Wizyta z bajką
Przyszła z deszczu.
Stanęła w drzwiach ze zmoczoną parasolką i sama też dyskretnie ociekała.
- Ale plucha! – przywitała się. - Nie spodziewałeś się mnie, prawda? Przeszkadzam może? Co robiłeś? Mogę tu położyć parasol?
- Prawda, nie, właściwie nic, tutaj może nie... – odpowiedział zgodnie z kolejnością pytań, ale było już za późno: jej parasol leżał na środku jego podłogi i beztrosko zostawiał na niej swoje małe kałuże.
- Byłam tu niedaleko, miałam coś do załatwienia. Bardzo pilnego. Pomyślałam, że się ucieszysz. Zresztą muszę ci coś powiedzieć. I może w końcu przestanie padać.
Zaczęła zdejmować swój jasny płaszczyk, więc złapał go w locie, aby zapobiec kolejnej zbrodni na jego sprzętach. Zawsze przychodziła z deszczu. Niezależnie od pogody. Tam, skąd przychodziła, był deszcz immanentny, deszcz jako ustrój, klimat, flora i fauna. Nie ołowiany, cmentarny, karzący i nużący, ale deszcz z małej chmurki, tęczowy, muślinowy, z kałużami w szampańskich bąbelkach. Zdarzało mu się tam bywać przez chwilę, bo na każdego przychodzą różne pogody, ale szybko powracał na swoją ulicę czytelnych linii, uchwytnych barw, światła i cienia pod właściwymi numerami.
- Dziwna rzecz... Jak szłam do ciebie, to minęłam tego człowieka, wiesz, on tam jest prawie zawsze. Siedział nieruchomo na ławce, bez parasola i nawet bez kurtki. W taką ulewę!
- Może umarł...
- Nie, chyba nie. Powiedział: „Dzień dobry pani”.
- To ładnie. Coś jeszcze mówił?
- Powiedział ”Czekam, aż to się skończy” i popatrzył na mnie. Na wszelki wypadek się uśmiechnęłam. Co on miał na myśli?
- Czekał, aż to się skończy. Niektórzy ludzie umieją czekać.
- Co się skończy?
- Deszcz... siedzenie na ławce... czekanie... Skąd mogę wiedzieć - z tobą rozmawiał.
- Na pewno się przeziębi i rozchoruje. Na ławce, w taką ulewę!
- Może nawet umrze...
- Może nawet umrze i już nie będzie tam siedział.
- Zawsze ktoś tam siedzi.
- Czy ty jesteś zupełnie bez serca? Zrobisz mi herbatę?
To były dwa pytania i przez moment nie wiedział, od którego zacząć. Zdecydował się na herbatę.
Potrząsnęła włosami, aby strzepnąć z nich resztki deszczu. Włosy rozsypały się po pokoju, osiadły na meblach, rozsnuły się po ścianach i znieruchomiały, jakby ich nie było. Poczuł lekkie drapanie w gardle. Zdjęła jeszcze sweterek. Był suchy, więc niegroźny. Czajnik zaćwierkał i zjawiły się dwie duże herbaty.
- Z cukrem. Spotkałam Lalę. Zmieniła pracę, pracuje teraz w nowej firmie.
- Kto to jest Lala?
- Nie znasz Lali?... Nie znasz. Myślałam, że znasz. Moja koleżanka ze szkoły. Wieki jej nie widziałam. Chwilkę porozmawiałyśmy, z pół godziny.
- Na tym deszczu?
- Nie, wczoraj. Opowiadała co u niej. Dobrze wygląda. Przytyła.
- Mówisz to jakby z satysfakcją.
- Ależ skąd! Bardzo dobrze wygląda... Trochę przytyła. Wymieniłyśmy telefony. Obiecała, że jak to się skończy, to się umówimy i dłużej pogadamy.
- Co się skończy?
- A wiesz, nie zapytałam. Coś w tej pracy.
- A co ta Lala tam właściwie robi?
- Gdzie?
- No w tej nowej firmie.
- To samo co w starej. A jakbym to ja nagle umarła, to co byś wtedy czuł?
Za szybą deszcz powtarzał nudnie swoje szare pacierze, po tej stronie snuły się parzyście wonne dusze gorących herbat. Popatrzył na parasol i płaszczyk. Popatrzył na jej włosy.
- Nalać ci czegoś mocniejszego?
- Unikasz odpowiedzi. Nalej. Jakbym to ja nagle umarła, to co byś...
- Słyszałem. Nie wiem, co bym czuł, wolę o tym nie myśleć. Może siadłbym na ławce, w deszczu albo i nie, i czekał, aż to się skończy...
- Co?
- To, że umarłaś.
- Naprawdę? O, to takie miłe. Chociaż trochę bez sensu.
- W odróżnieniu od twoich pytań.
- No dobrze, zapomnijmy o tym. Ta herbata jest mocna... Może
mi opowiesz bajkę?
- Hmm, bajkę... Długą czy krótką?
- W sam raz.
- Dobrze, koteczku. Musi się zaczynać od „Bardzo dawno temu...”?
- Nie musi.
(Bajka ewolucyjna)
Było parę minut po czwartej. Rozwidniało się. Dinozaur o imieniu Alosza otworzył oczy i rozejrzał się sennie...
- Chwileczkę... Alosza? Kto go tak nazwał?
- Tego nie wiem. Pewnie matka.
- Dlaczego nie nazywał się Jura, na przykład? To by miało przynajmniej jakiś sens.
- Jura jeszcze śpi. Reszta też. Mówiłem ci, że jest bardzo wcześnie.
- I pewnie zaraz mi powiesz, że była środa albo piątek...
- Był poniedziałek. Chcesz dyskutować z bajką?
- Nie chcę.
Był poniedziałek, parę minut po czwartej rano. Rozwidniało się. Dinozaur o imieniu Alosza otworzył oczy i rozejrzał się sennie po okolicy: z wysokich traw podnosiły się niebieskawe mgły, pierzaste korony sagowców chwiały się łagodnie na tle nieba, a w powietrzu snuła się lekka woń sasafrasu...
- Sasafrasu... no, to jest z bajki!
Alosza zerwał się na cztery nierówne nogi, po czym stanął na dwóch większych i energicznie grzmotnął parę razy ogonem o ziemię. Z pobliskiej araukarii posypały się ciężkie szyszki, a z zarośli czmychnęły jakieś futrzaste ssaki, dość mizernej postury i chyba niejadalne.
Alosza zasyczał z uciechy i spojrzał na wschód: słońce wypełzło zza horyzontu jak różowy amonit i zaczynało pomalutku gramolić się w górę nieba. Słońce robiło tak już wiele miliardów razy przedtem, ale Alosza tego nie wiedział i co dzień na nowo cieszył się tym widokiem.
Drugim powodem, dla którego przeważnie wstawał o świcie, były ceratopsy. Ceratopsy miały zwyczaj włóczyć się późnym przedpołudniem całymi stadami, obnosząc te swoje fatalne rogo-dziobo-kryzowate czaszki w różnych odmianach i, szczerze mówiąc, wyglądały ohydnie. Widok stada ceratopsów odbierał Aloszy apetyt na parę godzin, a widok pachyrinozaura nawet na dłużej.
Na szczęście pora ceratopsów jeszcze nie nadeszła. Alosza ziewnął rozkosznie i potuptał energicznie w stronę pobliskiej, trawiastej równiny, żeby coś skubnąć. Przedarł się przez wesoły gaj skrzypów i był już na równinie, kiedy zauważył nadlatujące pterozaury. Szybowały nisko, z głośnym szelestem, i kłapały bez sensu zębatymi dziobami. Alosza swym stałym zwyczajem podskoczył i próbował złapać któregoś pterozaura za skrzydło lub ogon, ale jak zwykle bezskutecznie. Udało mu się jedynie trzepnąć jednego w długą, wyciągniętą łapę. Pterozaury raptownie skręciły i rozdarły się chóralnie.
- Alosza jest chuligan.
- Łatwo ci mówić, bo nigdy nie spotkałaś pterozaura. Mogę dalej?
Alosza zasyczał z uciechy i spojrzał na wschód: słońce rozwaliło się już na dobre na niebie i najwidoczniej zamierzało tam pozostać. Niewielką duszę Aloszy wypełniło po brzegi radosne oczekiwanie nadchodzącego dnia, więc podążył na spotkanie trawki. Trawka była tylko drobnym i okazjonalnym dodatkiem do tej góry zieleniny, którą regularnie pochłaniał, ale dodatkiem istotnym: miała cudowne właściwości. Po zżarciu trawki, poza błogim spowolnieniem ruchów, Alosza doświadczał pogodnej i bezwarunkowej akceptacji całego wszechświata, który w tym przypadku obejmował także pterozaury, a niekiedy nawet ceratopsy. Ów trawkowy błogostan wywoływał również w niewielkiej wyobraźni Aloszy obraz pewnego znajomego dinozaura płci żeńskiej, który niestety zawsze wrogo fukał na niego przy wszelkich próbach skrócenia fizycznego dystansu.
Problem z fukaniem mógł leżeć w tym, że Alosza przeważnie czynił wspomniane dynamiczne próby po spożyciu liści z krzaczka. Krzaczek rodził piękne czerwone jagody, ale to raczej jego liście cieszyły się zainteresowaniem luźnej i bardzo niezorganizowanej grupy gadów. Alosza był rozmiarów przeciętnych jak na późną kredę, ale najadłszy się liści z krzaczka wyraźnie przeceniał własne rozmiary i nabierał bezpodstawnego przekonania, że jest Tyranozaurem. Co gorsza, zachowywał się adekwatnie do tego przekonania.
- „Adekwatnie” to nie jest słowo z bajki.
- To prawda. Ale ja też nie jestem braćmi Grimm. No, chyba że po jakichś liściach... Mogę dalej?
Wspomniane zachowanie Aloszy prowadziło do ryzykownych sytuacji towarzyskich objawiających się tłuczeniem ogonami o ziemię, syczeniem wniebogłosy i próbami podgryzania, a nawet odgryzania. Szczęściem jak dotychczas uchował się on cało i teraz zmierzał, anatomicznie kompletny, na poszukiwanie trawki. Po drodze skubał to i owo, pogryzał iglaste i liściaste, a nawet napił się z okolicznego bajorka. Kiedy obgryzał właśnie dość apetyczną jodełkę, dobiegł go znajomy zapach... Alosza zasyczał z uciechy i rzucił okiem na niebo: słońca już nie było na wschodzie, bo je trochę zniosło na południe. Niemniej rzucił słońcu swoje zwyczajowe ciepłe spojrzenie, pośpieszył w kierunku trawki i pochylił się nad nią troskliwie.
Gdyby spojrzenie było nieco dłuższe lub chłodniejsze, zauważyłby może coś, co za parę chwil odmieni jego pogodną ziemską wędrówkę na zawsze: drugie mniejsze słońce przesuwające się szybko po niezmąconym błękicie nieba.
Trawy chwiały się poruszane nieznacznie lekkim wiatrem, na kolczastych koralodrzewach nieopodal paliły się jasnoczerwone płomyki kwiatów, a grubą gałąź pobliskiego fikusa oplatał wygrzewający się nieruchomo w słońcu złoto-niebieski wąż.
Trawy jeszcze chwiały się poruszane nieznacznie lekkim wiatrem...
Alosza podniósł głowę i wyprostował się powoli, a razem z nim wyprostowały się jego dwa cienie. Białe światło, jak stężony blask księżyca, oblało trawy, mchy i paprocie, płomienisty koralodrzew, fikusa z wężem, wachlarze sagowców i pnie sosen. Stado szybujących pterozaurów rozsypało się z krzykiem wśród zarośli. Alosza zadarł głowę do góry, a z nim wszystkie stworzenia na równinie: przez firmament toczyła się bezgłośnie płonąca bryła, zostawiając za sobą wibrującą, ognistą rzekę. Kula ognia rozcięła niebo na pół i znikła zaraz za widnokręgiem, a ognista rzeka rozlewała się na wysokościach popielejącą chmurą iskier. Wiatr ustał i nawet trawy stały nieruchomo. Z samotnej białej magnolii widocznej na niewielkim wzniesieniu osypała się garść kwietnych płatków i wirując wolno opadła na ziemię.
I wtedy ziemia zadrżała. Ziemia, która dotychczas stała mocno i pewnie na czterech solidnych łapach, teraz zachwiała się z głuchym, ciemnym, nieziemskim dudnieniem. Drzewa, wysokie i niskie, zatrzęsły się spazmatycznie i zrzuciły z siebie stare gałęzie, liście, szyszki i dojrzałe kwiaty. Łąka pękła jak skóra martwego gada, odsłaniając żyły korzeni. Jakieś drobne ptaki, a za nimi gromada pterozaurów poderwały się w powietrze i Alosza poruszył bezwiednie przednimi łapami, jakby też czując w sobie lot. Obok niego przebiegały bezładnym stadem spłoszone ceratopsy i już wcale nie wyglądały paskudnie.
Nad horyzont, tam gdzie znikła ognista kula, wzeszło nagle olbrzymie słońce, z którego podnosiły się wyżej i wyżej krwawe jęzory ognia. Nowe słońce roztopiło się w drgającą plamę, pobladło stopniowo i wydało z siebie skłębioną chmurę wylewającą się jak czarna fala na pociemniałe niebo i pochłaniając je stopniowo. Z pociemniałego nieba zaczęły spadać gwiazdy: syczące bryły ognia uderzały głucho z wysokości w las i równinę, a drzewa, krzewy i trawy rozjaśniały się natychmiast szybkim płomieniem. Przez duszne i mroczniejące powietrze przemykały się w różne strony niewyraźne kształty, jedne uskrzydlone, a inne tylko niesione gorącym wiatrem.
Alosza stał w środku równiny z uniesionym łbem, samotny i nieruchomy, jakby czekając na powrót słonecznej łąki, która odeszła tylko na moment. Słyszał trzaskanie płomieni przerywane stukotem padających drzew i nieustający głęboki grzmot toczący się przez ziemię i niebo.
Białe światło, jak stężony blask księżyca, zatrzymało się na nim, a skądś z góry dobiegł potężny i nieznany mu dźwięk. Dźwięk przybliżył się, wysoko nad Aloszą zamajaczył, przesłaniając brudne niebo, wielki i ciemny kształt, a dokoła wyrosły, jak wysokie białe sosny, pnie oślepiającego światła. Wyrwany z odrętwienia szarpnął się i chciał odbiec, ale wtedy poczuł miękki, ale zniewalający uścisk oplatający go jak dwa masywne węże i unoszący go do góry. Rozświetlona trawa poniżej oddaliła się i raptownie znikła, a uścisk nagle zelżał. Alosza leżał, dysząc, w prawie zupełnej ciemności.
- Jakiegoś Spielberga mi tu przemycasz.
- Nie grymaś, to bardzo przyzwoity bajkopisarz.
Potężny i nieznany mu dźwięk otoczył go i narastał, potem wszystko wokół zadrżało i ciężar całego stada tyranozaurów zwalił się nagle na Aloszę. Ogarnęła go zupełna ciemność.
Kiedy znów otworzył oczy, dochodziło go tylko jednostajne brzęczenie, jakby chmury owadów nad mokradłem, a mrok nie był już całkowity. Przez niewielką wyrwę w ciemności Alosza patrzył, nie rozumiejąc, na miliard maleńkich słońc, nieruchomy, nieskończony i niezmienny, prawie taki jak niegdyś nad bezpieczną polaną w dalekim lesie, w godzinie przed świtem.
~ ~ ~
Obudził go nieznany hałas. Otworzył nagle oczy i zobaczył nad sobą przelatujący z furkotem skrawek nieba. Stado ważek, wielkich jak pterozaury i przejrzyście modrych, przefrunęło nad nim z basowym brzęczeniem i siadło na żółtych gałęziach pobliskiego potężnego drzewa o włochatych, srebrzystych kwiatach. Drzewa, którego nie znał.
Alosza zerwał się na cztery nierówne nogi, zachwiał się lekko, podparł ogonem i rozejrzał się wokół: wszystko było na swoim miejscu i wszystko było odmienne. W oddali i tuż obok stały drzewa i krzewy, niskie i wysokie, przysadziste i smukłe, z gałęziami, listowiem lub igliwiem, ale o nieznanych kształtach i w obcych kolorach. Na rozłożystych, płożących się krzewach o wiotkich, długich igłach siedziały pękami niebieskie kwiaty z żółtymi wąsami. Trawy chwiały się łagodnie, brunatne, złotawe i purpurowe. I tylko wiatr, który je kołysał, był taki sam.
Alosza ruszył przed siebie. Powietrze miało obcy, ale przyjemny smak. Po niebie, trochę bardziej zielonym niż to, które pamiętał, wałęsały się leniwie, bardzo wysoko, rzadkie biało-różowe obłoki. I było tam słońce, nieco mniejsze niż to codzienne, znane Aloszy, ale poznał je od razu i jego niewielką duszę wypełniło uczucie wdzięczności. To słońce nie było jego słońcem, ale Alosza o tym nie wiedział i poczuł się jakby u siebie.
Wszedł niespodzianie w gęsty gaj zielono-brązowych grzybów, wielkich jak on sam, nieruchomych i wilgotnie połyskliwych. Nie wyglądały przyjaźnie, więc przyspieszył kroku i wkrótce otworzył się przed nim rozległy płaskowyż. Alosza spojrzał daleko, aż po widnokrąg, i nagle jego spokojne serce dinozaura zabiło mocniej: nad widnokręgiem pojawiło się drugie, mniejsze słońce. Trwał przez chwilę w pełnym grozy oczekiwaniu, ale drugie słońce, obojętnie i bez hałasu, poczęło powoli gramolić się w górę nieba i cały płaskowyż pojaśniał jeszcze bardziej. Alosza odetchnął głęboko i pochylił się, aby spróbować brunatnej trawki.
Jakby znikąd pojawiły się nagle nad łąką szybujące białe pterozaury, minęły Aloszę z łagodnym i jasnym szelestem skrzydeł i zniknęły gdzieś wysoko. Odprowadził je przyjaznym wzrokiem. Zza drzew wyszły nieskładnym stadem nieznane mu ceratopsy. Na pewno nie były piękne, ale przechodziły obok niego z ufnym spojrzeniem jasnych oczu i też, jak on, pojadały od niechcenia trawkę w różnych kolorach. Popatrzył na nie pogodnie i niemal zapomniał, że to jednak ceratopsy. Ze środka płaskowyżu, jakby w obłoku podnoszącej sie mgły, zbliżał się ku niemu znajomy dinozaur płci żeńskiej, kiwając się na boki na swoich zgrabnych łapach. Znajomy dinozaur płci żeńskiej podszedł do Aloszy bez lęku i bez pośpiechu, otarł się swą smukłą szyją o jego szyję, stanął obok i zaczął cicho skubać trawę. Słychać było odległe brzęczenie nieznanych owadów. Na niebie o zielonkawym odcieniu dwa słońca rzucały sobie wzajemnie gorące spojrzenia, a biało-różowe obłoki błądziły po wysokościach jak zwierzęta po ziemskich równinach. Przez brunatne, złotawe i purpurowe trawy przemykał się niewidzialny wiatr, trącając je uparcie, nieznużenie, sennie i bez końca...
~ ~ ~
Było parę minut po czwartej rano. Rozwidniało się. Gwiazdy tajały w niebie. Odległy gwizd pociągu oddzielił dzień od nocy i gdzieś, jak chrypliwe echo, odpowiedział mu zaspany kogut.
Skowronek otworzył oczy, otrząsnął skrzydła, przeskoczył na nieco wyższą gałąź i rozejrzał się po okolicy: z wysokich traw podnosiły się wirując niebieskawe mgły, ciemne jeszcze stare wierzby siedziały jak sowy nad pobliskim ruczajem, wierzchołki przydrożnych topól drżały migotliwie na tle szarego jeszcze nieba, a poprzez łąkę napływał falami leciutki zapach łubinu...
- Popłaczę się zaraz jak wierzba...
- Nareszcie, po to się przecież męczę z tą bajką.
Skowronek sfrunął z gałęzi i energicznie uderzył parę razy ogonem o ziemię. Z sąsiedniego niskiego krzaczka osypały się kropelki rosy, a spod leżących liści rozpierzchły się w popłochu jakieś wąsate robaczki, z pewnością jadalne.
Skowronek gwizdnął z radości i spojrzał na wschód: słońce wytoczyło się zza horyzontu jak dojrzała czereśnia i zaczynało pomalutku gramolić się w górę nieba. Słońce robiło to już wiele miliardów razy przedtem, ale skowronek tego nie wiedział i co dzień na nowo cieszył się tym widokiem.
Po gałęziach i liściach, po trawach i wodzie przebiegła nagle w ciszy czerwona poświata, jak krótki gorący dreszcz, ale po chwili wszystko było jak przedtem. Skowronek w milczeniu poderwał się w górę, krzyknął parę razy jakby próbując głos i na wysokości drzew rozpoczął gwałtowny trel. Od strony pól z głośnym szelestem pojawiło się nad łąką stado skrzydlatych stworzeń, ale nie były to ptaki. Skowronek wspinał się stromą spiralą w jasnym już powietrzu, a z nim wznosił się jego perlisty świergot. Z lasu wyszła powoli spora gromada zwalistych czworonogów o nieprawdopodobnych rogatych głowach, ale nie były to zwierzęta z tej okolicy i tego czasu. Wysoko ponad łąką skowronek zatrzymał się w locie i zawisnął w przestrzeni, bijąc skrzydłami i nie przerywając swej pośpiesznej opowieści. Poniżej, na środku łąki, wyrósł jak ożywione nagie drzewo szarozielony tyranozaur, potrząsnął wielkim łbem i zadarł go do góry. Reszta zwierząt poszła jego śladem. Na pustym niebie, prawie niewidoczna, trwała nieruchomo maleńka czarna gwiazdka promieniująca namiętną kaskadą dźwięków.
Po gałęziach i liściach, po trawach i wodzie przebiegła nagle czerwona poświata, jak krótki gorący dreszcz, ale po chwili wszystko było jak przedtem. Śpiew skowronka oddzielił się od trzepoczącego ciała i poniósł się wyżej, poniósł się tam, gdzie ciepły błękit stygnie w przezroczystą czerń i gdzie osłoneczniona łąka ze znieruchomiałymi zwierzętami staje się tylko plamką na zielono-niebieskiej kuli, zagubionej jak kropla w bezbrzeżnym oceanie czasu.
(koniec bajki)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania