Wariatkowo, mon amour - to jest moje miejsce, tutaj chcę żyć - 110101011

Niemal każdego poranka wychodził na balkon swojej kawalerki na szóstym piętrze szarego wielkopłytowego dziesięciopiętrowego mrówkowca, by wygłaszać przemówienia. Jego tubalny głos niósł się po osiedlu. Przechodnie zadzierali głowy, by ustalić źródło hałasu, sąsiedzi nakrywali uszy poduszkami.

 

Nazywaliśmy go Wariatem i więcej w tym określeniu było strachu niż szyderstwa. Jego szaleństwo nie było zabawne; jawił nam się jako człowiek nieobliczalny, niebezpieczny, który może nam zrobić krzywdę. To było ekscytujące. Prowokowaliśmy często Wariata do pościgów po schodach - dzwoniliśmy do jego drzwi i w nogi, wśród chichotów i dzikich okrzyków. Wyskakiwał na nas ogromny, straszny, z prawdziwą furią w oczach i rycząc biegł za nami, wydając nieartykułowane dźwięki. Jak na wielkiego grubasa, miał świetną kondycję i wcale nie było łatwo mu umknąć.

 

Był koniec lat osiemdziesiątych - czas wielkich przemian, które działy się na naszych oczach, a przejawiały się w zdarzeniach dziwnych: ustawione na ulicy kolejki po chleb i czarno-czerwone gazety rzucano propagandowymi ulotkami z hasłami "TAK dla nowego myślenia" - zbliżało się pierwsze "wolne" referendum. To napędzało euforię graniczącą z psychozą. Ludzie "normalni" zaczynali zachowywać się irracjonalnie, byli nie do odróżnienia od wariatów.

 

Żona Wariata była drobną, cichą kobietą. Widywaliśmy ją z rzadka, gdy z mężem pod rękę szła na zakupy do pobliskiego sklepu, a następnie wracali: ona przodem, on z tyłu, z siatkowymi torbami w rękach. Najczęściej jednak na zakupy chodził sam. Zawsze w garniturze, pod krawatem, wyprostowany jak struna; z biegiem czasu coraz bardziej: w pewnym momencie jego postawa zaczęła się karykaturalnie odchylać od pionu - zastanawialiśmy się jak to możliwe, że nadal utrzymuje równowagę, ponieważ był to człowiek rosły wzwyż i wszerz, w wyglądzie i obyciu przypominał niedźwiedzia.

 

Nigdy nie poznaliśmy ich personaliów; w czasach sprzed psychozą RODO, na parterze klatek schodowych wisiały listy lokatorów, jednak ich nazwiska nigdy tam nie było.

Snuliśmy domysły co do ich tożsamości: w najlżejszej wersji Wariat był zdegradowanym urzędnikiem państwowym, w najcięższej - szpiegiem CIA.

 

Dosyć późno zorientowano się, że bezimienna żona Wariata zachorowała; wywnioskowaliśmy to po tym, że przestała wychodzić na zakupy. Niektórzy głosili, że została zamordowana przez męża. Wkrótce zresztą okazało się, że faktycznie nie żyje - wielu z nas patrzyło z balkonów i okien na orszak składający się z dwóch pracowników zakładu pogrzebowego niosących nagą zmarłą zawiniętą w przezroczystą folię.

Szybko jednak o niej zapomnieliśmy; tak wiele działo się w naszej rzeczywistości: w sferze polityki, gospodarki i naszej własnej, indywidualnej: z dzieci wyrastaliśmy na młodzież, dorastaliśmy do własnego zdania, potrzeb i - niestety - obowiązków.

 

Spotkałem Wariata po latach. Nie mieszkałem już w mrówkowcu, wyprowadziłem się jako jeden z pierwszych z mojego towarzystwa podwórkowego, i jako jedyny nie zrobiłem ani kariery biznesowej, ani naukowej. Nie wykorzystałem szans, jakie niespodziewanie wytrysnęły jak z gejzera po zmianie ustroju. Obietnice kapitalizmu mnie nie zwiodły: nie zacząłem grać na giełdzie ani nie poszedłem na studia, choć w tamtym czasie wszyscy moi koledzy grali i studiowali. I właśnie dzięki temu znalazłem się dokładnie w tym miejscu, momencie życia, gdzie chciałem się znaleźć: w ośrodku psychiatrycznym. Odkąd jako dzieciak byłem z wycieczką klasową w Tworkach, odkąd na własne oczy ujrzałem tę niezwykłą menażerię przypadków schizofrenicznych, nałogowców, zaburzonych w najrozmaitszy sposób dewiantów, miałem jedno marzenie: zgłębić naturę szaleństwa. Moje dotychczasowe plany, by pracować w kostnicy lub przynajmniej w zakładzie pogrzebowym poszły w zapomnienie. Doszedłem do wniosku, że żywi ludzie są jednak bardziej zabawni niż trupy.

 

Pracę w psychiatryku rozpocząłem od razu po ukończeniu szkoły. Już pierwszego dnia zauważyłem Wariata wśród podopiecznych. Był dużo szczuplejszy niż go pamiętałem, luźna skóra zwisała na nim jak peleryna na wieszaku. W tym getcie osobliwości nie wyróżniał się niczym; jego dawna, dumnie wyprostowana postawa pozostawała już jedynie w mojej pamięci - jego własną pochłaniał mrok zapomnienia podsycany przez leki psychotropowe.

Powoli wchodziłem w bliższe stosunki z co bardziej przytomnymi wariatami, zdobywałem ich zaufanie. Lubiłem myśleć o sobie, jak o Jokerze - ulubionym bohaterze komiksów DC. Wyobrażałem sobie, jak pod moją wodzą rośnie w siłę wielka armia dewiantów, przebiegła i bezwzględna, gotowa pokonać istniejący ład i rozsiać totalny chaos, zaprowadzić nowy porządek: odtąd to, co uchodziło za normę byłoby tępione, a to co nienormalne stałoby się ideałem, stanowiłoby prawo i nową jakość życia. Dopiero Wariat uświadomił mi, jak kruche i niepewne były fundamenty mojego planu: gdy po raz pierwszy od dziesięciu lat wyprowadzono go poza ogrodzenie ośrodka, wpadł w szał, był zdezorientowany i agresywny, pięciu pielęgniarzy ledwo go spacyfikowało, każdy trzymając po jednej kończynie i osobno głowę, którą miotał z siłą, jaką dysponuje jedynie straceniec.

 

Wtedy, w jednej chwili zrozumiałem, że mój plan był mrzonką, wizją oderwaną od rzeczywistości - w gruncie rzeczy nie różniłem się od pacjentów tego przybytku. Z tą różnicą, że dla mnie psychiatryk był jedynie obserwatorium, a dla nich - prawdziwym domem, schronieniem przed światem.

 

Kiedy piszę te słowa, jestem już bezpieczny, tak samo jak moi koledzy. Niechaj będzie wielka chwała i cześć twórcom systemu domów opieki dla psychicznie chorych!

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (23)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania