Wierny druh Kalkulator

Kiedyś, gdy byłem raptem chłopcem małym — smykiem, głodnym przeżycia przygód pełnych dziwów niebywałych, bawiłem się w pewnej krakowskiej piaskownicy; humor mając tego dnia iście wyśmienity, począłem kopać w niej rękoma swymi, albowiem liczyłem na skarbu jakiegoś, oczywiście nielichego, odnalezienie; niezmiernie upiaszczyłem przy tym znoju me kończynki oraz szkrabie odzienie.

 

Niewątpliwie natchnienie do mej duszyczki płynęło wtedy od pobliskiego statku, może pirackiego, nie mniej jednak niebywale majestatycznego, z licznego drwa wzniesionego, który to zaś w rzeczywistości płynąć by nie mógł: od początku swego martwego żywota skazany był na wieczny ugrzązek na trawiastej mieliźnie, żagli z resztą też nie miał, i nie tylko na to, gdyż także na samotność, ponieważ nigdy nie ostała się na nim na długo żadna załoga; bawiły się na nim przeróżne dziatki: te raptusowe, jak i te spokojne — pod względem fizjonomii nader bliźnie; z czasem, wraz z którym naturalnie dorastały, jęły odeń stronić, korzystając z innych źródeł rozrywki, których to rzecz jasna jest na tym świecie bez liku, a statek wtedy nieustannie strapiony zachodził w kadłub i jakby w myślach takie do nich słał pytania, słowa: „Gdzieżeście się podziali: kapitanie, kucharzu, marynarzu, sterniku? Czyżbyście nie chcieli się wybrać ze mną hen daleko na kolejny wyimaginowany rejs po Pacyfiku, albo nawet bliżej: po naszym ukochanym Bałtyku? Sam kotwicy nie podniosę, bez was jestem jeno wielką drzazgą wbitą w jedno miejsce, wbitą jak czekająca na gości, którzy nigdy więcej nie przyjdą, drogocenna zastawa w starodawnym — liczącym swoje lata kredensiku".

 

W ostatecznym rozrachunku wcale mocno, co do owej wielkości skarbu, się nie przeliczyłem: porzucony kalkulator z piaszczystej głębiny wydobyłem, choć patrząc z dzisiejszej perspektywy, jest on prawie wielkości mojej dłoni, ale wtedy, wtedy nie znalazłby się żaden człowiek wśród żywych, który byłby na tyle z perswazją za pan brat, że byłby gotów bez ni krzty fałszu wyrzec słowa, w których stwierdziłby, iż zachwyt mój tym zjawiskowym znaleziskiem i jego miarą bez trudu zdusi — poskromi. Po powrocie do domu, w którym wtedy i nieraz już wcześniej oraz później gościłem, chyżo się nim zająłem, piasek całkiem z niego usunąłem — na błysk z wielką starannością go wyczyściłem. „Zgubca — poprzedni właściciel był zapewne młodszy ode mnie i nieświadomie zakopał to znakomite elektroniczne kieszonkowe liczydło, może dostał je w prezencie od dziadka, bądź babci lub rodziców, abo rodzeństwa, może na komunię od wujostwa, tak czy siak, zdziwiłbym się niezmiernie, gdyby się okazało, że to cudeńko mu się wtedy w jakiś sposób znudziło — zbrzydło i by się go pozbyć, zakopując głęboko, na myśl by mu przyszło" — takie zrodziło mi się jakiś czas później w głowie przypuszczenie i mimo iż wydawało mi się ono najprawdopodobniejsze, to wena podpowiada mi wielce, że mógł to być po prostu kalkulator-rōnin, bowiem pochodził on właśnie z Kraju Wschodzącego Słońca, a samo słońce dawało mu niesamowitą moc regeneracji: był zdolny, może nawet dzięki błogosławieństwu samej Amaterasu, pozyskiwać z niego efektywnie, potrzebną do funkcjonowania, energię, a gdy zgasło i wykorzystał też tą zgromadzoną przez siebie do akumulatora skrzętnie, to dopóty w śnie był pogrążony i za nic go obudzić nic nie mogło, dopóki ono na powrót nie wzeszło; toteż to wszystko oznaczałoby, że teraz na powrót z nieobliczalnego obieżyświata, stałby się mniej lub bardziej obliczalnym samurajem — kalkulatorem-samurajem, kierującym się bushidō, kalkulatorem godnym miana wiernego druha swego pana.

 

Zaiste, miano to wiernie Cię oddaje, wierny druhu Kalkulatorze, rad jestem, iż zawsze mogłem oraz mogę na Ciebie liczyć i nawet nie jestem w stanie zliczyć, ile razy dzięki Tobie wymknąłem się sunącemu w moją stronę strapieniu lub pragnącej dopaść mnie bezlitośnie trwodze, gdy niektóre liczby jawiące się dla mnie jako imponderabilia, mętlik w mej głowie wywoływały srodze. Boleję nad tym, żeś za czasów, kiedy to chodziłem do szkoły podstawowej, leżał prawie nieustannie na posterunku w przeróżnych szufladach w mym domu, delegowany co jakiś czas, najczęściej z powodu generalnych porządków, z jednej do drugiej, miast znajdować się w miejscu — na pozycji bardziej godnej dla Ciebie — honorowej, czyli chociażby w moim szkolnym piórniku, ale znając styl bycia niektórych moich rówieśników — współklasowiczów, z przezorności nie chciałem narazić Cię na bycie aktywnym uczestnikiem jakiegoś nieciekawego zgrzytu. Niewątpliwie ten stan rzeczy poprawił się w gimnazjum, gdyż tam trzeba było już trochę więcej się naliczyć: spore sumy, różnice, iloczyny, bądź ilorazy, czasem jeszcze przy tym korzystając z jakiegoś wzoru, wyliczyć, toteż nosiłem cię wtedy ze sobą, lecz gdy widać było, że na horyzoncie nie zbliżają się lekcje, podczas których trzeba będzie sporo rachować, to wtedy odkładałem Cię na Twoje poprzednie miejsce pobytu: do szuflady, w której ostatnio przyszło Ci było czatować. W szkole średniej — technikum nosiłem Cię ze sobą już praktycznie zawsze, z początku spartaczyłem sprawę, bowiem wkładałem Cię na dno plecaka, gdzie na zostanie porysowanym lub potraktowanym niemiło przez ciężkie książki Cię naraziłem, lecz niedługo potem zrekompensowałem Ci ten nietakt i już zawsze nosiłem Cię w jakiejś teczce, usłanej papierem kancelaryjnym, ze szczelnym zamknięciem, które zapobiegało temu, żebym nie musiał z powodu twojego niechybnego wypadnięcia z plecaka czuć się winnym. Potem nastał okres lekcji zdalnych — przez internet i panował z tego powodu przez spory moment ferment, lecz z czasem ludzie coraz bardziej zaczęli się odnajdywać w nowej sytuacji i nie dostarczali sobie już tyle, co wcześniej zbędnych „atrakcji". Przyznaje się, że wtedy zdarzało mi się, z powodu większej wygody oraz wydajności pracy, sięgać po pomoc Twojego wirtualnego oraz bardzo dalekiego kuzyna, choć nie wiem, czy go w ogóle kojarzysz, bo różnica pomiędzy jego i naszym światem jest naprawdę olbrzymia. Nagle — w mgnieniu oka nadszedł szkoły średniej koniec, do matury zostało dni naprawdę niewiele, zatem mocno wzmożyłem wtedy powtórkę materiału do niej. Najbardziej zależało mi na tej z języka polskiego, z którego to wziąłem również rozszerzenie, lecz nie mogłem też zapomnieć o mojej pięcie achillesowej: matematyce, która to w przypadku zbagatelizowania jej, rzeczywiście by się w nią zamieniła, a egzaminatorzy staliby się w takim razie Parysem lub Apollem, a strzałą byłaby zaś niewystarczająca do zdania punktacja, która bezlitośnie, w tej metaforze, zakończyłaby moje życie, a w realnie skazałaby mnie na matury poprawkowej z matematyki odbycie. Na szczęście dni poświęcone nauce od rana do wieczora, z przerwami na posiłki, podczas których to zawsze oglądam wschodnie ruchome „baje" — różne się tego typu trzymają mnie osobliwe zwyczaje, przyniosły finalnie swoje owoce, nawet takie szczerozłote. Dodawałeś mi otuchy w trakcie z matematyki matury, na którą zabrać Cię mogłem z powodu twej jakże prostej natury oraz postury; czułem wtedy, że mógłbym zawracać chmury, straszyć wichury, zamieniając je w niegroźne podmuchy oraz samym tylko spojrzeniem przenosić góry; jednak prawda okazała się bardziej okrutna: pamięć moja do tej nauki dała się finalnie poznać jako niebywale krótka, toteż prawidłowych obliczeń nie wykonałem aż tak wiele, lecz wystarczająco by egzamin z tego przedmiotu zaliczyć i by zadowolonym być, że chciało mi się wcześniej tyle ćwiczyć.

 

Liczę na to, że u kresu mego żywota, dni moje będą policzone przez Ciebie, a nie przez jakąś obcą siłę, która mnie z mych wyborów oraz dokonań potem gwałtownie rozliczy, wszak druszyłeś mi wiernie w momentach, gdy uświadamiałem sobie, co tak naprawdę się w życiu liczy. Jestem ciekaw, z kim oraz czy w ogóle po mnie będzie Ci dane kalkulować i czy też będziesz jej lub mu tak długo jak mi towarzyszył, że aż zapomni, ile to już lat minęło wspólnych, ile się chwil przeżyło -ych.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania