Poprzednie częściWrona z Madenfal

Wrona z Madenfal - rozdział piąty.

Ukryte dno

 

Światło rozkwitającego dnia leniwie snuło się po brukowanych dziedzińcach, spływało po chłodnych kamieniach murów i gasło w zakamarkach, gdzie od lat zalegał kurz dawno zapomnianych intryg. Na przedzamczu można było wyczuć zapach wilgotnej ziemi, końskiego gówna i stęchłego drewna, ale jeden smród wybijał się ponad resztę – metal i węgiel, odór żelaza hartowanego w ogniu.

Kuźnia była sercem rzemiosła, ale jej wnętrze przypominało raczej piekło wyciosane w kamieniu. Palenisko przypominało otwarte skrzydła potężnego orła, których boki były wygięte w kształcie piór, z wyraźnie zarysowaną głową w centrum. Nad nim wisiał gruby, okopcony łańcuch, a rozżarzone węgle pulsowały krwistą czerwienią, rzucając na ściany drżące cienie. W powietrzu unosiły się drobinki sadzy, osiadające na skórze, wżerające się w płuca z każdym kolejnym oddechem. Kowadło, czarne od tysięcy uderzeń, stało jak niemy świadek brutalności, jaka miała tu miejsce.

Wśród narzędzi, wśród kleszczy, młotów i ostrzy czekających na hartowanie, rozbrzmiewały wrzaski. Głosy zlewały się z jękami i przekleństwami, zagłuszanymi przez głuche, tępe uderzenia, przypominające walenie pięścią w stół. Ale to nie drewno przyjmowało ciosy.

Gdzieś w półmroku, pomiędzy skrzyniami pełnymi surowych, jeszcze nieukształtowanych brył metalu, leżało coś, co nie pasowało do tego miejsca: ciało, wciśnięte w kąt i zdruzgotane. Płatnerz, stary jak sama kuźnia, walczył o każdy oddech, ale powietrze było gęste od pyłu i bólu. Każdy haust sprawiał, że żebra paliły żywym ogniem, a metaliczny posmak krwi rozlewał się w ustach. Oczy, przekrwione i zasnute mgłą cierpienia, śledziły pochyloną sylwetkę.

Gniewko z Solanek stał nad leżącym zbrojmistrzem, jego pierś unosiła się i opadała ciężko, jak u zwierzęcia, które właśnie zakończyło polowanie. Twarz rzemieślnika, zwykle pokryta głębokimi bruzdami od gorąca i skupienia, teraz była rozbita i umazana krwią. Smugi czerwieni ściekały z rozciętego łuku brwiowego, znacząc kamienną posadzkę ciemnymi kroplami. Starzec próbował się podnieść, zacisnął drżące palce na krawędzi kowadła, szukając oparcia, ale kolejny cios posłał go z powrotem na ziemię.

- Mówiłem ci, że ta zbroja jest moja, jebany kundlu! – syknął Gniewko, otrzepując pięści. Jego oczy, zamglone od gniewu i gorzałki, błyszczały jak u człowieka, który nie potrafi przestać. – To żelastwo należy do tego, kto potrafi je nosić!

Płatnerz, krztusząc się własną krwią, uniósł głowę i splunął na ubity grunt.

- Dosyć – wychrypiał. Ślina zmieszana z krwią skapnęła na but Gniewka. – To żelazo jest dla Hjalkana, głupcze… Byłem kowalem już za czasów dziadka Barisa, taki pryszcz jak ty nie będzie mnie okradał z mojej pracy.

Gniewko zawarczał niczym rozwścieczony pies i przycisnął nogą pierś zbrojmistrza, wbijając go w zimny kamień podłogi.

- Nie wkurwiaj mnie! Mnie też się należy!

Nie minęło wiele czasu, nim straż zamkowa wkroczyła do kuźni, prowadzona przez jednego ze służebnych, który był świadkiem całego zajścia. Wardowie nie potrzebowali wielu wyjaśnień – widok zakrwawionego kowala, leżącego jak martwa kłoda przy czarnym od sadzy kowadle, mówił sam za siebie. Gniewko stał nad nim nieruchomo, skórę miał zdartą na knykciach. Nie próbował uciekać. Nie cofnął się nawet o krok. Czekał, jakby liczył na to, że strażnicy rzucą się na niego z bronią w dłoniach i dadzą mu powód do kolejnej walki. Jednak zamiast oręża, tym razem czekały na niego czeluści kryminału. Wieść o zajściu rozeszła się po zamku szybciej, niż zdążyła ostygnąć krew na kamieniach. W końcu doczłapała się nawet tam, gdzie władza spoczywała na tronie, ociężała i znużona codziennością. I tak oto Gniewko, co zawsze w krwi i żelazie swego szczęścia upatrywał, znalazł się tam, gdzie jedyną bronią były słowa. Jego los spoczywał w rękach człowieka, który jednym gestem mógł darować mu życie lub cisnąć nim w objęcia śmierci.

- Jeśli naprawdę oszalał, należy to zakończyć – zawyrokował król Baris. – I to prędzej, niż szaleństwo pochłonie więcej ofiar.

Nikt nie miał odwagi podać w wątpliwość decyzji króla, a już na pewno nie Klyffenhyde, na którego padło to niewdzięczne brzemię. Bez słowa skłonił się przed tronem i obrócił na pięcie, ruszając pospiesznie ku wyjściu. Nie było miejsca na zwłokę. Wiedział, że jeśli ktokolwiek ma przemówić do bestii, w jaką zmienił się Gniewko, to właśnie Tropiciel. Jego kwatera mieściła się w starej, północnej wieży, w miejscu, gdzie wiatr wył przez szpary w kamieniu.

- Opanowało go przemożne pragnienie posiadania twojej zbroi – syknął Klyffenhyde, stojąc w półmroku u wezgłowia Hjalkana. Ten, z początku spał głęboko, a jedna ręka zwisała bezwładnie za krawędzią łóżka, niczym okaleczony fragment ciała. W komnacie panowała gęsta, niemal namacalna ciemność, jakby pochłaniała każdy promień światła, dusząc go w swoich szponach. Cienie, które rzucał ogarek świecy, zdawały się tańczyć po ich twarzach. – Pobił płatnerza do krwi, a w swojej własnej ma awanturnictwo, jeśli dobrze mnie rozumiesz. – Ochmistrz obszedł łóżko, jego kroki tłumił miękki dywan. – I choć z szaleńczą wręcz odwagą bił się dosłownie wszędzie, to Gniewko z Solanek ma ciągłe widzimisię. Wracając z potyczek, zawsze odreagował w sposób dla siebie właściwy: tu kogoś napadł i złupił, tam najechał jakieś wsie. Nawet najdzikszy wilk wie, kiedy odpuścić, ale on? Nie. Zawsze żądny krwi.

- I? – zapytał Hjalkan, tonem wyzutym z emocji.

- Za godzinę zostanie publicznie zlinczowany na środku rynku. – Klyffenhyde zatrzymał się i nachylił nad Hjalkanem. – Chyba, że…

- Że?

- …wybijesz mu wszelki przyszły opór z głowy, bo taki z pewnością się pojawi. Poza tym król cię potrzebuje. Ma dla ciebie kilka rozkazów… – rozpoczął Klyffenhyde, lecz nie zdążył dokończyć.

- Wiem, ale jest jeszcze coś, co muszę zrob… sprawdzić.

Ochmistrz tylko skinął głową, a potem zbliżył się do okna. Jego długie palce delikatnie dotknęły chłodnej framugi. Spojrzał w dal, a wzrok zatopił w szarym, bezkresnym horyzoncie, gdzie niebo łączyło się z ziemią w nijakiej szarości, niemalże spływając w jedno mgliste niebycie.

- Nigdy się nie zmienisz, prawda? – powiedział w końcu, nie odwracając wzroku. – Świat może płonąć, rozlewać się w mroku i ogniu, a ty wciąż będziesz szukał tego, czego nie możesz znaleźć. Czego ty właściwie szukasz?

- Nie mam zamiaru się tłumaczyć.

- Nigdy tego nie potrafiłem pojąć, ale szanuję to – odpowiedział spokojnie.

- Nigdy nie musiałeś – warknął Hjalkan, wpatrując się w niego spod zmrużonych powiek. – Ostatnio nie byłeś taki rozgadany. Jąkałeś się.

- To dlatego, że urodziły się córeczki – wydusił z siebie cicho. – Nie… nie zrozum mnie źle. Ucieszyło mnie to. Ucieszyło mnie bardziej niż cokolwiek innego na tym przeklętym świecie, ale... chodzi o to, że nie urodził się żaden chłopiec. Wiedziałem, że król będzie zły jak nigdy wcześniej. Sam wiesz najlepiej, że moje obowiązki zawsze uciekały do myślenia, nie do walki. Nie jestem wojownikiem. Nie tak jak ty. W zasadzie to nawet nigdy nikogo nie zabiłem. Wolno się przy was uczę. A wiesz, co mówią. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.

Obrazy, jakie malowały się w głowie Tropiciela, zaczęły pulsować mrokiem. W jego myślach czerń piór mieszała się z szkarłatem krwi, a echo słów Klyffenhyde’a zdawało się wtapiać w żałobne krakanie, które tylko on mógł słyszeć. Ochmistrz, jakby nieświadomy zmiany, jaka zaszła w spojrzeniu Hjalkana, mówił dalej:

- Sługi swoich przeciwników brał na męki ogniowe. Nie pytał o imiona. Nie pytał o powód. Kiedy ktoś zabił jego żołnierza. Rozkazał zakopać go żywcem, razem z trupem tamtego. Pomyśl, co trzeba mieć w sercu, by patrzeć na coś takiego z kamienną twarzą? A chłopi? Dla niego to nie ludzie. Za wymyśloną winę zdzierał z nich pasy skóry.

- Pójdę, ale pamiętaj... Takie potwory nie rodzą się same. My je tworzymy. I teraz zbieramy owoce ich szaleństwa.

- To szaleństwo może się nam jeszcze przydać.

- Dobra… Zamienię z nim dwa słowa.

- Oby nie tylko dwa – odrzekł Klyffenhyde, uśmiechając się półgębkiem. – Tyle może nie wystarczyć.

Hjalkan nie odpowiedział. Tylko odprowadził go spojrzeniem, zanim cień pochłonął sylwetkę mężczyzny. W końcu wstał z łóżka, przeciągnął kark, aż kręgi wydały głuche trzaski, i podszedł do ciężkiego rzeźbionego kufra, którego wieko zaskrzypiało jak pękająca kość. Sięgnął do środka, wyciągając prostą koszulę z grubego płótna. Materiał był szorstki, nasiąknięty starym potem. Naciągnął ją przez głowę, czując, jak ciasny kołnierz oplata jego szyję. Nogi wsunął w nogawice, skórzane, przetykane paskami, wzmacniane na kolanach i udach grubymi przeszyciami. Na dłonie założył czarne rękawicę, nabijane metalowymi nitami, które z łatwością rozcinały skórę i miażdżyły chrząstki. Zacisnął pięść, aż skóra napięła się na jego knykciach.

Gdy przekroczył pierwszą bramę, wartownicy wyprostowali się odruchowo. Mury miasta w tej części wznosiły się ponad nim niczym morze czarnych cegieł. Były grube, nierówne, szczeliny między nimi porastał czarny mech, przypominający krew zeschłą w zakamarkach ran. Wilgoć spowijała ulice, a w kałużach odbijały się rozmazane światła pochodni. Ostre krawędzie dachów rzucały cienkie strzały cieni na ziemię, a z każdej strony dochodziły dźwięki cichych rozmów, ledwie słyszalnych szeptów i zgrzytających drzwi.

Mężczyźni, o włosach splątanych od brudu i twarzach zakrytych gęstymi zarostami, trzymali w dłoniach szpadle, sierpy i inne narzędzia pracy. Kobiety, równie zaniedbane, z kosmykami włosów opadającymi na znużone czoła, pędziły przez ulicę z koszami pełnymi zeschłych warzyw. Za nimi snuł się nieprzyjemny zapach nieświeżego chleba. Ich prawdziwe oblicza skrywały warstwy brudu. Dzieci, biegające po brudnych, nierównych brukach, miały bose stopy, po których ścieliły się krewne ślady od ostrych kamieni. Dźwięk zdartych kopyt koni, które przecinały tłum, wtapiał się w zgiełk uliczny, zlewając się z hałasem targów i szumem codzienności.

Dotarł do kryminału, gdzie w powietrze było przesiąknięte wonią stęchlizny, krwi i potu tych, którzy nigdy już nie zobaczą słońca. Pierwsze kroki Burzowego Szpona na kamiennej posadzce wywołały ciche chrzęsty – to stare szczątki szczurów i odłamki kości, które zalegały w kątach. Tu nie było czasu. Mury tego miejsca były jak spuchnięte rany, wydzielające cuchnące wydzieliny przeszłości, o których nikt nie chciał pamiętać. Nie zwalniał kroku, ruszył w stronę najdalszej celi. Wardowie podążyli za nim bez słowa.

Pierwszy z nich, postawny mężczyzna o szerokich ramionach, miał twarz pooraną bliznami, które były mapą dawnych bitew i pijackich burd. Jego broda, sztywna niczym końskie włosie, była przesiąknięta dymem, a gdy uśmiechał się kpiąco, odsłaniał zęby przypominające pożółkłe groty strzał. Obok niego stał drugi – niższy, z chudą, szczurzą twarzą i błyszczącymi oczyma.

Przystanęli przed kratami. W cuchnącym cieniu, w kącie celi siedział Gniewko. Drapał paznokciami po murze, skreślając dni, które mógłby tutaj spędzić, gdyby tylko los okazał się nieprzychylny. Skórę miał bladej barwy, a nasycony, ciemny kolor oczu przypominał spalone drewno. Jego włosy były splątane, suche i pozbawione blasku.

- Pewnie spytasz, co ja odpierdalam – zaczął, zanim Hjalkan zdążył się odezwać jako pierwszy. Jego głos był twardy, ale widać było, że mówi szybciej, niż myśli. – Ale to jest silniejsze ode mnie. Nie mogę sobie poradzić, kiedy nie walczę. Vezgan nie chciał mnie przyjąć do swojej armii. Co mam niby, kurwa, robić? Pracować na roli, żeby spożytkować siły? Tatko mówił, że mam dwie lewe ręce, i że do niczego się nie nadaję. Wybrałem przemoc, bo nie miałem innej drogi. A przynajmniej jej nie znałem.

- Nie przyjął cię, bo tamta armia zna lojalność i dyscyplinę. Dwa pojęcia, z którymi nie masz nic wspólnego – odparł Hjalkan chłodno. – Jeśli pozostanę obojętny, to nie zabiją cię ot tak, po prostu. Najpierw oskalpują, tak że mózg rozbryźnie się na posadzce. Pokłują twoje ciało tak, że nikt nie zdoła policzyć ran. Brodę i wąsy osmalą, a potem zawloką zwłoki rynsztokiem od rynku do bramy. Tam pozostawią je na widoku publicznym, by muchy i bezpańskie psy dokończyły to, czego nie dopilnował kat. Więc zrobimy tak: wypuszczę cię, ale masz zniknąć. Wcisnąć się w jakąś norę i czekać. Wyjdziesz z niej dopiero wtedy, gdy nadejdą czasy, które będą opisywane jako niestabilne. Rozumiesz?

- A jeśli odmówię?

Hjalkan odpowiedział mu spojrzeniem, które sugerowały, że to błąd, a po chwili dodał:

- Nie bądź głupcem. Wtedy będziesz potrzebował bardzo dużo modlitw.

Gniewko zbladł.

- Twoi ludzie zaczęli cię opuszczać, gdy grunt palił ci się pod nogami, a dym z twoich zbrodni przysłonił ci widok. Idioto, podpaliłeś nawet oborę pełną bydła, a przecież one mogły cię wykarmić, mogły dać skórę na zimę... Ale ty nie myślałeś. Nie potrafiłeś. Stałeś pośrodku ognia i śmiałeś się, gdy zwierzęta rżały w panice, gdy krowy waliły łbami w płonące ściany. Byłeś jak wściekły pies, który zamiast uciekać, gryzie własny ogon, ale powiedz mi stary przyjacielu, kiedy spłoną już wszyscy, kto zostanie, by krzyczeć twoje imię w strachu?

Gniewko uniósł wzrok. Przez chwilę wyglądał jak ktoś, kto zbyt długo patrzył w ciemność i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma w niej ukrytego dna.

- Masz rację...

- Tyle to ja wiem – odparł sucho Hjalkan. – Pofatygowałem się, by tu przyjść ze względu na nasze stare czasy, Galgrave, inne bitwy... Kiedyś myślałem, że może warto cię ratować. Ale to była ostatnia łaska, jaką miałem dla ciebie. Mam już dosyć kryminałów. I tego, że muszę cię z nich stale wyciągać. Chciałeś zabrać coś, co wywalczyłem, coś, co musiałem zdobyć przez krew, trud i poświęcenie. Myślałeś, że to naprawdę uczyniłoby cię kimś, kim nie jesteś?

W celi naprzeciwko coś się poruszyło. Tropiciel uniósł wzrok, a jego uszy wychwyciły delikatny, niemal niezauważalny szmer, jakby coś przesunęło się w ciemności, próbując pozostać niewidoczne. Po chwili odwrócił się, a jego kroki niechybnie poprowadziły go w stronę źródła dźwięku, który zdawał się wabić go coraz bliżej. Za kratami, przy samej ścianie, na zimnej, wilgotnej posadzce, skulony w kłębek, siedział chłopiec. Był wychudzony, z włosami w kolorze złota i twarzą zbyt łagodną, by mogła należeć do kogoś, kto przetrwa w takim miejscu.

- Za co siedzisz? – zapytał go.

- Kradzieże. Drobne takie... – odpowiedział, nieco za szybko, jakby chciał umniejszyć swoje czyny.

Strażnik z sumiastymi wąsami prychnął z pogardą i splunął na brudną podłogę.

- Drobna kradzież niedrobnego królewskiego listu – wycedził z rozbawieniem. Drugi strażnik zachichotał gardłowo, jego cienkie palce bawiły się trzonkiem sztyletu przy pasie. – Nemtor powiedział, że król ma ponoć wobec niego jakieś plany. Drugą szansę, czy coś takiego.

- Król pewnie zdążył o nim zapomnieć z siedem razy, a ten dzieciak by tu sczezł na próżno. Wypuście go. Może kiedyś złapiemy go na ulicach i wcielimy do armii. Teraz się nie przyda. Martwy, nigdy.

- Nie będę wam służył! – warknął chłopak, a w jego oczach zapłonęło coś, co Hjalkan widział już wiele razy. Ta iskra, ten upór, który często prowadził młodych do grobu.

Burzowy Szpon westchnął, przeciągając dłonią po twarzy.

- Wszyscy tak mówią – mruknął. – A potem uginają się jak martwe drzewo w żarze ognia, aż nie zostaje z nich nic, tylko popiół. Tak będzie i z tobą.

- Nie... ja nie będę taki! – Chłopak zacisnął pięści.

- A jaki chcesz być?

- Nie... nie wiem.

- Wydaje ci się, że jesteśmy najgorszym odpadem, jaki wypluł świat, tylko dlatego, że nie masz pojęcia o tych gorszych, którzy byli przed nami. Nie chciałbyś, by ktoś inny rządził Gjaladenem, wierz mi. Dawno temu, nim mgławice spowiły nasz kontynent, ludzie byli traktowani jak bydło, przewożeni w łańcuchach i sprzedawani za drobniaki, a więc teraz jest o wiele lepiej. Ci, którzy spróbowali się sprzeciwić swemu losowi, byli pozbawiani rąk i języków. Z wypalonymi oczodołami wciąż potrafili widzieć, ale tylko to, czego zawsze unikali. Wiesz, co to znaczy nie mieć oczu, a mimo to patrzeć na to wszystko? Przemoc wobec wrogów jest rzeczą znaną, ale... Okrucieństwo starych władców było tak wielkie, że ci, którzy służyli im najwierniej, odwrócili się i stanęli przeciwko nim.

- A więc historia może się powtórzyć – zaśmiał się Gniewko, zaciskając dłonie na zimnych prętach celi.

- Zduszenie opozycji i utrzymanie władzy zawsze wiąże się z krwawymi prześladowaniami – Hjalkan opowiadał dalej, nie zważając na zaczepkę starego druha. – Kara, która spotykała buntowników, była o wiele bardziej okrutna niż to, co stosujemy teraz. Prowadzili ich na most targowy, gdzie wbijali gwoździe w jaja. Następnie kładli obok nóż i pozostawiali trudny wybór: albo tam umrzeć w męczarniach, albo obciąć ową część ciała.

- Jak się nie buntować w świecie, w którym sądzą bez dowodu? – spytał chłopiec łamliwym tonem, zdruzgotany tą przytłaczającą opowieścią.

- Jeśli Niebołamacze będą mniej drapieżni niż ich przodkowie, to nie wyjdzie im to na dobre. Żaden władca nie zostaje łaskawy, dopóki nie zobaczy zła.

Wardowie wymienili złośliwe spojrzenia, wyczuwając, że chłopak jeszcze nie wie, jak głęboko sięga ciemność, w której już się znalazł.

- No dalej, co tak stoicie? – rzucił w ich kierunku Hjalkan. – Bo życie wam ucieknie. A ja nie mam czasu. Otwierać obie cele. Jest miejsce, które na mnie czeka, a każda chwila zwłoki może mnie od niego oddalić.

Strażnicy, w jednej chwili spętani twardym rozkazem, wykonali go bez wahania. Klucze obróciły się w zamkach z przeciągłym, nieznośnym zgrzytem. Po chwili drzwi obu cel otworzyły się, a z nich wyszedł chłopiec i... wojenna bestia, która kiedyś będzie mogła znaleźć swoje zastosowanie w nadchodzących starciach.

Następne częściWrona z Madenfal - prolog

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania