wasza wioskę, gdyby potrzebowali. Pleban rabował ich trupy i w bezimiennej mogile chował. W świat szła nowina, że przepadli bez wieści. Co jakiś czas musiał ubić jednego z was, albo wasze zwierzęta, aby fama o przeklętej wiosce nie przepadła.

-Ale chyba nie chcesz waszmość powiedzieć, że stary pleban kogoś zabijał?- próbował ratować sytuacje Alchemik.

-Nie pleban zabijał.-rzekł Sieciech.- Czy tu są wszyscy mężczyźni z wioski? –zapytał

-Tak, wszyscy dorośli- odparł Alchemik.

-Niech wszyscy wyżsi ode mnie mężczyźni podwiną rękawy.- rzekł Sieciech.

Ludzie zaczęli nieśmiało podwijać swoje rękawy. Ci bardziej przekonani do stanowiska młodego rycerza, zaczęli sami doprowadzać podejrzanych do sceny i podwijać im szaty. W końcu u jednego z wysokich chłopów brudny rękaw koszuli odsłonił świeżą ranę.

Na tle starych blizn widniało nowe, jasnoczerwone zadrapanie, nie sączyła się już z niego krew, ale wyraźnie było zrobione bardzo niedawno, czymś bardzo ostrym.

-Mamy i naszego winowajcę. To jeden z parobków proboszcza.- oświadczył tryumfalnie Sieciech.- Jest to mąż bardzo silny i wysoki. Ubije niejednego i niejedno zwierzę powali. Do tego ma coś, czym od dawno posługują się pleban i biskup- rzekł i sięgnął ręką do kieszeni Gęby- o to o głos wąpierza!- krzyknął Sieciech wyciągając wabik do polowań.

Sieciech zadął w wabik i rozległ się identyczny do pomrukiwań wampira dźwięk.

-Zwykle to było ostatnie co słyszeli ludzie, spotykając Gębę.-rzekł Sieciech.- Zatrzymuję więc w imieniu księcia Kazimierza: Gębę, proboszcza i alchemika. Wszystkich was osądzą sprawiedliwie w Gnieźnie. Skarby zrabowane na łowcach przygód, zostaną przekazane Kazimierzowi i oddane tym znamienitym rodom. Wreszcie skończy się hańba tej wioski!

Wieśniacy uradowani nagrodzili oklaskami Sieciecha i odprowadzili orszak młodego rycerza do bram grodu. Jeden z wozów, początkowo wypełniony ekwipunkiem, teraz zawierał także skrępowanych, niedoszłych wąpierzy.

 

- - - - - - - - - - - - -

Był przed nimi jeszcze dzień drogi. Jechali gęstym borem i cały czas wspominali przygodę ostatnich dni.

-Dobrzyku, naprawdę przytomnieś pomyślał z tym badylem- cieszył się Sieciech.

-Dziękuję panie, pan świetnie tego Alchemika załatwił, cały purpurowy się zrobił na ryju!- śmiał się Dobrzyk.

Zapadał już zmrok i wstawał księżyc kiedy przerwał im tentem kopyt.

-Tutaj poseł od księcia Kazimierza! Sieciechu, wiadomość ważna do waszmościa!-krzyczał jeździec.

-Tak, to ja, Sieciech, wojownik Kazimierza!- odparł Sieciech wychylając się zza firan wozu.

Dostał pergamin na którym wypisana była wiadomość od władcy. Kazimierz kazał mu czym prędzej wracać. Na dworze doszło do dwóch dziwnych morderstw. Ubity został podkomorzy i skryba. Obaj mieli na szyi dwa ślady po ukłuciach i byli całkiem bladzi. Zielarze nie stwierdzili żeby mieli krew. Umarli od jej spuszczenia. Sieciech czytał wiadomość i coraz bardziej nie wierzył w to co czyta. Przecież dopiero co rozwikłał zagadkę wąpierzy. O co chodzi z morderstwami na dworze? Miał wjechać do Gniezna i ogłosić tryumf, a tu nagle dwa morderstwa i grobowy nastrój całego dworu?! Podczas gdy Sieciech tak rozmyślał, nagle niebo jakby spochmurniało i pociemniało za firaną wozu. Przenikliwe zimno ogarnęło też wnętrze. Dobrzyk tylko bardziej opatulił się kożuchem i dalej spał, tak jak robił to od pojawienia się posła. Sieciechowi zaczęło kręcić się w głowie. Konie stanęły i zaczęły bojaźliwie rżeć i stawać dęba. Zerwał się silny wiatr i zaczął szarpać firanami. Sieciech widział urywki scen pomiędzy falami targanych wiatrem zasłon. Zjawiły się czarne postaci, a wiatr zaświszczał jeszcze bardziej. Krzyki, rżenie koni i przenikliwy świst wiatru- tylko to słyszał coraz bardziej osłabiony Sieciech.

Wtem jedna z czarnych postaci odwinęła firanę wozu. Zaświdrowały w oknie ogromne czerwone oczy na bladozielonej, trupiej twarzy. Otwarły się szczęki z których jak sople wisiały dwa wielkie, śnieżnobiałe kły. Kiedy tylko ten obraz mignął Sieciechowi, a zjawa zdołała odwinąć trochę bardziej poły zasłony, krzyknęła z całych sił i zniknęła. Powietrze rozdarł dźwięk niepodobny do niczego ziemskiego. Poruszał trzewia i budził umarłych z grobu. Obudził nawet Dobrzyka. Giermek poderwał się z siedziska i spod szaty wyskoczył mu naszyjnik z główek czosnku i talerzykiem srebra.

„Poczciwy Dobrzyk”-pomyślał Sieciech.- „w ciągu kilku dni uratował mnie drugi raz.” Sieciech nieśmiało wysunął się z powozu. Nie było już nikogo. Nikogo żywego. Pogoda wróciła do normy, słońce wyszło zza chmur, a ptaki znowu zaczęły koncert. Ale to koniec dźwięków, które mogli wtedy usłyszeć. Nie żyli ani Gęba, proboszcz i alchemik, ani ich dwaj przyboczni słudzy. Poseł leżał martwy. Wszyscy bladzi jak kreda z dwoma ranami kłutymi na szyi. Konie stały nadal na miejscu, jakby zamurowane. Ale całe tak wystraszone i spocone, że to cud, że nie padły na zawał serca.

 

Dopiero teraz Sieciecha czeka prawdziwa zagadka. Rozwiązał tylko głupią igraszkę z łasym na błyskotki i bogactwa proboszczem i jego grzesznym zwierzchnikiem- biskupem. Teraz czeka go walka z czymś o wiele groźniejszym. Z czymś co nie jest do końca z tego świata. Na pewno nie w całości. Dziadowie mieli jednak racje, wampiry istnieją- to Sieciech wiedział już na pewno. Największym problemem było jednak to, że został on i jego giermek, była noc, przed nimi jeszcze połowa drogi, a ONI są już na dworze księcia Kazimierza.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • NataliaO 22.12.2014
    Długie opowiadanie ale bardzo dobrze się czytało. Taka skupiona byłam w trakcie czytania, wyczuwało się powagę i dokładność. A po za tym jest sensowne. Masz wszystko dopracowane. Trochę tak mało emocji i nie moje klimaty. Ale jednak zainteresowało mnie. 5:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania