Wieś spokojna II
- Ach, te upały. Mogłoby się już to lato skończyć! – usłyszałem narzekanie starego Kicińskiego, gdy otwierałem bramkę prowadzącą na podwórze.
- Lato dopiero się zaczyna. Dzień dobry. Żona w domu?
- W domu, ale jest u niej Aniutka. Siadaj pan. Przeniosłem ławkę pod kasztana, bo pod chałupą strasznie grzeje. Niby wieczór, a słońce, jakby zapomniało się schować. Znasz pan Aniutkę od Kowalików? Nie? To córka Łukasza, tego co to traktorem jechał i kamyk babkę trachnął. Piękna kobieta z tej Aniutki, a wyszła za takiego szubrawca, że aż mi żal dziewczyny. Nic, tylko ten jej gania za spódniczkami i pije, a ta siedzi w domu i płacze. Powiem panu, że te baby są jakieś ślepe. Nie znają się na ludziach, a już na chłopach to w szczególności.
- Serce nie sługa panie Kazimierzu. Kobiety patrzą sercem nie oczami, jak mężczyźni – cień i lekki wiaterek dawały nieco ochłody. Rzeczywiście wiosna i początek lata były upalne.
- Gdzie ma pan psa?
- Biega po ogrodzie.
- Nie ucieknie?
- Nie. To szkolony pies. Słucha i co najważniejsze rozumie, co się do niego mówi.
- No to mądre psisko – Kiciński wstał i poszedł do sieni, skąd po chwili wrócił z dwoma metalowymi kubkami.
- Pij pan. Kompot z wiśni jest najlepszy na upał.
Smak dzieciństwa powrócił w jednej chwili. Wakacje na wsi u dziadków, ganianie za piłką po łące, kąpiel w rzece, pomaganie przy zwożeniu siana i właśnie taki smak kompotu pozostanie na zawsze zapisany w sercu. Dzięki ci Panie za dzieciństwo – gdyby nie ono, to wszystko, co mnie otacza, nie miałoby sensu.
W oknie kuchennym pojawiła się stara Łabędziowa, zastukała w szybę i pomachała na mnie.
W sieni panował przyjemny chłód. Dziś już nie buduje się takich domów z chłodem w upalne dni i ciepłem w najsroższe zimy. Dziś buduje się byle jak i byle gdzie, byle sprzedać za jak najwyższą cenę. Domy niewarte nic puste w środku, jak wydmuszka. Stawiane na ciekach i żyłach wodnych na terenach podmokłych z oknami wychodzącymi na północ. To straszne, co zrobiliśmy z wiedzą dziadów naszych, którzy domy stawiali w miejscach do tego odpowiednich.
- Chodź pan i siadaj tu! – Łabędziowa wskazała stare krzesło pod ścianą. Och, jak ja kocham takie domy z chłodem i tajemnicami skrywanymi w każdym rogu. Nad piecem wisiały warkocze czosnku pod powałą zasuszone zioła, a z ogrodu słychać było kruki, jakby przepowiadały, coś złego.
- Nie płacz Aniutka, bo każda kobieta to tak naprawdę niewolnica. Jednym udaje się zerwać kajdany, a drugie tkwią w tym, sądząc, że inaczej żyć nie można – kilka świec płonęło na środku okrągłego stołu, rzucając nieco blasku na twarze kobiet: piękną młodej kobiety i wręcz chwilami demoniczną twarz starej Łabędziowej. – Musisz jeszcze trochę wytrzymać, a twój los się odmieni. Miłość będzie bardzo blisko ciebie, więc nie szukaj jej daleko.
- Muszę już iść – młoda kobieta, chyba speszona moją obecnością wstała gwałtownie, odsuwając krzesło, które z hukiem się przewróciło. Wstałem, by pomóc jej podnieść ciężkie krzesło i nasze dłonie na chwilę się spotkały. Aniutka szybko cofnęła dłoń i wyszła z domu.
- Ludzie szukają miłości po świecie, a ona jest tuż, tuż. Czai się, jak czarna pantera gotowa do skoku – Łabędziowa wstała, otworzyła okno i krzyknęła na kruki.
- Wynocha! Dziś śmierć do nikogo nie przyjdzie! Dziś jest czas miłości! – i o dziwo kruki odleciały. Łabędziowa wróciła do stołu i spojrzała na mnie, jakoś tak, że poczułem chłód na plecach.
- I co mi pan powie młody człowieku?
- Wie pani, zawsze miałem przeczucie, że spotka mnie w życiu coś osobliwego, coś strasznego, coś, co mnie unicestwi.
- Śmierć nie jest ci pisana. Nie tak szybko. Masz jeszcze wiele życia, więc przeżyj go dobrze, ale pamiętaj, że miłość też potrafi unicestwić, jak to powiedziałeś. Właściwie to, czym się zajmujesz?
- Przez długie lata byłem budowlańcem, a teraz, gdy wyremontuję dom, chcę zrobić tam mały pensjonat, do którego będą przyjeżdżać ludzie. Nie chcę nic zmieniać w tym domu. Będzie tak, jak w chwili, gdy ktoś go opuścił.
- Pamiętam, jak ten dom wyglądał, gdy mieszkali tam Kownaty. Kownatowa była z mojego rocznika. Chodziłyśmy do jednej klasy. Bardzo dobra kobieta. Łagodna i uczynna, a i mąż jej Kacper też dobry chłop był, ale szczęścia to oni w życiu nie zaznali.
Ten dom jest naznaczony nieszczęściem, ale jeśli się postarasz, to zmienisz to. No i kobieta, będzie ci tam potrzebna – zaśmiała się.
– Kownaty mieli synka Bartusia. Chorowity był od najmłodszych lat i często szłam, żeby mu bańki postawić, natrzeć spirytusem czy też modlić się, by do zdrowia wrócił. Kiedy chłopak miał sześć lat, widząc, jak biegnie koło naszego domu, zobaczyłam przed oczami taki obraz, jak jego drobne ciało unosi się na wodzie. Przelękłam się tego i pobiegłam do Kownatów, by ich ostrzec. Kacper zrobił specjalną klapę na studnie, bo chłopak lubił do niej zaglądać i słuchać, jak echo odbija się od betonowych kręgów. Przez rok nic się nie wydarzyło. Chłopak rósł i już nie chorował i myślałam, że to tylko takie przewidzenie było, aż któregoś sierpniowego dnia przyszła straszna burza. W biały dzień zrobiło się ciemno i tylko błyskawice rozświetlały świat. Chłopak siedział w oknie kuchni i patrzył, jak ulewa zamienia podwórze w wielkie bajoro. W pewnej chwili przerażony pies zerwał się z łańcucha i uciekł, a chłopak nie namyślając się ani chwili poleciał go szukać. Matka zajęta szyciem w pokoju nie usłyszała, jak Bartuś wyszedł z domu, a ojciec pojechał do tego dnia do miasta kupić mu buty do szkoły – staruszka wstała i podeszła do okna, a ja nie śmiałem jej przerywać.
- Kiedy matka zorientowała się, że syna nie ma w domu, wyszła go szukać. Znalazła biedactwo na drodze leżącego z twarzą w kałuży, a przy nim siedział pies i tak przeraźliwie wył, jakby tym wyciem groził Bogu. Burza przeszła, słońce wyszło zza chmur, a biedna matka niosła ciało synka do domu. Kiedy to zobaczyłam pękło mi serce. Śmierć jest bezwzględna i nie oszczędza nikogo, ani dzieci, ani dorosłych. Jeśli na kogoś już spojrzy, to nie ucieknie, a czas dla niej nie ma żadnego znaczenia. Jest cierpliwa.
Wyjęła dwie szklanki z kredensu, wyszła do sieni i wróciła ze szklankami napełnionymi kompotem z wiśni.
- Właściwie miałam ci coś zaproponować, ale gdy zobaczyłam was razem z Aniutką to stwierdziłam, że to już zbyteczne. Czasem wystarczy mi jeden rzut oka na ludzi, by wiedzieć, czy są dla siebie stworzeni. Próbowałam odwieźć od ślubu Aniutkę, ale kobiety są uparte. Dziś dziewczyna wypłakuje oczy, a ten skurczybyk ją niszczy. Robi to powoli, jakby z rozmysłem, ale wszystko ma swój koniec i dobre, i złe.
- Czy mogę wiedzieć, co pani chciała mi zaproponować?
- Nieważne – machnęła ręką, ale po chwili dodała. – Mam taki dar przenoszenia ludzi do dnia, w którym byli bardzo szczęśliwi, albo też nieszczęśliwi, ale tobie to już niepotrzebne. Prędzej Aniutce by się przydało, ale trzeba było to zrobić wcześniej. Teraz już za późno i bardzo dobrze.
Wyszedłem z tego domu z głową pełną myśli i nie za bardzo wiedziałem, co o tym mam myśleć. Historia małego Bartusia wbiła mnie w ziemię. Czy nie dało się tego chłopca uchronić od śmierci?
- Nie. Ona zawsze znajdzie dojście jak nie z tej strony, to z tamtej. Jest jak woda – przypomniały mi się słowa Łabędziowej.
- Patrz pan, idzie Hrabina! – stary zarechotał.
- Hrabina? Dlaczego Hrabina? – przystanąłem zaciekawiony. Ta wieś, w której niby nic się nie dzieje, była naszpikowana tajemnicami i dziwnymi zdarzeniami, jak dobra kasza skwarkami.
- Jej dziadek miał przed wojną pałacyk w Głuchowie, a drugi kupił kochance. Miał chłop gest. A dokąd to Hrabino się wybierasz!
- Do miasta Kaziu jadę – kobieta podeszła do płotu. – Jadę do fryzjerki i do kosmetyczki. W sobotę przecież wesele wnuczki.
- A czy oni tam mają specjalne uprawnienia do konserwacji takich zabytków jak ty?!
- A idź w cholerę! Z tobą nigdy nie można porozmawiać, bo ty zawsze żartujesz – kobieta odwróciła się i ruszyła w stronę drogi i przystanku autobusowego, a staremu, aż łzy ze śmiechu płynęły po policzkach.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania