Wij Polski
W cieniu Gór Złotych, gdzie las rośnie tak gęsto, że światło dociera tam tylko w strzępach, od wieków krąży ta sama opowieść. Mówi się o nim „On”, „Ten z Głębi”, czasem – szeptem – „Leśny Pan”. Gdy padnie zakazane słowo, wiatr milknie nagle, jakby świat wstrzymywał oddech. Wtedy coś w lesie rusza, a drzewa zdają się szeptać własne, pradawne imiona.
Starsi ze Skrzynki, Droszkowa, Radochowa i Trzebieszowic znają znaki, które ostrzegają przed jego obecnością. Trzy głębokie, pionowe bruzdy na korze, przecięte jedną ukośną kreską. Żywica sączy się z nich powoli, czerwonawa w słońcu, czarna w cieniu. Obok – połamane gałęzie ułożone w odwrócony krzyż. Czasem krąg kamieni, w środku czarna, spalona ziemia, na której nic już nie wyrośnie. Pod kamieniami – kości. Drobne. Ludzkie.
Leśny Pan jest ślepy. Powieki ma ciężkie jak sudeckie głazy, rzęsy zardzewiałe, splątane drutem żelaznym, kutym w podziemnych kuźniach. Sam ich nie podniesie – to jego klątwa. Podnoszą je za niego słudzy: cienie niepogrzebanych, czarne psy bez oczu, blade ręce wyrastające wprost z mchu. Kiedy wreszcie otworzy oczy, jego spojrzenie staje się lodowate i nieprzyjemne jak nieprzenikniona mgła, a potem wbija się to spojrzenie w człowieka i wysysa duszę jak ogień tłuszcz z knota. Ciała zostawia. Dusze zabiera. Zawsze zabiera.
Nie wolno nocować na skraju lasu, w miejscach granicznych: na ambonach, w opuszczonych szałasach, w namiotach przy poletkach strzeleckich. Nie wolno odpowiadać na pukanie – trzy razy, wolno, jakby ktoś stukał żelaznymi palcami w drewno. Bo to On sprawdza, czy jesteś sam. Czy jesteś słaby. Zdarzało się, że ktoś odpisał. I nigdy już z lasu nie wrócił.
Słyszy się niekiedy na lądeckim albo złotostockim rynku historię o drwalu z Barda, który sto pięćdziesiąt lat temu zignorował znak na dębie. Rano znaleziono tylko siekierę i ślady wielkich stóp prowadzące do jaskini, która następnej nocy zawaliła się sama. Ciała nie odnaleziono.
Kilka lat temu, jesienią, gdy liście były już ciężkie od deszczu, napęczniałe, zaginął Maciej Ż., trzydziestoletni wrocławianin. Przeszedł szlak niebieski z Barda do Skrzynki sam, z plecakiem i przekonaniem, że w lesie można się schować przed światem. W sklepie w Trzebieszowicach kupił chleb z kminkiem, piwo, papierosy i latarkę. Sprzedawczyni, pani Halina, pamięta do dziś jego uśmiech – szeroki, jakby cały las należał do niego.
– Przenocuję na ambonie przy poletku – powiedział. – Tam jest taka cisza, że słychać własne myśli.
Pani Halina patrzyła na niego długo, jakby dostrzegała coś, czego on sam nie widział.
– Uważaj, synku. Tu cisza czasem odpowiada.
Zaśmiał się. Wyszedł. Był pewny siebie, może zbyt pewny.
Zmierzchało, gdy szedł lipową aleją między Skrzynką a Trzebieszowicami. Księżyc wisiał nisko, blady, chorobliwie blady. Przy drodze stała kapliczka z wytartym napisem po niemiecku: „Bete und hüte dich: im Walde lauern schwarze Teufel”. Maciej przeczytał, wzruszył ramionami. Nie zauważył świeżego znaku na lipie obok – trzy bruzdy, ukośna kreska, żywica jeszcze ciepła, jakby wyryta ręką samego boru.
Wszedł w las. Ścieżka wiła się, znikała, pojawiała się znowu i znowu znikała. Coraz więcej drzew nosiło ślady. Pod jednym – odwrócony krzyż z gałęzi. Pod drugim – krąg kamieni. Poczuł chłód na karku, ale uznał, że to wiatr. Wiatr, który wyje, szepcze, przynosi ze sobą głosy, których nie powinno się słyszeć.
Ambona stała na skraju polany. Wspiął się, rozłożył śpiwór, zapalił papierosa. Zrobił kilka zdjęć: lasu w dole, gwiazd nad głowami, siebie z uniesionym kciukiem. Był tak pewny, że wszystko będzie w porządku. Potem zasnął, ale czując, że coś nie gra, zadrżał lekko.
Noc była gęsta. Przed trzecią nad ranem usłyszał pukanie. Trzy razy. Wolno, jakby ktoś stukał żelaznymi palcami w drewno. Zawahał się, ale wtedy już wiedział, co się święci. Za późno.
W telefonie znaleziono zdjęcia. Zrobione przez Macieja tej samej nocy. Na pierwszym: cień na drabinie. Wysoki, zgarbiony. Ramiona nienaturalnie długie, rozciągnięte, jakby były zrobione z martwej skóry. Na drugim: Maciej przerzucony przez ramię czegoś owłosionego, twarz wykrzywiona w bezgłośnym krzyku. Na trzecim: flesz oświetlił oblicze – stare jak skały, poorane bruzdami, z powiekami zszytymi zardzewiałym drutem. Oczy ślepe, spojrzenie mgliste. To spojrzenie, które wnika w serce.
Śledczy, który oglądał te zdjęcia, odszedł z policji miesiąc później. Z jego głowy nigdy nie zniknęły te oczy. Jaskinię odkryli przypadkiem – wąską szczelinę pod zwaliskiem kamieni. W środku: kości, czaszki, gałęzie ułożone w kształt odwróconego krzyża. Na ścianie – świeży znak. Świeża krew, jeszcze niezastygła.
Ciała Macieja nigdy nie odnaleziono. Od tamtej pory, w bezwietrzne noce, gdy księżyc wisi nad Górami Złotymi jak martwe oko, w lesie słychać pukanie. Trzy razy. Wolno. I zawsze ktoś odpowiada. A na drzewach pojawiają się nowe znaki – krwawiące, ciepłe, jakby dopiero co wyryte. Każdy z nich oznacza kogoś, kogo już nie ma. Czasami zdarza się, że ktoś jeszcze zniknie.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania