Włóczęga - Cz.1 - Opowiadanie
Pogoda, podobnie jak cały świat dookoła, dawała się Jeźdźcowi we znaki. Gęsta jak mleko mgła dławiła przestrzeń, ograniczając widoczność niemal do zera. Deszcz zacinał ostro, wydawałoby się że poziomo, siekąc twarz ostrymi kroplami. Brezentowy płaszcz nie chronił już ani przed wilgocią, ani przed zimnem. Mężczyzna był przemoczony i zziębnięty do szpiku kości.
Jesienna aura od ponad tygodnia raczyła wędrowców deszczem, porywistym wiatrem i gradobiciami. Niezależnie, którą drogę obierali, czekało ich to samo – chłód i błoto. Jeździec wymrukiwał pod nosem melodię, której nie znał nikt prócz niego. Koń wtórował stukiem kopyt o spękany asfalt. Za nimi, na powrozie przytroczonym do siodła, snuł się wychudzony pies.
Wałach nagle zatrzymał się przy wyrwie w jezdni. Pochylił łeb, chcąc zaspokoić pragnienie w brudnej, deszczowej kałuży. Jeździec sprawnym ruchem odciągnął lejce i zeskoczył z siodła. Pogrzebał w jukach, wyciągnął menażkę i podał ją zwierzęciu. Drobny gest – jedyny luksus, na jaki mogli sobie pozwolić.
– Już prawie jesteśmy – rzucił, odsuwając poły płaszcza i sięgając po karabin.
Przyłożył lunetę do oka i omiótł wzrokiem okolicę. Mgła skrywała wszystko poza majaczącymi konturami.
Zbyt spokojnie. Zbyt cicho. Zbyt pusto.
– Za gęsta ta mgła... – mruknął pod nosem.
Przewiesił broń przez ramię i chwycił konia za uwiąz. Ruszyli dalej, krok po kroku., rozglądając się czujnie. Okolica ta rzadko bywała spokojna. Przy lepszej widoczności z pewnością już dawno zostałby dostrzeżony. Teraz, gdy nie widział nic poza śliskim, dziurawym asfaltem i ekranami akustycznymi po bokach, obawiał się, że zostanie zauważony zbyt późno – i wzięty za kogoś, kim nie jest.
Nagle, gdzieś w głębi mlecznobiałej zasłony, rozbłysnął pionowy snop światła. Jeździec już otworzył usta, by szepnąć do konia: „jesteśmy na miejscu”, gdy coś zaświstało w powietrzu. Uderzyło w asfalt tuż obok, rozpryskując się na drzazgi.
Zatrzymał się w miejscu i pociągnął uwiąz – koń zrobił to samo. Jeździec uniósł ręce wysoko nad głowę. Wiedział, że tak należy – strzała wystrzelona w pionowej paraboli była ostrzeżeniem. W oddali rozległ się ryk silników. Po chwili z mgły wyłoniły się dwa rozmazane kształty. Tutejsi zwiadowcy – jechali na czymś, co przypominało motory, ale miało cztery koła. Jeździec znał nazwę tych maszyn z dawnych czasów – to były quady. Ryk silników nasilał się, aż pojazdy zatoczyły kilka kręgów wokół trójki: człowieka, konia i psa, który z podkulonym ogonem wciskał się między nogi przewodnika.
Czterokołowce zatrzymały się. Na każdym z nich siedziało po dwóch ludzi: kierowca i uzbrojony wojak. Jeden z quadów miał podczepioną przyczepkę. Żołnierze zeskoczyli z pojazdów. W dłoniach trzymali karabiny - samoróbki, noszące ślady zużycia i korozji. Wędrowiec dostrzegł to w mig. Zlustrował ich znoszone mundury, połatane byle jak. Wszyscy czterej mężczyźni byli młodzi - bardzo młodzi. Urodzeni już dawno po wielkiej zagładzie. Ich wiek ocenił w granicach osiemnastu, może dwudziestu lat. Młode chłystki - pomyślał. Takich właśnie wystawia się na patrole w pierwszej linii. Tylko do tego się nadają. Nie znają żadnego pożytecznego fachu, nie wiedzą nic o starym świecie, tylko do tego się nadają. Powtórzył w myślach.
– Kto ty? – rzucił jeden z nich. Jego głos był przytłumiony przez szczelnie opinającą twarz maskę, a deszcz tłukący o asfalt zagłuszał wszystko inne.
Dobrze... Rozsądny chłopak – pomyślał. Strzała chybiła. Pięć metrów w bok. Nie chcieli trafić. To było tylko ostrzeżenie. Mimo że nie wiedzą, kim jest, nie dają się ponieść emocjom. Gdyby było inaczej, nie pozwoliliby mu podejść tak blisko. Już dawno leżałby w błocie, ze sterczącą z piersi brzechwą. Może by przeżył, może nie. Jeśli tak, zaczęto by dociekać jego tożsamości, i wtedy kiedy by ją ustalono być może udzielono by mu pomocy. Ale jeśli nieprzeżyłby trafienia strzałą – wrzuciliby jego ciało gdzieś w las. Na pożarcie trupojadom. A tych w okolicznych lasach nie brakowało. Zwłaszcza jesienią.
Wszelakie plugastwo które na stałe rozgościlo się na ziemi, która kiedyś dumnie nazywano Polską, zdarzyło się już przystosować do panujących warunków, i nauczyć, że zapasy na srogą, nadchodzącą zimę warto zrobić zawczasu.
– Różnie mnie zażywają, w zależności w jakiej części strefy aktualnie się znajduje - odrzucił równie niewyraźnie, z tych samych powodów, co jego poprzednik. Jego twarz również przezsłania gumowa maska przystosowana do filtrowania szkodliwego promieniowania.
– Aktualnie znajdujesz się na rogatkach strefy „ Skończ chrzanić, i przejdź do konkretów” – odburknal chwytając pewniej karabin.
– Jestem Waran. – odpowiedział ze spokojem nie bacząc na ton głosu dowódcy oddziału, czego domyślił się po prowizorycznym pagonie naszytym na rękaw woskowej kurtki.
Ciekawe czym się wsławił ten młokos, że w tak młodym wieku obdarzono go tak wielkim zaufaniem? Być może ma na swoim koncie największą liczbę ustrzelonych zarażonych, albo udało mu się wyjść zwycięsko w starciu z jakimś mutantem. Nie, to drugie napewno nie - pomyślał. Zbyt piękną ma twarzyczkę, żeby dokonać czegoś takiego. Mutanty to nie w kij dmuchał pomioty.
– co masz w jukach? – wyrwał go z kontemplacji młodzian.
– rzeczy osobiste - odparł już z lekką dozą irytacji w głosie, nie lubił kiedy ktoś interesował się jego ekwipunkiem.
– dość pokaźnej wielkości te rzeczy osobiste – drugi z młodych, wcześniej milczących, ale teraz wyraźnie odważniejszy, zbliżył się do jego wierzchowca.
Waran chciał się obrócić by zbliżyć się do chłopaka, i powstrzymać go w porę, ale nie zdarzył. Chłopak uniósł brezentową płachtę zasłaniająca jego ekwipunek przytroczony do siodła konia i oczom wszystkich ukazała się oderżnięta głowa. Nie była to jednak głowa człowieka, lecz humanoidalnego mutanta. Zakrwawiona, zniekształcona, zdeformowana. Blada, z zastygniętym grymasem krzyku na ustach, z których szczerzyły się nie zęby, a pokaźnych rozmiarów zwierzęce kły, podobne do tych u wilka czy niedźwiedzia. Młodzian odskoczył z przerażenia na kilka kroków, poślizgnął się na mokrym asfalcie, i tracąc równowagę wypuścił z rąk karabin. Waran doskoczył do zakrwawionego łba, by czym prędzej nakryć go brezentem. Nie zdążył jednak tego uczynić. Szybszy od niego okazał się dowódca zwiadu, który chwycił go za płaszcz, próbując odciągnąć od siodła. Kaptur wędrowca zsunął się z jego głowy, i wprowadził wszystkich w osłupienie odsłaniając jego szkaradne oblicze. Łysa głowa Warana poorana była grubymi bliznami, wargi popękane, odsłaniające uzębienie, szyja z blizną symbolizującą jednoznacznie, że już przynajmniej raz wisiał na szafocie, i te jego oczy! Białe! Jak u ślepca.
Waran spojrzał szybko na dowódcę, ale przed oczami mignęła mu kolba broni, poczuł nieprzenikniony ból w skroni, po sekundzie usłyszał za sobą trzask, zabolały go plecy, a potem potylica, w głowie się zakotłowało, obraz zamazał się, i po chwili znów uderzyło go coś w plecy, tym razem dosadniej, mocniej, bezpardonowo - tym razem był to mokry asfalt. Kiedy leżał i tłukli go już w czterech, usłyszał skowyt psa, rżenie konia, a potem zemdlał.
2
Kiedy się ocknął bolała go głową, żebra i noga. Był skrępowany. Skarcił się w myślach, za to że dał się podejść jak małe dziecko, że nie ugryzł się w język, że kolejny raz nie powstrzymał swojej wybuchowej natury. Nigdy nie przynosiło mu to niczego dobrego, tym razem nie było inaczej. Teraz jechał związany powrozem, na przyczepie, która podskakiwała wraz z nim na każdym wyboju, przypominając o bolących miejscach na ciele. Patrzył w stronę przeciwną do kierunku jazdy. Deszcz zdawał się ustępować, mgła jakby zrzednąc, nasilał się za to ból głowy. Z rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew, cieknąc przez powiekę, przeszkadzając w obserwacji. Ucieszył się w duchu na fakt, że do drugiego pojazdu, który poruszał się z tyłu przywiązali jego konia, psa jednak dostrzegł. Trudno. Był chudy, zagłodzony, sama skóra i kości. Chciał na nim zarobić, choćby parę groszy, myśląc, że gdyby o niego zadbano byłby z niego pies stróżujący, albo łowiecki. Można by go używać do tropienia i tępienia mutantów i zarażonych, bo ich zapach psina znała doskonale.
Pojazd zwolnił, coś metalicznie trzasnęło, przyczepka przechyliła się ostro na bok, a po chwili mocno w przód. Zjeżdżali w dół. Teraz Waran zorientował się że zjeżdżają z nasypu. Był ufortyfikowany i najeżony lufami karabinów. Wszędzie rozpościerał się drut kolczasty wymieszany z blaszanymi puszkami przedwojennych pojazdów - niegdyś kolorowych, teraz wypłowiałych i przeżartych rdzą. Z wartowni sterczały lufy karabinów, a nad całością górowała wieża strażnicza z powiewającym kawałkiem materiału z wymalowanym symbolem Nowego Wrocławia: gryfem trzymającym w szponach dwugłowego orła.
Metaliczne brzęknięcie rozległo się znowu, i stalowa brama zamknęła się za kolumną pojazdów, szczelnie odgradzając teren. Jechali jeszcze chwilę mijając zawalone budynki mieszkalne, kilkukondygnacyjne zdezelowane hale, hotele i sklepy, z których odzyskano co tylko się dało. Kiedyś zapewne świadczyły o dokonaniach człowieka i jego zmysłu inżynieryjnego, teraz były niemymi świadkami nowego, być może ostatniego rozdziału w historii świata. Dotarli wreszcie do strefy zabudowań mieszkalnych. Waran rzadko widywał ludzkie osady z tak dobrze zachowanymi budynkami. Widywał getta w których ocaleli budowali schronienia z tego co dało im się odzyskać, widywał społeczności które niczym szczury zmuszone były żyć w podziemiach, w opuszczonych kopalniach, sztolniach, a w jednym, oddalonym o setki kilometrów mieście w podziemnych stacji kolejowych wielkiego kompleksu, którego kiedyś dumnie nazywano metrem. Waran widział te społeczności, i to w jaki sposób funkcjonują. Żadna z nich nie mogła równać się z osadą do której teraz wwieziono go jako schwytanego więźnia. Leżąc na pace przyczepy miał sporo czasu aby przyjrzeć się po raz kolejny architekturze osady, którą na aktualnych mapach zapisywano jako Nowy Wrocław. Nowy, bo starego Wrocławia nie było. Nie było starej Polski i starego porządku świata. Wszystko było nowe. Nowy był Wrocław, i cały świat był nowy. Nowy i nieprzewidywalny. Śmiertelnie nieprzewidywalny.
Wewnątrz murów miasta panował ruch i życie. Ulice pełne były ludzi w łachmanach, ale żywych – pracujących, handlujących, niosących towary. Płonęły ogniska, ktoś grał na prymitywnym instrumencie, dzieci biegały między ruinami, śmiejąc się i chichocząc. Podziwiał ich z zachwytem i niezbadaną, ludzką zazdrością. Im dłużej jechali, tym więcej ludzi dostrzegał. W końcu dotarli na bazar, który rozciągał się na całym rynku: kobiety wymieniały konserwy na drewno, starcy naprawiali narzędzia, dzieciaki ganiały z patykami udając broń. Dym z ognisk mieszał się z zapachem gotowanej zupy i spalenizny.
Idylla – pomyślał w duchu – idealne miejsce by żyć.
Jednak kiedy przyczepka wtoczyła się głębiej w ciaśniejsze uliczki bazaru, ludzie zauważyli więźnia.
– Obcy! – krzyknął ktoś.
Tłum poruszył się niespokojnie, jakby fala przeszła przez zgromadzonych. Najpierw szept, potem głośniejsze głosy. Kobieta przyciągnęła do siebie dziecko, zakrywając mu oczy. Ktoś splunął w stronę kolumny pojazdów. Z innej strony poleciało wyzwisko:
– Potwór!
– Powiesić go! – ryknął brodacz z twarzą pooraną bliznami.
Dzieci podchwyciły jak echo, wrzeszcząc chóralnie:
– Powiesić! Powiesić!
Waran patrzył przed siebie, milczący. Ich krzyki go nie zaskakiwały. Słyszał je wszędzie, dokądkolwiek przybył. Tylko głosy były inne, inne były twarze – treść zawsze ta sama.
Na brukowanym rynku zebrał się tłum. Setki oczu wpatrywały się w niego z wrogością, jak w zarazę, jak w zapowiedź katastrofy. Każdy trzask przyczepki rozbrzmiewał niczym werbel prowadzący go na stryczek.
I wtedy Waran zobaczył budynek,który niegdyś służył jako ratusz. Wciąż stał. Wyszczerbiony, z popękanymi ścianami osmolonymi od dawnych pożarów, porośnięty bluszczem, ale stał. Przed wejściem powiewała flaga z gryfem – szmaty zszyte w byle jaką całość, ale dla mieszkańców była symbolem.
Strażnicy rozgonili ludzi przed schodami, choć ci wciąż krzyczeli. Kilka kamieni uderzyło o przyczepkę, jeden rozciął Waranowi policzek. Krew spłynęła po brodzie, ale nie mrugnął nawet okiem.
– Nie pierwszy raz – pomyślał. – I pewnie nie ostatni.
Przyczepka zatrzymała się przed głównym wejściem ratusza. Z bliska gmach wyglądał jeszcze potężniej – gotyckie łuki, okopcony zegar, witraże zabite deskami. Brama, którą kiedyś wchodzili rajcy, teraz strzeżona była przez dwóch wartowników z ciężkimi karabinami.
Zrzucono go z przyczepki brutalnie, na kolana. Usłyszał śmiech kogoś z tłumu. Ktoś inny krzyknął:
– Zawiście go tu, przed ratuszem, jak tego poprzedniego!
Strażnicy zignorowali nawoływania i poprowadzili go do środka. Kamienne schody były mokre od deszczu, a każdy krok dudnił złowieszczo. Waran obejrzał się raz, tylko raz. Spojrzał na tłum. Setki oczu, żadnej litości. W ich spojrzeniach było coś, co znał aż za dobrze – strach, odraza, nienawiść. I wiedział, że nawet gdyby ocalił ich wszystkich przed największą plagą, i tak pozostaliby tacy sami. Wciągnięto go do wnętrza ratusza. Zimne, wilgotne mury pochłonęły wrzaski tłumu. Czekała na niego cisza i nieznane.
3
Sala w dawnej siedzibie władz była zimna, pachniała kurzem, stęchlizną i olejem do broni. Pod ścianami stało kilku uzbrojonych strażników, a na podwyższeniu, na starym skórzanym fotelu, siedział człowiek, którego tutaj nazywali Prezydentem. Wisząca nad głowami lampa naftowa rzucała blask na jego postać.
Był szczupły, o włosach przyprószonych siwizną, w twarzy miał coś ostrego - spojrzenie drapieżnika, który od dawna wie, że nie musi się z nikim targować. Ubrany był w stary, sprany płaszcz wojskowy, ale na palcu połyskiwał sygnet. Złoto, z wyrytym herbem jakiegoś dawno wymarłego rodu. Ten jeden błyszczący drobiazg: przypomnienie Starego Świata - sprawiało, że wyglądał jak ktoś nietykalny.
Waran, skrępowany szorstką liną, siedział na zdezelowanym taborecie przed nim, mokry od deszczu i błota, z plamami krwi na płaszczu. Pachniało od niego końskim potem, zgniłym mięsem mutanta i żelazem krwi. Czuł na sobie spojrzenia strażników. Ich ciężkie buty stukały o kamienne płyty, a ręce zaciśnięte na karabinach aż bielały z napięcia. Nie było tu miejsca na przyjazne gesty.
– To jest Włóczęga – powtórzył dowódca zwiadu, podsuwając raport. – Waran. Wtargnął na nasz teren, z odciętą głową mutanta.
Mężczyzna zwany Prezydentem nie podniósł od razu głowy. Palcami przesuwał po papierze, jakby chciał z niego wycisnąć coś więcej niż same słowa. W końcu spojrzał – spojrzeniem ciężkim, badawczym, zimnym.
– Ostatnim razem, gdy pewien wędrowiec wdarł się do naszego miasta – zaczął powoli – przywlókł ze sobą zarazę. Dzieci padały jak muchy, starcy dusili się w własnym łóżku. Od tamtej pory każdy obcy, który bez zaproszenia przekroczy bramę Nowego Wrocławia… kończy na stryczku. Nawet jeśli nie przyniesie zarazy. – Waran milczał. Światło lampy odbijało się w jego wypłowiałych oczach, ale nie było w nich strachu. Raczej coś innego – cień rezygnacji. – I ty, obcy, nie jesteś wyjątkiem – dodał Prezydent. – Tyle że w raporcie moim ludzie napisali, że troczyłeś ze sobą głowę mutanta. Humanoidalnego mutanta w dodatku! Wampira, czy jak nazwali go już moi ludzie: Drakuli. Ten krwiożerczy sukinsyn od miesięcy żerował w pobliżu naszego miasta, przysparzając nam tym samym wielu zmartwień. To, że go ubiłeś, każe mi się zastanowić nad twoim losem.
Na stole wylądowała głowa mutanta. Strażnik rzucił ją tam jak padlinę. Oczy, zastygłe w grymasie śmierci, wpatrywały się w Prezydenta. W sali rozległ się cichy szmer.
– Z drugiej strony jednak… przeszmuglowanie zmutowanych tkanek organicznych na teren naszego miasta jest surowo zabronione. Wyobraź sobie, że za takie przewinienie nasz kodeks przewiduje, najwyższy wymiar kary: pokazową śmierć przez powieszenie. Nie boisz się? – spytał w końcu Prezydent. – Wiesz, co cię czeka. Takie kary stosuje się w wielu ocalałych osadach. Musiałeś znać ryzyko.
Waran powoli uniósł głowę. Jego głos był spokojny, chropowaty, zmęczony latami tułaczki.
– Jeśli chcesz, powieś mnie. Mam to gdzieś. – Na twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. – Całe życie jestem odmieńcem. Gdziekolwiek pójdę, wszyscy widzą tylko dziwadło. Mutantobójca, wyrzutek, ktoś, kto przynosi nieszczęście. – Prezydent zmrużył oczy, ale nie przerwał. – Zabijam dla ludzi, żeby czuli się bezpiecznie – mówił dalej Waran. – A oni i tak plują mi pod nogi. Wytykają palcami, szepczą za plecami. Nie ma dla mnie różnicy, czy skończę z liną na szyi dziś, czy jutro.
Na chwilę zapadła cisza. Lampa zasyczała, jakby brakowało jej paliwa.
– Więc po to tu przybyłeś? Skończyć swój żywot na linie? Dziś bądź jutro? – zapytał Prezydent.
– Szukam swojego miejsca – odpowiedział Waran po dłuższej chwili. – Takiego, gdzie mógłbym być kimś więcej niż tylko cieniem. Ale gdziekolwiek idę, zawsze kończę z tą samą łątka przyklejoną do pleców. W waszych oczach jestem tylko potworem w ludzkiej skórze. Nikim kto zasługuje na choćby odrobinę szacunku. Myślicie, że się o to prosiłem? – Waran wychylił swoją twarz z cienia, tak by lampa oświetliła jego szpetną twarz. – Chcielibyście tak wyglądać? Jak potwór?!
Słowa zawisły w powietrzu, zdawały się zmaterializować gdzieś nad głowami osób zasiadających w sali. Prezydent długo się im przyglądał, jakby ważył je w dłoni. W sali dawnego ratuszu zrobiło się jeszcze ciszej, jakby sama kamienna kopuła wstrzymała oddech.
– Może jesteś potworem – powiedział wreszcie. – Ale jako łowca mutantów posiadasz również zdolności, które w dzisiejszym świecie dla niektórych są nieocenione. – Spojrzał na głowę mutanta, potem na Warana. – Możemy cię powiesić i będzie po wszystkim. Ludzie będą spać spokojnie – na chwilę. Albo dam ci szansę. Jedną, może dwie. Wykonasz dla mnie kilka fuch, zapracujesz na szacunek. Może znajdzie się w moim mieście miejsce dla takiego kogoś jak Ty.
Prezydent pochylił się nad stołem, przeciągnął papier. To była prowizoryczna mapa okolic: pokreślone liniami ulice, opisane okręgami resztki osiedli, kilka punktów oznaczone jako „niebezpieczne”. Wśród nich miejscowość Oleśnica: miejsce w którym Waran odrąbał Drakuli Łeb. Prezydenckie paznokcie zgrzytnęły o papier.
– Jak już wspomniałem, masz dwie opcje do wyboru — powiedział, bez pośpiechu. – Stryczek już dziś, albo robota. Dla ludzi to proste: rozstawić szubienicę, powiesić odmieńca i po temacie. Ludzie się chwilę ucieszą, a jutro zapomną, że w ogóle istniał jakiś wędrowny włóczęga. Dla mnie, korzystniej jednak jest dać ci szansę. Wykonasz pracę, a my zapewnimy ci to, o co prosisz.
Waran spojrzał bokiem. Jego twarz w półmroku była jak rzeźbiona w kamieniu: blizny, popękane wargi, biel oczu. Nie wyglądał na kogoś, kto oczekuje łaski.
– Co to za robota? – spytał spokojnie.
Prezydent przesunął palcem po mapie, niewiele poza obrys strefy Nowego Wrocławia, i wskazał punkt na mapie: kilka zniszczonych budynków, oznaczone jako „stare schrony”.
– Coś nam się tu osiedlił się od niedawna. Ludzie mówią, że to wiedźma. „Baba Jaga”: nazwali ją tak na przekór. Nie mieszka w chatce, lecz w starym bunkrze, kości swoich ofiar rozrzuca wkoło żebyśmy się bali. To jej chory rytuał. Znikają dzieci. Znikają ludzie, co wychodzą szukać zapasów. Ktoś widział, jak wynosi coś w słoikach. Mówią, że karmi się ludzkimi mózgami. – Prezydent na chwilę spuścił głos. – I że potrafi wabić dzieciaki zapachem słodyczy.
Waran przymykał powieki. Coś w nim drgnęło, nie z powodu opowieści o mutancie, lecz słowa „dzieci”. Na jego policzkach pobiegł miękki skurcz.
– Mózgożer!
– Co? – zapytał zdziwiony prezydent.
– Mutant o którym opowiadasz to Mózgożer. Samica, dorosły osobnik. Tylko one wabią swoje ofiary specjalnie wydalanymi feromonami o słodkim zapachu, dlatego najczęściej wabi dzieci. Żywi się ich mózgami. Niezwykle przebiegła bestia.
– Wiesz jak sobie z nią poradzić? Miałeś już do czynienia z podobnym ścierwem?
– Raz udało mi się ubić samca. Męskie osobniki nie wydzielają wabiących ofiary feromonów, ale naśladują ludzki głos. Zwabił mnie w zasadzkę, nawołując pomocy. Mocnośmy się wtedy starli, na szczęście miałem pod ręką granat. Wsadziłem sukinsyna w powietrze, samemu ledwo uchodząc z życiem.
– W tym przypadku granat nie wchodzi w rachubę – Prezydent zmarszczył czoło z niezadowolenia, splótł ręce na piersi. Waran zmrużył oczy. – No bo widzisz, nie dalej jak tydzień temu wysłałem z misją ubicia tego mutanta, odział moich chłopaków. Dziesięciu ludzi. Może nie najlepszych, ale za to uzbrojonych po zęby. A skoro my dalej rozmawiamy o tym stworze, to masz zasadne prawo twierdzić, że misja się nie powiodła. Do osady wrócił tylko jeden z chłopaków. Przytargali go tu pod ratusz, w takim stanie, że ledwo go poznałem. Własne flaki w rękach trzymał, tak mu ta franca bebech pokiereszowała. Przed śmiercią majaczył niestworzone pierdoły, ale wśród wodospadu bajek, uraczył mnie informacją, że w tym bunkrze widział słoik z płynną magmą. – Prezydent nachylił się nad stołem, zbliżając do Warana. – Wiesz, może to i brednie, ale jeśli to prawda…
– To Baba Jaga strzeże ogniwa. – Waran wyprostował się na krześle, pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Słyszałeś o nim prawda?
– Każdy Włóczęga o nim słyszał. – parsknął – Twór wyglądem przypominający szklaną kulę z płynną mazią w środku, która płonie żywym ogniem, a mimo tego w dotyku jest chłodna jak lód. Jeden z nielicznych arcyartefaktów temo-elektrycznych. Kurewski rzadko spotykany. Niesłychanie wartościowy. Gdyby udało wam się go pozyskać, miasto miałoby przez pewien czas elektryczność.
– Dlatego granaty nie wchodzą w rachubę. Chcę żebyś użył mniej destrukcyjnych środków. Gdyby ogniwo okazało się sprawne i eksplodowałoby tam, w bunkrze… zmiotło by jedną trzecią miasta w drobny pył.
– A co ja dostaję w zamian? – Włóczęga badawczo przechylił głowę.
Prezydent zgiął się nieco, jakby ważył słowa.
– Jeżeli wrócisz z ogniwem szubienica będzie zbędna. Dam ci prawo do zamieszkania w jednym z domów na obrzeżu. Dostaniesz przydział na część racji, a przede wszystkim: ludzie przestaną wychodzić przeciw tobie z widłami. Będziesz mógł zostać. Nie obiecuję przyjęcia jako bohatera, bo to ja dam ludziom elektryczność, ale gwarantuję ci mniej kamieni rzucanych w twoją stronę. Wykonasz to dobrze, pomyślę o stałych zleceniach. Potrzebuję kogoś, kto nie boi się wejść tam, gdzie my wysyłamy tylko przyszłe trupy.
Strażnicy spojrzeli na Warana ostrożnie, jakby sprawdzali, czy nie pęknie. Waran milczał. W jego klatce piersiowej coś wibrowało: niepokój, cyniczna kalkulacja. Był zmęczony ciążącym nad nim wyrokiem wygnańca, zmęczony ciągłym byciem odmieńcem. Marzył o kącie, w którym nikt nie odwraca od niego wzroku. Nie był naiwny; wiedział, że „przychylność społeczeństwa” to fraza, którą można dowolnie rozszerzyć lub skurczyć. Chciał jednak, by ludzie zobaczyli w nim coś więcej niż tylko maszynę do zabijania atomowego plugastwa. Potrzebował, by ktoś dostrzegł, że Waran to nie tylko broń i siła mięśni..
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Rozwiąż mnie, daj mi mapę. Powiedz, czego się spodziewać po okolicy. – Jego ton był twardy, lecz bez szorstkości. Zabiję ją, przyniosę ci ogniwo. Ale chcę gwarancji. Nie okruszków łaski. Konkret: dom, racje, i… jeśli dobrze wykonane swoje zadanie: regularne zlecenia. Nie chcę obietnic bez pokrycia.
Prezydent przymknął oczy, jakby robił rachunek.
– Masz moją gwarancję – odpowiedział powoli. – Dom na obrzeżach. Przydział średni. I zlecenia – jeżeli sprostasz. ALBO – dodał stanowczo – wiesz, że mogę odwrócić to co ci zaproponowałem. Mogę dać ci linę w zamian. Twoja decyzja.
Waran przełknął. W tej chwili wyboru nie dawało żadne inne wyjście. Na zewnątrz placu nie czekała liberalna tolerancja, czekała szubienica, kamienie i dziecięce okrzyki „powiesić!”. Ale jeśli wykona zadanie, mógłby dostać coś, czego przez całe życie pragnął – swój kawałek ziemi i akceptację społeczności.
Komentarze (1)
Wiedźmin w świecie postapo.
Lubię, kiedy ludzie w postapo robią coś więcej, niż przetrwanie z dnia na dzień.
Choć trochę przewracam oczami że musi być radiacja. Ale to już kwestia gustu, ktoś może być fanem.
Akapit Ci się powtórzył, o ten:
"Nagle, gdzieś w głębi mlecznobiałej zasłony, rozbłysnął pionowy snop światła. Jeździec już otworzył usta, by szepnąć do konia: „jesteśmy na miejscu”, gdy coś zaświstało w powietrzu. Uderzyło w asfalt tuż obok, rozpryskując się na drzazgi."
Pozdrawiam :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania