Wieczorynka

Siedzę bezproduktywnie w pracy. Firma nie ma ze mnie dzisiaj żadnego pożytku bowiem mój umysł zaprząta tylko to, co ma spotkać mnie wieczorem. Na samą myśl o tym, czego mam doświadczyć, czuję przyjemne ciepło krążące po moim organizmie, ciepło, które dystrybuuje podniecenie do każdej komórki mojego ciała. To przyjemne ciepło sprawia, że okolice krocza zwiększają swoją objętość.

Jeszcze jakiś czas temu nie wyobrażałem sobie nawet, że moja żona zgodziłaby się na to, co ma nastąpić dzisiaj, po moim powrocie z pracy. Nie śmiałbym nawet jej tego zaproponować z obawy przed potępieniem, a w najlepszym wypadku przed wyszydzeniem. Wiecie, pobraliśmy się pół roku temu, a przedtem znaliśmy się ledwie pięć miesięcy, nie ma co ukrywać, cały czas jeszcze uczymy się siebie. Rozmowy, które pary z większym stażem odbyły przed ślubem, my mamy, w większości, przed sobą. Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale tak po prostu jest. Dzisiejszy wieczór będzie owocem jednej z takich rozmów.

Kilka tygodni temu oglądałem z żoną, Sonią, film, w którym ludzie robili to co ja zamierzam dzisiaj i jakoś tak zażartowałem, że może i my byśmy spróbowali, a żona, o dziwo, powiedziała, że nie widzi w tym nic złego. Nie wspomniałem jej na początku, że już to wcześniej robiłem i jak za tym tęsknię, ale później wszystko jej wyznałem, a ona jeszcze raz zapewniła mnie, że to nic takiego i, że jest gotowa zrobić wszystko żebym był szczęśliwy, bo mnie kocha. Nie posiadałem się z radości.

I oto nadszedł ten dzień. Jestem tutaj, w biurze i wyczekuję godziny powrotu do domu jednak godziny, jak na złość, ciągną się niemiłosiernie. Myślę sobie, że dobrym pomysłem byłoby coś zrobić to i czas szybciej będzie uciekał, ale jak, kiedy nie mogę się skoncentrować na niczym dłużej niż przez dwie sekundy. Wskazówki więc leniwie snują się po tarczy zegara jakby były na haju, a mnie trafia szlag bo nie umiem nic na to poradzić.

W końcu jednak nastaje upragniona godzina szesnasta. Wyłączam komputer, robię coś na kształt porządku na biurku i startuję do drzwi.

- Do poniedziałku – rzucam współpracownikom.

Odpowiedzi już nie słyszę bo wypadam z biura jak poparzony i sunę korytarzem tak szybko jakby od tego zależało moje życie. Doklejam się do grupki ludzi w windzie i w myślach poganiam drzwi, które zamykają się tak jakby nie wiedziały, że mi się spieszy. Już jadę w dół. Winda się zatrzymuje. Stoję przed samymi jej drzwiami więc opuszczam ją błyskawicznie, jako pierwszy i prawie biegnę do drzwi wejściowych.

- Hej, Tomaszu! – słyszę i wiem, że nie uda mi się wyjść tak szybko jak planowałem.

Zatrzymuję się i wypatruję kto też mnie woła.

- Tomek, poczekaj!

Widzę, mojego kolegę, Stefana, machającego do mnie.

- Co jest, Stefek, i streszczaj się, stary, bo się śpieszę.

- Dobra, zajmę ci tylko chwilkę. Wiesz, potrzebuję namiary na tę firmę remontową, o której wspominałeś, w zeszłym roku.

„A niech cię szlag trafi. Teraz ci się przypomniało? Ja tu mam ciekawsze sprawy!” karcę go w myślach.

- Jasne – staram się mimo wszystko zachować spokój. – Gdzieś miałem numer telefonu.

Przeglądam telefon i zastanawiam się jak go zapisałem.

- Jak to on się nazywał? – myślę na głos.

Nagle sobie przypominam.

„Jarek Remonty”, no przecież.

Szybko odnajduję numer i wysyłam go Stefanowi.

- Proszę bardzo, poszło.

- Dzięki – odpowiada Stefan. – Co tam planujecie na weekend z Sonią? Może wpadniecie do nas? – pyta jakby z obowiązku.

- W tym tygodniu nie da rady, ale dzięki za propozycję.

- Nie ma sprawy, spotkamy się innym razem – zapewnia Stefan i, przykładając dwa palce do skroni, żegna się ze mną po żołniersku. – Część i jeszcze raz dzięki za numer!

- Na razie – odpowiadam i wyrywam do drzwi, wznosząc w myślach modły, żeby nie natknąć się kogoś innego.

Właśnie zacząłem żałować, że nie przyjechałem dzisiaj własnym samochodem bo byłoby prościej. Zdaje się, że podświadomie chcę przeciągnąć te chwile oczekiwania, żeby to, co ma nastąpić później, smakowało jeszcze lepiej.

„Ale ja głupi jestem, że nie wziąłem auta” – krzyczę na siebie w myślach.

Zaczyna się robić ciemno. Ciemność mnie podnieca chociaż szkoda, że nie jestem już w domu bo podniecałaby mnie jeszcze bardziej.

Jestem już na przystanku i czekam na autobus. Na szczęście nie znam nikogo i nikt nie chce ze mną rozmawiać kiedy taki rozmarzony stoję i czuję jak atmosfera wokół mnie gęstnieje czym bardziej zbliża się chwila mojego powrotu. Czuję też, jak krew napływa mi do członka. Mam erekcję, ale nic nie widać bo, na szczęście, jestem zabezpieczony długim płaszczem.

"Oj, co to będzie w domu?" – wyobrażam sobie, a kąciki ust podnoszą się lekko w szelmowskim uśmieszku.

Wracam myślami do mojej żony i do tego jaka jest cudowna, że pozwoliła mi na to co inni uważają za nienormalne, a jednak w większości chcieliby robić, o czym jestem przekonany.

Po przypomnieniu sobie o wspaniałomyślności mojej żony zaczynam sobie uświadamiać, że Sonia właśnie wszystko przygotowuje, już tam jest, a może nawet już zanurza się w niej, może już dotyka tego sztywnego…

Mam przepotężny wzwód na samą myśl, a całe moje ciało przeszywa dobrze mi znane, podniecające ciepło.

„Gdzie jest ten cholerny autobus?” – pytam siebie w myślach i wyglądam czy już przypadkiem nie pojawia się za zakrętem.

Czuję jak płonę.

„Gorzeję” – przypominają mi się nauki św. Pawła chociaż sam nie wiem czemu.

Nadjeżdża autobus. Zatrzymuje się. Wsiadam ale nie szukam nawet miejsca żeby usiąść bo mam tylko cztery przystanki do przejechania. Teraz cały czas już myślę o mojej żonie i o tym co teraz robi, o tym jak jej ręce zaciskają się na długim, twardym…

„Zaraz zwariuję.”

Po kilkunastu sekundach przychodzi jednak chwila refleksji.

„A co jeśli teraz wszystko się zmieni w naszym małżeństwie? Z całą pewnością nie będzie tak jak wcześniej. A może ona ma jakieś ukryte pragnienia i będzie chciała rewanżu? Cóż, będę musiał na to przystać. Może zgodziła się bez wahania na dzisiejszy wieczór bo sama planuje coś w przyszłości?”

Zadręczam się. Analizuję różne warianty. Zastanawiam się ale co jakiś czas cudowne ciepło przypomina mi o tym co czeka mnie za kilkanaście, może za kilkadziesiąt minut.

Jestem nakręcony jak nastolatek. Z trudem idzie mi maskowanie podniecenia na twarzy i chciałbym, żeby autobus już dojechał bo odnoszę wrażenie jakby wszyscy, którzy na mnie patrzą, mówili: „Wiemy dobrze, co będziesz robił dziś wieczorem i myślimy, że to nie jest w porządku.”

Z radością przyjąłem fakt, że za kilkanaście sekund wysiądę z autobusu. Otwierają się drzwi i wysiadam.

„Kolejny etap podróży do raju za mną” – pocieszam się i dziarsko kieruję się w stronę domu.

Od przystanku do miejsca gdzie mieszkam jest jakieś pięć minut, ale dzisiaj, jak nic, ze dwie i pół.

Już widzę z daleka światło w salonie i w kuchni, które przebija się przez zasłony.

Zaczynam się zastanawiać czy to nie za wcześnie jak na taką akcję jednak bardzo szybko odsuwam od siebie tę myśl i koncentruję się na tym co ma nastąpić.

Popycham furtkę i z impetem wbiegam w podwórko. Dobiegam do drzwi, wyciągam klucz drżącymi rękami i wkładam go do dziurki. Nie chcę żony odrywać od tego co robi żeby nie zepsuć atmosfery. W końcu nie będzie biegała, żeby otworzyć mi drzwi kiedy ma zajęte ręce, a może nawet pełne usta.

„Świntuszek” – myślę sobie i czuję, że zaczynam szybciej oddychać.

Upewniam się, że drzwi wejściowe są zamknięte, rzucam teczkę pod ścianę. Pozbywam się płaszcza i niedbałym ruchem ciskam go na szafkę pod wieszakiem. Zzuwam buty, z których każdy ląduje gdzie gdzie indziej.

Kiedy kończę szarpać się z odzieżą i nie robię już tyle hałasu, zaczynam słyszeć sapanie za drzwiami. Miarowe dźwięki dochodzące do moich uszu mogą zdradzać tylko to, że tam już coś się dzieje.

Postanawiam przez moment posłuchać pod drzwiami. Po chwili te przecudne dźwięki ustają i słyszę głośne odetchnięcie, a następnie pomruk zadowolenia. Nie wytrzymuję dłużej i postanawiam sprawdzić jak się sprawy mają. Lekko popycham drzwi i niczym kot wślizguję się do środka. Moja żona zauważa mnie, odwraca się i puszcza mi oko oblizując usta , które jeszcze przed chwilką, z całą pewnością, dotykały końcówki tego, co trzyma w ręku. Wygląda trochę jak ktoś przyłapany na robieniu czegoś nieprzyzwoitego, a jednak zadowolony, że teraz może z kimś innym dzielić swój sekret.

„Nie znałem z tej strony mojej żony” – kotłuje mi się w głowie.

Jestem już przy niej, a podniecenie spala mnie przyjemnym ogniem. Żona zachęca mnie do złapania tego co trzyma w ręku. Na początku jestem sceptyczny bo kiedy moja żona dotykała tej zgrubiałej końcówki językiem to było to podniecające, jednak w moim przypadku wydaje mi się to trochę mało, że tak powiem, męskie, pomimo tych wątpliwości jestem jakoś niezdrowo ciekawy i robię to. Biorę go w rękę i najpierw delikatnie badam końcówkę językiem, a następnie coraz śmielej wkładam sobie coraz więcej do ust. To, że moja żona to ogląda bardzo mi się podoba więc przestaję mieć jakiekolwiek zahamowania i już po chwili odnoszę wrażenie, że robię to od lat i że sprawia mi to przyjemność jednak to nie on miał być centralnym punktem tego wieczoru, kątem oka widzę tę, która swoje wdzięki prezentuje obok mojej żony. Wiem, że jeszcze przed chwilą, to co oblizuję było w niej, wiem, że moja żona przynajmniej spróbowała wcześniej językiem jej środka, wiem to!

Odrywam go sobie z ust nie pozbawiając się okazji do przejechania językiem po zgrubiałej końcówce, co nieoczekiwanie sprawiło mi wiele radości i kieruję swój wzrok na nią.

Moja żona uśmiecha się i trochę odsuwa jakby chciała dać mi chwilę prywatności. Ja zaś obejmują ją, moją kochankę oburącz i zaczynam krążyć językiem najpierw po bokach zmierzając jednak do środka gdzie znajduje się mój cel. Przeciągam tę chwilę jak długo się da i odkrywam, że wydaję z siebie odgłosy zadowolenia. W końcu już nie wytrzymuję i wchodzę w nią wielokrotnie. Raz za razem, jak zwierzę buszuję w jej środku aż nagle jest po wszystkim i, ze smutkiem, stwierdzam, że to już koniec.

Sonia głaszcze mnie po głowie.

- Zadowolony? – pyta i patrzy na mnie tymi wielkimi, niebieskimi oczami.

- Pewnie – odpowiadam, ale czuję się jednak trochę winny.

- Wiesz – kontynuuje moja małżonka – kiedy tak cię obserwowałam zlizującego resztki kremu z tłuczka, którym go ucierałam, a potem z miski gdzie się znajdował wyglądałeś jakbyś się kochał.

- No co ty, chyba żartujesz – próbuję się wyprzeć, ale wiem że ma rację.

- Nie umiem uwierzyć, że tak to lubisz – stwierdza.

- Wiesz, zawsze kiedy moja mama robiła tort siadaliśmy z rodzeństwem i czekaliśmy na wylizanie miski po utartym kremie. Pamiętam to jak dziś – wspominam z rozrzewnieniem. – Wstydziłem się o tym mówić bo pomyślałem, że będziesz mnie miała za jakiegoś niedorozwoja, cieszę się jednak, że wiesz jak ja, dorosły człowiek, twój mąż, lubię zlizywać resztki kremu z miski i, jak się dzisiaj okazało, z tłuczka.

- Zdaje się, że jeszcze wielu rzeczy o sobie nie wiemy. Swoją drogą, kiedy zacząłeś mówić o tym, że masz jakieś wstydliwe pragnienia spodziewałam się czegoś bardziej pikantnego i, mówiąc szczerze, bardziej dorosłego… – zdradza mi żona po czym siada na moich kolanach i zaczyna zlizywać mi resztki kremu z kącików ust.

- A co masz właściwie na myśli – pytam i powoli czuję jak dajemy się ponieść chwili…

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania