Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Widmo przyszłości

Szymon czuł obrzydzenie i nienawidził się za to. Od dobrych kilku minut szorował dłonie pod strumieniem wody, chociaż nie pozostał na nich nawet ślad mydła – w przeciwieństwie do smrodu. Słodkawego, ohydnego smrodu kału, moczu i choroby.

Smrodu matki.

A przecież ją kochał. Powtarzał to sobie uparcie w ciągu ostatnich tygodni, w których jej stan napawał go coraz większym lękiem. Kochał ją! Była z nim we wszystkich najlepszych i najtrudniejszych momentach życia. Zabawiała rozmową, gdy tego potrzebował, milczała, gdy pragnął tylko własnego towarzystwa. Troszczyła się o niego i przeganiała samotność. A teraz, gdy wymagała opieki, przejmował go wstręt. Wstręt oraz strach tkwiący w nim niczym zadra na samej duszy.

W końcu zakręcił kran i popatrzył w lustro. Odbicie odpowiedziało zmęczonym spojrzeniem otoczonym zmarszczkami oraz poszarzałą skórą. Niemal podskoczył, gdy zegar zaczął wybijać ósmą.

– Cholera!

Poranna toaleta przykutej do łóżka matki zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewał. Wytarł dłonie i pospieszył do korytarza. Błyskawicznie się wyszykował, lecz zamiast do wyjścia poszedł do sypialni. Leki zaczęły już działać, bo matka spała. Nieśmiałe promienie słońca, niezduszone jeszcze gęstniejącą warstwą chmur, rysowały aureolę wokół jej białych włosów.

Podszedł cicho i ostrożnie złożył na jej czole pocałunek.

 

***

 

Szymon wpadł na przystanek i w biegu wskoczył do autobusu. Wcisnął się pomiędzy upakowanych gęsto pasażerów; spocone ludzkie ciała napierające na niego ze wszystkich stron przepełniły go odrazą.

– Panie, pan się nie pcha! – wychrypiała przyduszona kobieta. – Następnym se pan pojedzie.

– Następnym nie zdążę.

– To se trzeba było wcześniej wstać.

– No właśnie! Cham jeden! Rozpychać się będzie!

Szymon zamierzał zripostować, kiedy pojazd ruszył. Część z pasażerów straciła równowagę i powpadała na sąsiadów.

– Auu! Uważaj gdzie deptasz, stara kurwo!

– Jak się do starszych odnosisz, gówniarzu?!

– Zawrzyj mordę, jędzo!

Kobieta próbowała zamachnąć się torebką, lecz panujący ścisk skutecznie jej to uniemożliwił.

Szymon zacisnął powieki, w próbie odcięcia się od wybuchających wokół awantur. Nie dopuści do siebie złych emocji, nie tym razem. Wyobraził sobie, że spowija go cisza panująca w sypialni śpiącej matki. Cisza zakłócana jedynie szmerem jej oddechu i tykaniem wskazówek zegara. Cisza niczym w sanktuarium.

Wizja przepadła, gdy jakaś dziewucha wbiła mu plecak w pierś. Szczeniara zrobiła to z premedytacją, był tego pewien!

Gniew zbudził się w nim i narastał z każdym przejechanym kilometrem, z każdą minutą spędzoną w tej ludzkiej ciżbie, w smrodzie oddechów, w gwarze wypowiadanych idiotyzmów. Szymon panował nad sobą z coraz większym trudem; jego dłoń zaciskała się na zimnej rurce, aż zbielały knykcie. Na szczęście, zanim furia znalazła ujście, zdążył wysiąść.

Zimny wiatr ostudził zszargane nerwy. Mężczyzna, nie bacząc na smog, wciągnął styczniowe powietrze głęboko w płuca i powoli je wypuścił.

Tylko spokój może nam pomóc. O ile istnieje dla nas jeszcze jakikolwiek ratunek…

Miał wrażenie, że jego duszę odlepiło w autobusie coś wilgotnego i ohydnego niczym dotyk spoconych, brudnych rąk. Gdyby umiał, otrzepałby się jak mokry pies. Nie potrafił tego jednak, więc jedynie się wzdrygnął.

W drodze z przystanku na uczelnię minął kolejny wrak spalonego samochodu; ktoś wymalował przez noc nowe bluzgi na ścianach domów.

 

***

 

Uniwersytet przywitał go gwarem niegodnym instytucji kształcącej przyszłą elitę intelektualną kraju.

Co za swołocz… – Szymon obrzucił studentów niechętnym spojrzeniem i podszedł do dyżurki.

– Klucze do dziewiątki, poproszę.

Woźna, zajęta trajkotaniem przez telefon, odwróciła się do niego plecami. Szymon syknął poirytowany. Niedługo zaczynał wykład. Powinien już być na sali, żeby uruchomić rzutnik i przejrzeć prezentację. Zamiast tego stał tutaj jak głupek i czekał, aż babsztyl się wygada. Zapukał energicznie w szybę. Policzki poczerwieniały mu z gniewu, gdy woźna machnęła lekceważąco ręką, jakby próbowała odgonić natrętną muchę. Co ona sobie wyobrażała? Kurwiszon przeklęty! Jej cholernym obowiązkiem było wręczenie mu klucza! Załomotał pięścią w drzwi dyżurki i ponownie zajrzał przez szybę.

– Poczekaj, Halinka – powiedziała woźna, po czym odsunęła telefon od ucha. – Czego się gorączkuje?! Nie widzi, że rozmawiam?

– Plotkować to sobie można po godzinach pracy! Pani zasranym obowiązkiem jest dać mi klucz, gdy o to proszę!

– Wypraszam sobie, takie słownictwo. Skargę złożę!

– Skargę? Zaniedbuje pani obowiązki służbowe! Nie wiem, kto w ogóle dał pani tę pracę!

– Oj, panie drogi, tak nie będziemy rozmawiać. Prowadzę właśnie ważną rozmowę, którą pan przerywa jak ostatni cham!

Mięśnie twarzy skurczyły mu się w tiku. Za chwilę rozbije tę cholerną szybę, chwyci babsztyla za kłaki i grzmotnie jej łbem o ścianę.

– Klucz!

Woźna otworzyła usta, by się odgryźć, ale coś w jego spojrzeniu spowodowało, że niczego już nie dodała. Prychnęła jedynie i denerwująco wolnym ruchem sięgnęła po klucz.

 

***

 

Ostatni wykład szedł jak po grudzie. Szymon wyrzucał z siebie zdania jednostajnym, mechanicznym głosem. Z trudem maskował przepełniającą go złość. Uczucie, że traci tu czas, z każdą chwilą przytłaczało coraz bardziej.

Gdyby chociaż słuchali…

Przebiegł wzrokiem po sali. Niemal wszyscy studenci ściskali komórki. Niektórzy uśmiechali się głupkowato, scrollując discordowe konwersacje, inni, z twarzami wykrzywionymi złością, zapamiętale wystukiwali komentarze.

Równie dobrze mógłbym czytać na głos gazetę, nikt by się nie zorientował.

Jego myśli uciekły do zamkniętej w domu matki, której nie był w stanie zagwarantować opieki, na jaką zasługiwała. Zacisnął palce na krawędzi biurka; pewnie się już przebudziła zagubiona i głodna.

Szmer rozmów wzbudził kolejną falę gniewu.

Cholerne szczyle. Niczego nie potrafią docenić, na nic nie umieją zapracować, wszystko mają podsuwane pod nos. Powinienem wszystkich ich wypierdolić z sali na zbity pysk.

Wbił spojrzenie w dziewczynę z drugiego rzędu, rozwaloną na krześle tak, że niemal na nim leżała. Ubrana pstrokato i wyzywająco, nie miała w sobie nic z niewieściej gracji, która zawsze cechowała matkę. Przynajmniej dopóki nie zmogła jej choroba…

Dziewczyna wydęła usta, po czym – nieświadoma spojrzenia profesora – uśmiechnęła się do ekranu telefonu. Wsunęła krawędź palca do ust i zaczęła obgryzać skórkę przy paznokciu.

Pewnie sili się na błyskotliwą odpowiedź. Kretynka.

Szymon złapał notes. Wycelował w komórkę dziewczyny, ale się zawahał. Może lepiej w twarz? Celnym ciosem zetrze ten małpi uśmieszek, da jej nauczkę! Poderwał dłoń… i zamarł. Czy naprawdę zamierzał to zrobić? Tak szybko dał się wyprowadzić z równowagi? Przecież obiecywał sobie, że zachowa spokój. Szmer rozmów umilkł, a wszyscy studenci w końcu skupili się na nim. Szymon wziął głęboki oddech, zmusił mięśnie do rozluźnienia i opuścił dłoń.

– Kończymy na dzisiaj.

Do gabinetu niemal biegł. Szarpnięciem otworzył drzwi i wyjął piersiówkę. Pociągnął spory łyk, a po chwili jeszcze jeden, aby stłumić budzący się wstręt do samego siebie. Kiedyś kochał tę robotę. Czy to młodzież tak bardzo się zmieniała, czy to z nim było coraz gorzej? Potrząsnął głową, próbując odgonić niepokój.

Wszyscy jesteśmy podminowani. Widmo wojny, galopująca inflacja, kolejne restrykcje… Ciężko przy tym nie oszaleć – pomyślał. Wiedział, że się okłamuje.

Usiadł ciężko przy komputerze. Ręka drżała mu lekko, gdy niemal odruchowo wystukiwał frazę w wyszukiwarkę: „Long-term neurological effects covide variant zeta”.

Szybko przebiegł wzrokiem wyniki. Na oficjalnych portalach nie znalazł niczego niepokojącego, ale wystarczyło otworzyć te prowadzone przez ludzi o „alternatywnych poglądach naukowych”, żeby zostać zalanym przepowiedniami o rychłej apokalipsie.

– Jebani płaskoziemcy – mruknął bez przekonania.

Zamknął przeglądarkę, otworzył PubMed i ponownie wstukał interesującą go frazę.

– „W kontekście osób starszych sporadycznie odnotowywano występowanie efektów ubocznych – czytał półgłosem – co można tłumaczyć obecnością osłabionej kontroli zachowań wynikającej z procesów degeneracyjnych związanych z wiekiem. Zmiany w sferze społeczno – emocjonalnej u omawianej populacji mogą być interpretowane jako konsekwencje tego zjawiska. Warto nadmienić, że opisywanych zaburzeń nie zaobserwowano dotąd wśród młodszych grup wiekowych”.

Nie zaobserwowano? Co za pierdolenie! – Szymon prychnął rozeźlony. – Społeczny poziom agresji przerósł wszelkie prognozy. Aż dziw, że nadal nie wprowadzono godziny policyjnej. Wszystkich nas to dopadnie. Może już dopada…

Korciło go, aby znów sięgnąć po piersiówkę, ale matka by tego nie pochwaliła. Potarł dłońmi twarz, żeby czymś je zająć. Żałował, że przed dyżurem nie zdąży do niej zajrzeć. Fakt, że znajdowała się sama, w pustym domu, w łóżku, którego nie mogła opuścić, ścisnął jego serce żalem; myśl, że kiedyś mogłoby jej zabraknąć – przerażeniem.

Wyłączył przeglądarkę. Za oknem zapadał zmrok, choć wciąż nie było jeszcze szesnastej. Ciepło uciekało przez szyby, a chłód nieubłaganie wgryzał się w kości. Nadchodziła mroźna, niekończąca się styczniowa noc.

 

***

 

– Proszę! – zawołał bez entuzjazmu.

Weszła. Pępek na wierzchu, spódniczka ledwo zasłaniająca majtki i czerwona szminka na wydatnych wargach.

Chyba pomyliła uczelnię z burdelem…

Szymon zgrzytnął zębami; to właśnie w nią niemal rzucił dzisiaj notesem. Studentka nie czekała na pozwolenie – usiadła na krześle przed biurkiem i uśmiechnęła się wyzywająco i niepewnie zarazem.

Z kamiennym wyrazem twarzy wziął od niej indeks, uważając, aby ich palce przypadkiem się nie zetknęły.

– Natalia Kornela – przeczytał.

Pokiwała entuzjastycznie głową, więc rzucił pierwsze pytanie.

– Herbert Spencer.

Spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem.

– Słucham?

– Pytam, kim był Herbert Spencer.

– Aaa… Tego to akurat nie doczytałam. Wie pan, tyle lektur, tyle egzaminów, tak mało czasu. Może inne pytanie? – zaproponowała i uśmiechem spróbowała wziąć go na litość.

Szymon zacisnął szczęki; twarz pociemniała mu z gniewu. Powinien wyrzucić tę idiotkę za drzwi, jednak wtedy będzie się z nią użerał na kolejnym dyżurze. I po raz kolejny wróci później do domu.

– Karol Marks.

– Twórca komunizmu! – odpowiedziała radośnie.

No czego ty, kurwa, nie powiesz!

Uniósł brwi, patrząc na nią wyczekująco.

– Pisał manifesty – dodała.

Studenci – pierdolona sól tej ziemi. Jak można być tak głupim? No jak?

– I tyle?

– No…

Resztka cierpliwości wyparowała w jednej chwili. Zatrzasnął indeks i wręczył go jej gwałtownym ruchem.

– Następnym razem doczytaj więcej.

– Ale panie psorze. No proszę… – Zatrzepotała rzęsami, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu słodkiej idiotki. Rozchyliła nogi tak, aby spódniczka, niby przypadkiem, podjechała w górę.

Psorze?!

Serce Szymona przyspieszyło. Biło tak mocno, że zagłuszało tykanie zegara na ścianie i gwar dolatujący z korytarzy. Zacisnął kurczowo palce na indeksie, którego studentka wciąż jeszcze nie odebrała. Miał ochotę cisnąć nim przez pokój, doskoczyć do niej i grzmotnąć pięścią w twarz; a potem znowu i znowu, aż krew zachlapie mu rękaw, aż skruszeją kości, aż rozbryzgną się galaretowate tkanki mózgu…

Upuścił indeks i schował twarz w dłoniach.

– Wyjdź – powiedział zduszonym głosem.

Usłyszał szuranie przesuwanego krzesła, pośpieszne kroki i trzask zamykanych drzwi.

Jasna kurwa, co się ze mną dzieje? Spokój! Wdech, wydech. Licz pierdolone baranki, posłuchaj jebanego Mozarta.

Oderwał dłonie od twarzy, opadł na oparcie fotela i sięgnął po piersiówkę. Kilka łyków taniej wódki przywróciło jasność myślenia. Był przemęczony i zestresowany. A do tego ta ciągła szaruga… Powinien wziąć kilka dni wolnego, pobyć więcej z mamą, poczytać jej Dostojewskiego, którego tak lubiła, posłuchać z nią Mozarta.

 

***

 

Dochodziła dwudziesta, kiedy Szymon opuścił mury uczelni. Światło latarni z trudem przebijało się przez mrok oraz mgłę zasnuwającą opustoszałe ulice. Pośniegowe błoto chlupotało pod podeszwami.

Zdążył przejść tylko parę kroków, zanim dostrzegł dziewczynę. Stała na skraju chodnika i czekała na niego skąpo ubrana, jakby przejmujący chłód nie miał do niej dostępu. Natalia Kornela.

A więc jednak postanowiła powalczyć o zaliczenie…

Pomalowane czerwoną szminką wargi rozchyliły się w prowokacyjnym uśmiechu. Dziewczyna zbliżyła się niespiesznie, chwiejnie, jak pod wpływem alkoholu. Wokół jej oka nabrzmiewał siniak, którego na zaliczeniu jeszcze nie było.

Szymon powinien odwrócić się i odejść, lecz stał i patrzył.

Co ona…

Nie zdążył dokończyć myśli, gdy dopadła do niego i wpiła się wargami w jego usta. Błysnął flesz.

Dziwka!

Szymon odepchnął dziewczynę tak, że niemal upadła. Kolejny flesz.

– Co ty robisz?! – wrzasnął. – Oszalałaś?!

Przetarła wargi grzbietem dłoni i wzruszyła ramionami.

– Wpisz mi zaliczenie, a zapomnimy o sprawie.

– Zapomnimy? – Szymon zacisnął pięści. Z trudem powstrzymywał się przed wbiciem ich w twarz dziewczyny. – Już ja dopilnuję, żeby dowiedziały się o tym władze uczelni!

– A ja dopilnuję, żeby dowiedziała się o tym policja – odparowała, wskazując siniak pod okiem.

– Molestowanie studentki, pobicie… No, no, profesorku, to nie wygląda dobrze. – Z cienia wyszedł krępy chłopak w puchowej kurtce i komórką w dłoni.

Szymona zalała fala niekontrolowanego gniewu. Doskoczył do chłopaka i spróbował wyrwać mu telefon. Szarpali się, aż smartfon stuknął o płytę chodnika.

– Ja pierdolę, nowy iPhone! Zajebię cię, słyszysz?!

Szymon nie zdołał się uchylić. Uderzenie szarpnęło jego głową w bok, ból eksplodował pod czaszką. Zanim zdążył zareagować czy choćby zaczerpnąć powietrza, spadł na niego kolejny cios. Pociemniało mu w oczach.

– Maras, przestań!

– Spierdalaj, Nat!

Uderzenie w brzuch zgięło Szymona w pół. Kolejne, wymierzone w szczękę, posłało go na ziemię. Posypały się kopniaki; w udo, w plecy, w osłoniętą ramionami głowę.

– Jezu, Maras, przestań!

Dziewczyna spróbowała złapać kolegę za ramię. Odepchnął jej rękę i odwrócił do niej czerwoną z gniewu twarz.

– Bo co? Właśnie straciłem przez ciebie dwadzieścia klocków!

– Wymienisz sobie ekran i będzie git.

– Niczego, kurwa, nie wymienię! Odkupisz mi go, słyszysz?!

– Ja? Chyba ochujałeś!

Szymon wygiął palce wciąż obejmujące głowę. Wbił paznokcie w skórę.

Zabiję ich! Zajebię!

Nie czuł już bólu ani upokorzenia, jedynie furię.

– To wszystko przez ten twój idiotyczny pomysł!

– Miałeś tylko pyknąć fotkę. Nawet tego nie potrafisz zrobić, jak należy?!

– Odkupisz mi ten telefon, słyszysz?!

Szymon odsłonił zęby w zwierzęcym grymasie. Pragnął rozerwać tę dziwkę gołymi rękami, roztrzaskać głowę jej kolesia o bruk. Wyrzucił przed siebie dłoń, lecz trafił w pustkę; dziewczyna pobiegła na drugą stronę ulicy, goniona przez wyzywającego ją chłopaka.

Z gardła wyrwał mu się nieludzki warkot. Szymon chciał gryźć i szarpać, zachlapać dłonie krwią tych przeklętych dzieciaków. Niebezpiecznie zafalowało mu przed oczami, gdy podrywał się na kolana. Podparł się na rękach, oddychając ciężko i chrapliwie.

Skurwiele, jak śmieli? Zabić, zabić, ZABIĆ!

Zanim ponownie spróbował wstać, coś otarło się o jego o udo. Kot. Wychudzony, brudny, bezdomny kot. Szymon podniósł rękę, aby złapać posklejaną sierść i cisnąć zwierzęciem w dal, gdy rozległo się mruczenie – głośne, pełne absurdalnego zadowolenia mruczenie. Dźwięk zdołał przedrzeć się furię spowijającą umysł mężczyzny. Osadził go na miejscu, zalał wspomnieniami z dzieciństwa: tymi najlepszymi, pełnymi radości i ciepła, tymi, w których żył jeszcze ojciec. Pozwolił na nowo sformułować myśli.

Szymon dotknął ostrożnie grzbietu zwierzęcia, przejechał palcami po wystających żebrach, połaskotał pod gardłem. Kot – zwyczajny pręgowany dachowiec, z jednym poszarpanym uchem i krzywym, źle zrośniętym ogonem – znów otarł się o jego nogę i zaczął mruczeć z nową energią. Szymon głaskał go, jakby tak właśnie należało robić; jakby nie został właśnie pobity i nie planował odpłacić oprawcom czymś znacznie, znacznie gorszym. Z każdym ruchem dłoni mordercza furia znikała, oddech pogłębiał się i zwalniał.

– Zupełnie się nie boisz. Ktoś cię wyrzucił?

Uśmiechnął się mimowolnie, gdy kot wskoczył mu kolana. Przez chwilę ugniatał je łapami, po czym zawinął się w kłębek i ufnie przymknął zaropiałe oczy.

– Spodobasz się jej.

Szymon podniósł się z kolan i wraz ze zwierzęciem ruszył w stronę przystanku autobusowego.

 

***

 

– Mamo, wróciłem! – zawołał od progu. Usłyszał, jak poruszyła się w łóżku. – Przepraszam, że jestem tak późno. Coś dla ciebie przyniosłem.

Wszedł do jej sypialni z kotem ufnie wtulonym w zagięcie łokcia.

Matka spoglądała na syna szeroko otwartymi oczami; na jej wychudłej twarzy nie gościł nawet ślad ulgi ani radości, z jakimi zwykle go witała. Smutek ścisnął Szymonowi gardło. Tak bardzo tęsknił za ciepłem matczynego uśmiechu. Za ich codziennymi rozmowami.

Rzucił jej kota; złapała go zębami w locie, napinając skuwające ją kajdanki. Odwrócił wzrok, na widok furii w ukochanych oczach. Ponownie spojrzał na nią dopiero wtedy, gdy ustało mlaskanie oraz wrzask pożeranego zwierzęcia. Cienkie, popękane wargi odsłaniały wyszczerzone zęby, na ziemisto-bladej skórze ostro odcinały się rozmazane plamy krwi. W zapadniętych oczodołach jarzył się gniew oraz niezaspokajalny głód.

Ile pozostało mi czasu, zanim stanę się taki jak ona? Zanim wszyscy się tacy staniemy i nieodwracalnie runie fasada normalności?

Szymon nawet nie zdjął płaszcza – po prostu zapadł się w fotelu i sięgnął po Dostojewskiego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania