Ważny.

Dzisiaj poczułem się jakbym nic nie znaczył.

To nie są tylko słowa. To uczucie, które rozlewa się we mnie jak czarna plama, pożera wszystko, co kiedyś miało kolor. Siedzę tu, w ciszy swojego pokoju i próbuję zrozumieć, kiedy stałem się duchem we własnym życiu. Kiedy przestałem być człowiekiem a stałem się tylko cieniem przesuwającym się po ścianach cudzych dni. Ludzie patrzą przeze mnie. Nie na mnie - przeze mnie. Jakbym był szybą, przez którą widać coś ciekawszego, coś ważniejszego. Mówię, a moje słowa umierają w powietrzu, zanim zdążą dotrzeć do czyjegoś serca. Wyciągam rękę, a oni nie widzą mojej dłoni drżącej z desperacji, błagającej o to jedno dotknięcie, które powie mi: ,,Jesteś. Jesteś prawdziwy. Masz znaczenie.'' Ale nikt nie widzi. Pamiętasz, kim byłem? Ja już nie. Gdzieś w sobie noszę strzępy wspomnień o chłopcu, który patrzył w gwiazdy i wiedział - wiedział! - że jest przeznaczony do czegoś wielkiego. Że zostawi ślad. Że kiedyś ktoś powie jego imię z dumą.

Co się stało z tym chłopcem?

Zgubił się gdzieś po drodze. Może na jednym z tych skrzyżowań, gdzie stał sparaliżowany strachem, nie wiedząc, którą drogę wybrać. Może w jednym z tych momentów, kiedy próbował, próbował tak cholernie mocno, a świat odpowiedział mu obojętnością. Może wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszał ciszę zamiast braw. Pustkę zamiast uznania. Nic zamiast miłości.

Walczyłem. Boże, jak ja walczyłem. Zaciskałem zęby, gdy wszystko we mnie krzyczało, żebym się poddał. Wstawałem, gdy nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Uśmiechałem się, choć twarz bolała mnie od tego kłamstwa. Każdy dzień to była wojna. Wojna ze sobą, z tym światem, który nie chce mnie zobaczyć, z tą przytłaczającą pewnością, że jestem nikim. I wiesz, co jest najgorsze? Nikt tego nie widział. Nikt nie wie, ile mnie kosztowały te dni, te godziny, te minuty. Nie widzieli, jak umieram po kawałku w środku, jak staram się trzymać razem coś, co już dawno rozpadło się na drobne. Pokonałem tyle. Lęki, które paraliżowały mnie na lata. Ból, który wydawał się nie do przeżycia. Momenty, w których trzymałem w ręku koniec swojej historii i musiałem zdecydować, czy odłożę go z powrotem na półkę, czy pozwolę mu stać się moim rozdziałem. Wybrałem życie. Za każdym razem wybrałem życie. Ale nikt nie wręczył mi medalu. Nikt nie przytulił mnie i nie powiedział: ,,Widzę, jak bardzo się starałeś. Jestem z ciebie dumny.'' Zwyciężyłem w tysiącu bitew, których nikt nie widział i teraz stoję na polu, samotny, otoczony ciałami moich demonów - i nadal jestem niewidzialny.

Gdzie jest moje miejsce w tym świecie?

Czasami idę ulicami i patrzę na ludzi. Mają dokąd iść. Mają kogoś, kto czeka. Mają miejsce przy stole, przy ognisku, w czyimś życiu. A ja? Ja błądzę. Wchodzę do domu, a oni rozmawiają dalej, jakby nigdy mnie tam nie było. Próbuję wnieść coś do świata, ale to jest jak krzyczenie w próżnię kosmosu. Dźwięk wydobywa się z moich płuc, rozdziera mi gardło, ale nie dociera donikąd.

Czy kiedykolwiek będę jeszcze ważny?

To pytanie rozdziera mnie każdej nocy. Leżę w ciemności i próbuję sobie wyobrazić, jak to jest, być ważnym. Mieć kogoś, dla kogo jesteś pierwszym wyborem, nie ostatnią deską ratunku. Być tym, za kim ktoś tęskni, kiedy cię nie ma. Tym, dla kogo czyjeś szczęście jest ważne. Tym, kogo ktoś potrzebuje, nie dlatego, że jest użyteczny, ale dlatego, że bez ciebie świat jest po prostu mniej kompletny.

Czy będę miał swój moment? Czy kiedyś stanę się widoczny - nie przez sekundę, nie przypadkiem, ale naprawdę? Czy ktoś mnie zobaczy, zobaczy całego mnie, z całym tym bagażem bólu, wstydu, lęków - mimo to zdecyduje, że warto? Że jestem tego wart? Nie wiem, jak długo jeszcze mogę żyć w tej niewidzialności. To jakby być pochowany żywcem, ale nikt nie słyszy, jak walisz pięściami w wieko trumny. To jakby tonąć w pokoju pełnym ludzi, którzy nie widzą, że już nie masz czym oddychać. To umierać każdego dnia trochę bardziej, a świat stawia ci przed nosem talerz z przeciętnością i mówi: ,,Jedz. To jest twoja porcja. Nie zasługujesz na więcej.''

Ale ja chcę więcej.

Słyszysz mnie! Chcę więcej! Chcę żyć, nie tylko istnieć! Chce znaczyć coś dla kogoś! Chcę, żeby moje imię było wypowiadane z czułością, nie z obojętnością! Chcę kochać i być kochanym, nie tylko potrzebnym! Chcę spełniać marzenia, nie tylko śnić w ciemności, wiedząc, że nigdy się nie spełnią!

Czy to za dużo? Czy to, czego pragnę, jest zarezerwowane tylko dla wybranych, a ja nie dostałem biletu w tej loterii życia?

Przeciętność rani. Rani bardziej niż porażka, bo porażka przynajmniej oznacza, że próbowałeś czegoś wielkiego. Ale przeciętność? To kapitulacja. To zgoda na to, że nigdy nie będziesz błyszczeć, nigdy nie będziesz wyjątkowy, nigdy nie będziesz... dość.

I ja żyję w tym ,,nie dość'' każdego dnia. Nie dość dobry. Nie dość inteligentny. Nie dość wartościowy. Nie dość. Nigdy nie dość.

Mówię sobie czasem w lustro: ,,Zasługujesz na coś więcej.'' Ale te słowa brzmią jak kłamstwo. Jak desperacka próba przekonania siebie do czegoś, w co już nie wierzę. Bo jeśli zasługiwałbym na więcej, to dlaczego życie daje mi tak mało? Dlaczego każdy dzień jest walką o to, żeby po prostu poczuć się człowiekiem?

Czy kiedyś będzie normalnie?

Boże, jak ja tęsknię za normalnością. Za tym, żeby otworzyć oczy rano i nie czuć tego ciężaru na piersi. Za tym, żeby iść przez dzień i nie analizować każdego gestu, każdego słowa, szukając dowodu na to, że nadal jestem niewidzialny. Za tym, żeby zasnąć bez łez, bez pytań, bez tej ogromnej, przytłaczającej samotności, która połyka mnie każdej nocy. Chcę normalności, Chce spokoju. Chcę po prostu być. Ale nie wiem, jak się tam dostać. Mapa do tego miejsca została mi wyrwana z rąk dawno temu, a ja od tamtej pory błądzę po ciemku, potykając się o kamienie, wpadając do dziury, podnosząc się i idąc dalej, bo co mogę innego zrobić? Zatrzymać się to znaczy umrzeć. Więc idę. Zawsze idę. Nawet jeśli nie wiem dokąd.

Dziś zobaczyłem swoje odbicie w witrynie sklepu. Nie rozpoznałem tej osoby. Ten człowiek patrzący na mnie z drugiej strony szkła wyglądał na zmęczonego. Na pokonanego. Na kogoś, kto odwalczył już wszystkie bitwy i przegrał każdą z nich. Na kogoś, kto się poddał, nie wiedząc nawet, że to zrobił.

Czy to ja jestem?

Nie chcę, żebym to był ja. Nie chcę być tym zmęczonym duchem, który wędruje przez życie, nie pozostawiając śladów. Chcę być burzą, nie szeptem. Chcę mieć znaczenie, nie być przypisem w czyjejś historii, której i tak nikt nie przeczyta.

Ale jak się zmienić, kiedy nikt nie wierzy, że potrafisz? Jak się podnosi, kiedy nikt nie wyciąga ręki? Jak się odbudowuje, kiedy wszystkie cegiełki, które sam ułożyłeś, zostały stratowane, zanim zdążyłeś zbudować pierwsze piętro?

Jest taki moment, dokładnie o trzeciej nad ranem, kiedy cały świat śpi, a ja leżę z otwartymi oczami i czuję całą tę pustkę. To nie jest zwykła samotność. To jest coś głębszego. To jest poczucie, że nawet gdybym zniknął jutro, świat kręciłby się dalej bez mrugnięcia okiem. Nikt by nie zauważył luki, którą zostawiłem, bo nie ma luki w miejscu, gdzie nikogo nie było.

Czy rozumiesz, jak to boli? Wiedzieć, że można nie istnieć i nic się nie zmieni?

Czasami wyobrażam sobie alternatywną wersję mojego życia. Tę, w której poszedłem inną drogą, podjąłem inne decyzje, zostałem tym, kim chciałem być. W tej wersji jestem widoczny. Jestem ważny. Ktoś mnie kocha. Mam swoje miejsce. A potem otwieram oczy i wracam do rzeczywistości - tej, w której jestem nikim. I wiesz co? Najsmutniejsze w tym wszystkim nie jest to, że inni mnie nie widzą. Najsmutniejsze jest to, że sam przestałem siebie widzieć. Że gdy patrzę w lustro, nie widzę człowieka wartego miłości. Widzę błąd. Pomyłkę. Kogoś, kto nie powinien był się urodzić, kto zajmuje miejsce, które mogło należeć do kogoś lepszego.

Jak się z tym żyje? Jak nosi się ciężar własnej bezwartościowości każdego dnia?

Nie wiem. Ale jakoś to robię. Jakoś wciąż tu jestem.

Może to jest moja siła - to, że mimo wszystko wciąż jestem. Że mimo bólu, mimo niewidzialności, mimo tego przytłaczającego przekonania, że nic nie ma sensu - wciąż oddycham. Wciąż próbuję. Wciąż wierzę, chociaż w najgłębszym zakątku serca, że może, tylko może, kiedyś będzie lepiej. A może to tylko głupota. Może mądrzej byłoby się poddać, przestać walczyć, zaakceptować swoją niewidzialność jak wyrok, którego nie można odwołać.

Ale nie potrafię. Coś we mnie, coś upartego i głupiego, wciąż szepcze: ,,Jeszcze nie. Nie dzisiaj. Może jutro będzie lepiej.''

I więc czekam na to jutro. Czekam na dzień, kiedy ktoś mnie zobaczy. Kiedy będę ważny. Kiedy stanę się widoczny. Kiedy uwierzę, że zasługuję na więcej niż to minimum, które boli mnie bardziej niż nic.

Czekam na normalność.

Czekam na życie, które będzie miało znaczenie.

Czekam na siebie, tego prawdziwego, zagubionego gdzieś w tym wszystkim bólu.

I nawet jeśli czekanie rozdziera mnie na kawałki, nawet jeśli każdy dzień to walka o przetrwanie - wciąż czekam.

Bo może, tylko może, to czekanie kiedyś się skończy.

I wtedy w końcu będę mógł po prostu... być.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Pulinaaa 2 miesiące temu
    Jestes ważny! Bo jesteś światłem💚🤗

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania