Wilczy amulet - Rozdział 1
Wstęp:
Jedno z najstarszych opowiadań jakie napisałem. Ma już około dziesięciu lat, co za tym idzie dzierży znamiona trudnych początków. W całości jest dosyć długie, liczy sobie szesnaście stron, więc idąc za radą z jednego komentarza, podzieliłem na części. Pisząc opowiadania miałem cały czas w głowie twórczość Lovecrafta i mam nadzieję że wielbiciele Jego pióra znajdą choć ułamek tego u mnie.
I
Blade światło księżyca, mozolnie przebija się przez nagie konary drzew. To chyba jakiś las. Delikatny wiatr smaga moją twarz od północy. Mrok który mnie ogarnia jest przerażający. Nie wiem co tutaj robię. Ba, nawet nie wiem skąd się tutaj wziąłem. Niewiele widać, jedynie owy księżyc rzuca trochę światła na ten upiorny las. Zaskakująca cisza. Nie ma ptaków – dziwne. Co jakiś czas powietrze przeszywa wycie. To chyba wilki. Skowyt staje się głośniejszy, jakby zbliżał się do mnie. Raz z jednej strony, to znów z drugiej. Tak że nie da się określić z której strony nadchodzi. Nagle zimny dreszcz przebiegł po plecach, znam to uczucie doskonale. Ktoś… albo coś tu jest! Uczucie niepewności przerodziło się w strach, który na domiar złego potęguje jeszcze złowrogie wycie. Instynkt podpowiada: „Uciekaj!”, ale ja nie mogę się ruszyć. Dopiero po krótkiej chwili udaje mi się zrobić pierwszy krok. Za nim następny, i tak bardzo wolno przed siebie. Tylko, w którą stronę mam iść? Nie ważne, byle tylko wydostać się z lasu. Paniczny lęk paraliżuje ruchy, czuję czyjś wzrok na sobie. Teraz już jestem niemal pewny, że coś mnie obserwuje. Mój krok staje się coraz szybszy, by w końcu przerodził się w bieg. Spokojny dotąd i cichy las teraz rozbrzmiewa dźwiękami łamanych gałęzi pod stopami. Nie chcę się odwracać. Walczę sam z sobą żeby tylko nie spojrzeć. W końcu ciekawość zwycięża nad rozsądkiem. Zerkam za plecy, a tam tylko mrok. Nikt mnie nie ściga, las znów stał się niesamowicie cichy. Ujadania i wycia również już nie ma. Może nigdy go nie było, a to co słyszałem to wymysł przestraszonego człowieka. Zwolniłem trochę kroku, po chwili całkowicie się zatrzymałem.
Nic się nie dzieje, na około cisza i nawet wiatr przestał wiać. Odwróciłem się pomału – pustka. Rzut okiem na prawo, a tam tylko mrok. Na lewo – posępny las. Czyli tylko mi się wydawało. Fala spokoju napłynęła niemal w momencie, bo byłem bezpieczny. Nagle za plecami, do mych uszu, dotarły jakieś dźwięki. Ciche, delikatne, ledwo dosłyszalne. Odwracam się. Kiedy patrzę w mrok, mym oczom ukazuje się para żółtych ślepi. I znów ten przerażający skowyt, teraz już całkiem blisko mnie. Uciekam w szaleńczym niemal tępię, zostawiając za sobą dziesiątki drzew. Nie wiem czy właściciel przeraźliwych oczu biegnie za mną czy nie. Tym razem nie mam zamiaru się obracać. Biegnąc zbliżam się do miejsca gdzie mrok staję się nieco mniejszy. Jakaś, nie zacieniona przez drzewa, polana. Księżyc lepiej ją oświetla niż część lasu w której byłem poprzednio. Tu i ówdzie wiją się porozrzucane gałęzie, albo ociężale leżakują wielkie kamienie. Bieg stał się ciężki, a przeszkód bardzo dużo. Koniec polany jest już bliki. Nie wiem już sam co jest gorsze w mojej sytuacji: upiorny las, czy polana przez którą nie da się biec? Koniec już bliski, jeszcze tylko jeden korzeń i… tracę równowagę. Z wielkim impetem osuwam się na ziemię. Przewracając się kolanem trafiłem w obfity, ostry kamień. Próba wstania kończy się tylko głuchym jękiem przecinającym cisze. Ból jest nie do zniesienia, myślę że to koniec ucieczki. Jedyne co mi pozostało to odwrócić się. Tak też czynie. W gęstym mroku dostrzegam tylko parę oczu, a po chwili także ich właściciela. Olbrzymi wilk, nadnaturalnej wręcz wielkości, wyłania się z ciemności. Za nim kolejne. Nie wiem ile ich jest, w każdym razie sporo, a każdy z nich jest olbrzymi, sporo większy od zwykłego wilka. Szara, zjeżona sierść dodaję jeszcze groźniejszego wyglądu i tak już przerażającym stworzeniom. Wycie które słyszałem, przerodziło się teraz w warczenie. Wataha zbliża się do mnie wolno. Nie muszą się spieszyć bo i tak nie mogę uciec. Koniec już blisko. Pierwszy z wilków rzuca się w moją stronę, a mrok, który dotąd mnie ogarniał, pochłania mnie teraz całkowicie.
Znowu nastała cisza. Jedna minuta, dwie minuty, może dziesięć minut i otworzyłem oczy. Kolejna chwila aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. W końcu widzę wszystko: skromne żelazne łóżko, a na nim turkusowe nakrycie, pod ścianą sekretarzyk i krzesło. Mówiąc krótko - biedny wystrój wnętrza. Kolejny raz ten sam koszmar przyszedł nocą. Koszmar, który wraca co jakiś czas. Na dziś koniec snu i tak już nie zasnę. Za oknem czerni się noc, która niemal wlewa się przez szybę do środka. Sięgnąłem do kieszeni marynarki, zawieszonej na krześle, by z prawej jej strony wyciągnąć złoty zegarek. Mocno sfatygowana pamiątka po dziadku. Szkiełko rozbite, wszędzie pełno rys, ale co zrobić w końcu to pamiątka. Nie raz już mi przyniósł szczęście, może jeszcze przyniesie, któż to może wiedzieć? Godzina siedemnaście po trzeciej… dziś koszmary zerwały mnie wcześniej niż zwykle. Po woli staje się to nie do zniesienia. Ten sam sen męczy mnie już od pięciu lat. Niby przypadkowe, mało znaczące zdarzenie z przed lat, a pamiętam jakby to było wczoraj.
Komentarze (3)
Szkiełko rozbite, wszędzie pełno rys, ale co zrobić w końcu to pamiątka. Nie raz już mi przyniósł szczęście, może jeszcze przyniesie, któż to może wiedzieć? - To zdanie ładnie brzmiało. 5:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania