Wielkie święto borówki niemczańskiej (wersja turbo)
W ostatnich dniach lata polana między Arboretum Wojsławice a Skrzyżowaniem nad Niemczą zamieniła się w epicentrum kosmicznego cyrku. Krzaki borówki niemczańskiej, które wyglądały, jakby same chciały wziąć udział w imprezie, musiały zostać rytualnie podlane... sokiem z gumijagód i wodą święconą z lokalnego SPA dla roślin. Wszystko to zbiegło się z dorocznym dokarmianiem miejscowej fauny – w tym roku nie tylko liśćmi borówki, ale i tęczowymi babeczkami z brokatem, które przyciągały stada fluorescencyjnych wiewiórek i disco-jeży. Na dokładkę, na wysprzątanym rynku, udekorowanym girlandami z nadmuchiwanych flamingów i pluszowych jednorożców, odbywał się Wielki Rodzinny Festyn, który zaczynał się w miasteczku o świcie, a kończył na polanie w nocy, pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie gwiazdy zdawały się mrugać w rytm disco polo.
Na tę okazję miasteczko Niemcza wyglądało, jakby ktoś wylał na nie tęczowy koktajl. W oknach domów pojawiły się doniczki z tańczącymi kaktusami, flagi z nadrukiem uśmiechniętych borówek i obrazy namalowane przez dzieci, przedstawiające kosmitów żonglujących pierogami. Nad ulicami fruwały baloniki w kształcie prosiaczków w okularach przeciwsłonecznych i chorągiewki z napisem „Borówka Rzondzi!”. Na rynku rozstawiono stoły, krzesła, pufy w panterkę, a nawet leżaki z wbudowanymi głośnikami grającymi remiksy „Kawiarenek” Jarockiej. Kolorowo? To mało powiedziane – wyglądało to, jakby tęcza eksplodowała w fabryce konfetti!
Dyrektor szkoły gminnej, pan Szczurek – który wyglądał, jakby codziennie jadł śniadanie w towarzystwie myszy polnych – wymyślił z uczniami zawody tak absurdalne, że tradycyjny Dzień Borówki wydawał się przy nich nudny jak wykład z fizyki ciała stałego. Zaczęło się od podrzucania piłki głową, co okazało się narodowym sportem tatusiów w klapkach i skarpetach, którzy ryczeli jak lwy, próbując pobić rekord w kategorii „najdłużej bez upadku piłki i godności”. Potem przyszła pora na zagadki: od „ile borówek zmieści się w kapeluszu czarodzieja?” po „dlaczego krowa nie lubi disco polo?”. Pierwszaki zorganizowały pokaz puszczania baniek mydlanych, które nie tylko wirowały, ale i zmieniały kolory jak kameleon na dyskotece. Jedna bańka, wielkości arbuza, wylądowała na nosie dyrektora Szczurka i odmówiła pęknięcia przez bite pół minety, co wywołało owacje na stojąco i plotki, że to sprawka szamana.
Nie zabrakło też nadmuchiwania balonów na czas – rekordzista nadmuchał balon wielkości małego Fiata! Rodziny śpiewały chórem, fałszując tak, że ptaki spadały z drzew, a przechodnie zakładali zatyczki do uszu. Największy ubaw przyniósł jednak bieg z jajkiem na łyżeczce, który dla wielu kończył się jajecznicą na koszuli i spontanicznym tańcem „Opa, opa!” w kałuży żółtka. Skakanie na jednej nodze wokół rynku? To dopiero był hit! Zwłaszcza gdy jeden z uczestników, lekko wstawiony, pomylił trasę i wskoczył do fontanny, ogłaszając się „królem mokrych gaci”. Były też loterie z nagrodami w postaci pluszowych borówek, tańce ludowe w świecących kieckach i konkurs recytatorski, gdzie zwycięzca wyrecytował „Lokomotywę” Tuwima, wplatając w nią słowa „piwo” i „siusiu” co drugą linijkę. Piwo lało się cysternami, a jedzenia starczyłoby, by nakarmić armię głodnych krasnali (wrocławskich).
Główną ulicę Niemczy zamknięto, by tłum mógł paradować w rytmie polki, a na środku ustawiono podium godne gali oscarowej, tylko zamiast statuetek wręczano kufle. Główną atrakcją był Wielki Konkurs Picia Piwa, Trzymania Moczu i Odlewania się na Polance – tradycja tak stara, że podobno wymyślili ją wikingowie, którzy pomylili Niemczę z Valhallą. Zasady? Proste jak budowa cepa: pić piwo, jakby jutra nie było, nie popuścić w spodnie i donieść „balast” na polanę za Stasinem, gdzie można było uroczyście „nawodnić” ziemię przy akompaniamencie orkiestry grającej „Hej, sokoły!”. Brzmi dziwnie? To jeszcze nic! Legenda głosi, że zwycięzca z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego nawodnił polanę tak obficie, że borówki rosną tam do dziś jak na sterydach.
O szesnastej uczestnicy wmaszerowali na podium, które zdobił obrus z koronką koniakowską i transparent z napisem: „Wielki Doroczny Konkurs Picia Piwa, Trzymania Moczu i Odlewania się na Polance, Niemcza 2023 – Nie Popuszczaj, Wygraj!”. Kelnerzy, uzbrojeni w kufle wielkości wiader, wyglądali jak armia barmanów z kreskówki. Głośniki, dostarczone przez Maćka Żulnowskiego (nazwisko jak z sitcomu!), dudniły muzyką, a nad wszystkim czuwał Jacek Cupałek, miejscowy mistrz, który wyglądał, jakby urodził się z kuflem w ręku. Prezydent miasta witał każdego uczestnika, wiążąc mu na szyi krawat z wyszytym złotym siusiakiem – symbolem festynu i lokalnej dumy.
Pierwszy na podium wlazł przysadzisty Andrzej Woźnica, którego brzuch wyglądał, jakby połknął beczkę piwa jeszcze przed startem. Dostał skromne oklaski, bo wszyscy wiedzieli, że jego szanse są mniejsze niż szansa na deszcz na Saharze. Za nim pojawił się młody Wrona, osiemnastoletni ministrant o twarzy aniołka i pęcherzu wielkości naparstka – publika uznała, że to bardziej maskotka niż faworyt. Potem wkroczył „wysportowany Adam z Krakowa”, który wyglądał, jakby codziennie walczył z niedźwiedziami i pił piwo na śniadanie. Nastolatki piszczały, a babcie wachlowały się chusteczkami. Dyrektor Szczurek dostał gwizdy od młodzieży, na co zareagował uśmiechem tak szerokim, że odsłonił zęby jak u bobra. Największe brawa zebrał jednak Jacek Cupałek – miejscowy celebryta, mechanik, który naprawiał wszystko, od traktorów po złamane serca. Tłum skandował: „Ja-cek, Ja-cek, dajesz dziesięć kufli!”.
Konkurs ruszył z kopyta. Kelnerzy latali jak na Red Bullu, a piwo lało się strumieniami. Uczestnicy pili, jakby walczyli o złoto olimpijskie, a tłum skandował: „Trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj!”. Jeden z zawodników, wujek Zdzisiek, próbował oszukać system, chowając piwo pod koszulą, ale sędziowie szybko go zdemaskowali, gdy zaczął chlupotać przy każdym kroku. Inny, znany jako „Piotrek od kebabów”, bekął tak potężnie, że z głośników wypadły śrubki. Strategie były różne: jedni pili szybko, inni delektowali się każdym łykiem, jakby to był eliksir nieśmiertelności. Największy dramat rozegrał się, gdy pani Halinka z warzywniaka, dopingując męża, wrzasnęła: „Franek, jak popuścisz, to śpisz w piwnicy!”.
Po pijanym maratonie uczestnicy ruszyli na polanę. Jedni szli powoli, w procesji godnej pielgrzymki, inni pędzili jak Usain Bolt, ściskając uda. Świadkowie – obowiązkowo obcy, bo krewni mogliby przymknąć oko na „wypadek” – notowali, kto dotarł na polanę i oddał hołd ziemi bez strat w bieliźnie. Zwycięzcą został ten, kto wypił najwięcej i nie popuścił przed metą. Hazardziści obstawiali wyniki, dyskutując, czy lepiej pić lekkie lagerki, czy ciężkie porterki, i czy bekanie pomaga w walce z ciśnieniem w pęcherzu.
Festyn trwał do nocy, a polana lśniła w blasku księżyca, nawodniona i szczęśliwa. Borówki rosły jak szalone, a Niemcza huczała od plotek o tym, kto ile wypił, kto popuścił, a kto zasnął w krzakach, śniąc o kolejnym kuflu. I choć to wszystko brzmi jak scenariusz do komedii Barei, w Niemczy nikt się temu nie dziwi – bo to tradycja, folklor i czysta, niepohamowana radość!
Gdy pterorosomaki niemczańskie, te futrzaste cudeńka, zaczęły podskubywać borówczyska, tłum na polanie wpadł w istny szał. „Patrzcie, patrzcie, one żrą listki, jakby to były chipsy o smaku piwa!” – wrzasnął ktoś z publiki, a mażoretki, nie chcąc być gorsze, zaczęły wywijać batonami, jakby to były różdżki w Hogwarcie. Orkiestra „Los Bomberos” wcięła się z takim impetem, że marsz przerodził się w coś, co brzmiało jak disco polo skrzyżowane z hymnem strażackim. Wielebny Świstak, z bezzębnym uśmiechem szerszym niż panorama Niemczy, dyrygował tłumem, jakby to był chór anielski, a nie zgraja podpitych piwoszy.
Tymczasem Adaśko, mój kumpel od „no” i „always”, wciąż w glorii drugiego miejsca, postanowił uczcić sukces. Złapał kolejny browar, wzniósł go w górę jak Statuę Wolności i ryknął: „Za Niemczę! Za siuśki! Za pterorosomaki niemczańskie!”. Tłum odpowiedział owacją, a ja, nie chcąc być gorszy, capnąłem kolejnego browca i wzniosłem toast: „Za Adasia, co pije jak smok, a sika jak fontanna w Wersalu!”. No i się zaczęło – polana zamieniła się w istny festiwal piwnych gejzerów. Każdy, kto miał jeszcze coś w pęcherzu, czuł się w obowiązku dodać swoje trzy krople do tej mokrej symfonii. Ziemia syczała, borówczyska piły, a pterorosomaki patrzyły na to wszystko z miną: „Co tu się, do diaska, wyprawia?”.
Wtem na horyzoncie pojawił się nasz inwalida, ten od asfaltówki i Bożej pomocy. Przyjechał na swoim turbowózku, z żoną u boku, która wyglądała, jakby była gotowa pobić rekord w kategorii „najgłośniejszy doping”. „Dalej, Heniu, lej, jakby jutra nie było!” – wrzeszczała, a Heniu, z błyskiem w oku, ustawił się na skraju polany i… no cóż, powiedzmy, że jego strumień mógłby zasilić małą elektrownię wodną. Tłum oszalał. „Heniu! Heniu! Król asfaltówki!” – skandowano, a mażoretki rzuciły batony w powietrze, jakby to były fajerwerki.
Nie można zapomnieć o naszych charyzmatykach. Gruby Andrzej, choć zajął dopiero czwarte miejsce, nie tracił rezonu. Stał z kuflem w ręku, brzuch mu się trząsł jak galareta, a on sam wyglądał, jakby zaraz miał wygłosić mowę noblowską o sztuce picia. „Wiecie co, kochani?” – zaczął, przecierając spocone czoło. „Piwko to nie tylko napój. To filozofia! To miłość! To… to… SIŁA!”. I z tym okrzykiem cisnął pustym kuflem w krzaki, gdzie, jak się później okazało, czaił się jeden z pterorosomaków. Biedak dostał kuflem w łeb i przez chwilę wyglądał, jakby chciał złożyć oficjalną skargę do organizatorów.
Dyrektor Szczurek, z kolei, nie mógł się zdecydować, czy świętować, czy lamentować nad swoim marnym wynikiem. Raz przyspieszał z piciem, raz zwalniał, a teraz stał z rękami w kieszeniach i mamrotał coś o „strategii na przyszły rok”. Jego żona, elegancka pani w kapeluszu większym niż koło młyńskie, tylko przewracała oczami i sączyła lemoniadę, jakby chciała powiedzieć: „Szczurek, ogarnij się, bo ja tu zaraz przejmę twój kufel!”.
Wronka, nasz młodziutki talent, był w siódmym niebie. Osiem i pół browca to nie w kij dmuchał, a on już planował, jak za rok zgarnie złoto. „Trening, bracia, trening!” – krzyczał, wymachując rękami, jakby był trenerem boksu. Jego dziewczyna, drobna blondyneczka, podskakiwała obok i piszczała: „Wronka, ty to jesteś jak Robert Lewandowski, tylko z piwem zamiast piłki!”.
Jacek Cupałek, mistrz nad mistrze, odbierał puchar od prezydenta z miną, jakby właśnie zdobył Oscara. Prezydent, facet z wąsem godnym porucznika Borewicza, wręczył mu trofeum w kształcie… zgadnijcie czego? Oczywiście, że złotego kutasa... prr, wróć, złotego kuflasa! Cupałek uniósł puchar w górę, a tłum ryknął tak głośno, że pterorosomaki czmychnęły w krzaki, pewnie myśląc, że to początek apokalipsy.
Gdy słońce zaszło, a gwiazdy rozbłysły na niebie, impreza przeszła w fazę „nocnego podglądania rosomaków”. Noktowizory poszły w ruch, a gawiedź, uzbrojona w piwo i kiełbaski z ogniska, zaczęła polowanie na najlepsze ujęcia tych futrzastych imprezowiczów. „Patrz, ten mały żre borówki, jakby to był bufet all inclusive!” – szeptał ktoś z boku. Inny, już nieźle wstawiony, próbował naśladować odgłosy rosomaków, co brzmiało jak miks kaszlu i wycia wilka-kastrata. Nawet wielebny Świstak, zwykle powściągliwy, złapał za noktowizor i biegał po polanie, wołając: „Gdzie moje rosomaczki, gdzie moje maleństwa?!”.
Impreza trwała do białego rana. Orkiestra grała, piwo lało się strumieniami, a polana wciąż syczała od ostatnich siuśków. Adaśko, już lekko chwiejnym krokiem, podszedł do mnie i rzucił: „Kolega, lubisz mnie, lubisz?”. „No!” – odpowiedziałem, a on się rozpromienił. „Always!” – ryknął i padł na trawę, śmiejąc się jak dziecko.
I tak zakończył się ten wielki, mokry, piwny festyn w Niemczy. Pterorosomaki najedzone, borówczyska podlane, a ludzie szczęśliwi jak nigdy. Żałujcie, że was tam nie było, bo to była impreza, o której będą śpiewać pieśni – albo przynajmniej skandować „no” i „always”!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania