Wrony, które pokonały noc

W pradawnym lesie, gdzie wiatr mówił językiem przodków, a drzewa przechowywały tysiącletnie wspomnienia i niezliczone tajemnice, gdzie każdy listek słyszał i rozumiał mowę ptaków, żyły dwa kruki — czarne jak noc bez gwiazd. Nazywano je Cień i Mara. Te imiona zdawały się zrodzone z samego szeptu ciemności, która otulała las w najgłębsze noce. Mówią, że to ona pobłogosławiła je do życia wśród pradawnych drzew, obdarzając siłą, mądrością i władzą, którą nie każdy może nosić. Ciemność dała im bystry umysł, zdolność dostrzegania tego, co ukryte przed innymi, oraz prawo do bycia władcami leśnych przestrzeni. Słyszały to, czego nie słyszały inne ptaki, i widziały to, czego człowiek nigdy nie byłby w stanie pojąć. Bo tylko las znał więcej, niż pozwalał dostrzec. Chociaż urodziły się z ciemności, łączyło je światło — dziwne, tajemnicze światło, które widziały tylko one dwie. Rozbłyskiwało między nimi za każdym razem, gdy ich skrzydła dotykały się w locie lub gdy ich spojrzenia spotykały się pośród zmierzchu.

Mówią, że kruki nie znają strachu. Ale Cień bał się jednej rzeczy — stracić Marę.

Była jego skrzydłem w niebie, jego oddechem w zimnym wietrze, jego echem w świecie, w którym głosy szybko giną. Była jego ciepłem w pochmurny dzień, jego siłą, jego życiem. Razem latali tak harmonijnie, że wydawali się jednym stworzeniem, podzielonym na dwa ciała. A gdy siadali obok siebie na grubej gałęzi starego drzewa, stapiali się w jedną ciemną postać — jak jedno czarne serce, bijące w rytmie lasu. Była jego skrzydłem na niebie, jego oddechem w zimnym wietrze, jego echem w świecie, w którym głosy szybko giną. Była jego ciepłem w pochmurny dzień, jego siłą, jego życiem. Razem latali tak harmonijnie, że wyglądali jak jedno stworzenie podzielone na dwa ciała. A gdy siadały obok siebie na grubej gałęzi starego drzewa, stapiały się w jedną ciemną sylwetkę — jak jedno czarne serce bijące w rytmie lasu.

Pewnej nocy nad lasem przetoczyła się wielka, gwałtowna burza. Czarne chmury, niczym rozwścieczeni olbrzymi, rozdzierały niebo krwawymi pęknięciami błyskawic. Wiatr i deszcz zlały się w jeden szalony ryk — mieszkańcy lasu jeszcze nigdy nie widzieli takiej siły.

Wściekła nawałnica łamała i przygniatała do ziemi ogromne drzewa, wyrywając je z korzeniami jak zabawki. Gałęzie trzaskały, spadały i rozbijały się ciężkimi odłamkami o mokrą ziemię. Wiele zwierząt zginęło lub zniknęło bez śladu; inne straciły swoje domy, kryjówki i schronienia — burza bezlitośnie przetoczyła się przez ich siedliska, jakby niewidzialna siła wymiatala wszystko, co żywe. W tym chaosie, pośród ryku wiatru i oślepiającej ściany deszczu, nie sposób było zrozumieć, gdzie kto się znalazł, dokąd kogo poniosło, kogo porwał wiatr, a kogo przykryła szalona ulewa. Świat zamienił się w ciemny wir, w którym znikał każdy cień. I wtedy nagle nastała dziwna, nienaturalna cisza. Jakby ktoś jednym ruchem okrył las ciężką kołdrą milczenia. Nawet wiatr, jeszcze przed chwilą wściekły i nieustępliwy, nagle ucichł — jakby bał się naruszyć ten kruchy spokój, który zawisł w powietrzu po nawałnicy. Stare drzewa niepewnie zaszumiały swoimi popękanymi koronami, przekazując sobie szept znany tylko najstarszym spośród nich:

To znak… uważajcie… nadchodzi czas Wielkiej Nocy.

Czas, kiedy duchy przeszłości budzą się i przychodzą po to, co dla kogoś jest najcenniejsze.

Las zamarł w oczekiwaniu. Żadne zwierzę nie odważyło się wydać dźwięku, żaden ptak nie śmiał rozłożyć skrzydeł. Powietrze stawało się coraz gęstsze, zaciskało się wokół niczym ciężka zasłona. Tonęło we mgle i chłodnej ociężałości, która powoli rozlewała się między drzewami. Wydawało się, że sama noc oddycha w kark każdej żywej istocie. Ta mgła nie była zwyczajna — czuło się w niej niewidzialną siłę, coś dawnego i milczącego. Mgiełka powoli sunęła między gałęziami, jakby czyjaś dłoń ostrożnie, lecz nieuchronnie dotykała każdego, kto jeszcze pozostawał żywy w tym poranionym lesie. Czy to wciąż za mało? — jakby pytały drzewa jedno drugе. Po burzy, kiedy nikt jeszcze nie zdążył otrząsnąć się, kiedy nie wiadomo було, kто zginął, kто zniknął, а ktо ocalał… A teraz — Wielka Noc?

Las stał pomiędzy strachem a nieuchronnością, oczekując tego, co miało nadejść. Właśnie wtedy Mara zniknęła. Cień szukał jej wszędzie: nad nieprzeniknionymi, zniszczonymi gąszczami, gdzie burza zostawiła jedynie splątany śmietnik gałęzi; między skalnymi rozpadlinami, do których rzadko docierało nawet światło; nawet przy Wzburzonej Rzece — miejscu, do którego żaden ptak nie odważył się zbliżyć, bo woda wciągała w otchłań każdego, kto podleciał zbyt blisko. Ale Mary nie było. Jakby sama noc zabrała ją w swój czarny oddech. Rozpacz Cienia była tak głęboka, że nawet najstarsi krukowaci, którzy widzieli śmierć, burze i dawne klątwy, nigdy nie doświadczyli czegoś podobnego. Nawet stare drzewa pochylały swoje ciężkie korony, jakby współczuły jego bólowi. Cień krakał do nieba, wołał do ziemi, przyzywał pradawne duchy lasu — lecz w odpowiedzi panowała jedynie głucha, obojętna cisza. Żaden dźwięk nie zwracał mu Mary. A gdy nad las opadł gęsty, nieruchomy mrok Wielkiej Nocy, przed Cieniem pojawiła się postać — cicha, jak zapomniana pamięć. Rozwijała skrzydła utkane z mgły, nocnego powietrza i nici samego życia. Była to Strażniczka Cieni, istota tak dawna, że strzegła ptasich dusz od czasu, gdy las dopiero zaczynał rosnąć. Jej sylwetka była przezroczysta jak dym, lecz biła od niej moc zdolna zatrzymać nawet bieg czasu.

— To, co kochasz… to, czym żyjesz i oddychasz, nie znika. Nikt nie ma siły przerwać łańcucha miłości — powiedziała głosem przypominającym szelest martwych liści dotykających ziemi jesienią. — Wszystko można odnaleźć jedynie tam, gdzie kończy się rozpacz i strach. Tam, gdzie nie wstępuje słabe serce. Cień milczał, lecz jego oczy płonęły zdecydowaniem. Zrozumiał: jedyna droga do Mary prowadzi w sam środek ciemności, tam, gdzie nawet cienie bały się żyć, gdzie znikał dźwięk, światło i sama nadzieja. Lecz Cień nie znał strachu. Nie było dla niego miejsca tam, gdzie żyła jego miłość. Silny i pewny siebie kruk podniósł głowę i zakrakał: — Kra-kra! Posłuchajcie mnie, moje siostry i bracia!

Jego głos poniósł się przez cały las — głęboki, stanowczy, docierający do najdalszych gałęzi i do najsuchszych krzewów, które drżały lekko pod naporem jego wołania.

— Moja droga rodzino! — odezwał się, a jego krakanie stało się gorzkie, pełne smutku i bólu. — Bez Mary nie będzie naszego rodu, nie będzie dalszego życia… wszystko utraci sens, a ja nie będę miał siły latać! Jego słowa rozlały się po lesie ciemnym echem. Drzewa zakołysały się, jakby wyczuwając jego rozpacz, a wiatr ucichł, nadając ciężaru każdemu wypowiedzianemu słowu. W tamtej chwili las milczał, uważnie słuchając krzyku serca, które walczyło z ciemnością i utratą. Wiatr, jakby usłyszał jego wołanie, zamarł, a drzewa nasłuchiwały niczym pradawni strażnicy boru. Każdy dźwięk, każde krakanie Cienia odbijało się echem w głębi gęstwiny, przypominając wszystkim, że utrata Mary jest zagrożeniem dla całego ich świata.

Wtedy wron zamaszyście uderzył skrzydłami — z taką siłą, że sam powiew powietrza zdawał się ożywić las. Jego serce biło równo i mocno, a każdy uderzający rytm, niczym niewidzialny bęben, poczuł nawet potężny las — stare drzewa drgnęły, słysząc puls jego determinacji. Wiatr zakręcił się wokół niego, liście zaszumiały, a gałęzie pochyliły się cicho, jakby kłaniały się sile, która pochodziła nie od burzy, lecz od samego serca Cienia.

Niczym czarna strzała wron wznosił się w górę, coraz wyżej i wyżej, przecinając powietrze swymi mocnymi skrzydłami. Las pozostawał daleko w dole, a nocna ciemność rozpościerała się wokół niego niczym bezkresny ocean ciszy. Czuł, jak powietrze staje się coraz rzadsze, jak siły niemal go opuszczają, jak serce wali z wysiłku i wyczerpania.

Lecz on słyszał i widział Marę. Czarna chmura wron okryła las — gęstwina ciemności, która poruszała się jak jeden żywy organizm. Ich krakanie odbijało się echem między drzewami, głośne i niepokojące, jakby wypowiadało pradawne zaklęcie, zdolne zmienić sam bieg nocy.

Każdy dźwięk, każdy trzepot skrzydeł mieszał się z mrokiem, tworząc wrażenie, że sam las zamiera, wsłuchując się w potężną siłę, która pulsowała pośród gałęzi i cieni.

To nie było zwyczajne stado ptaków — to była żyjąca cień, która wzywała do uwagi i szacunku. Chmura wron rozproszyła się, a przed oczami nagle zabłysło ostre, oślepiająco białe światło. Przebiło ono ciemność, oślepiając, a jednocześnie otwierając nową przestrzeń — jakby obiecywało początek czegoś nieznanego. Tam, w czarnym sercu lasu, Mara była zamknięta w kręgu upiornego światła — w pułapce duchów, które żywiły się uczuciami.

Nie zastanawiając się ani chwili, Cień wszedł w krąg. Pułapka miała odebrać i jego.

Lecz stało się niemożliwe — zamiast rozerwać ich istnienie, światło zgasło. Bo prawdziwa siła nie tkwiła w strachu, lecz w ich miłości. Duchy cofnęły się, nie mogąc znieść ciepła dwóch wronich serc. I w tej chwili, gdy ciemność się rozproszyła, Cień i Mara ponownie wznieśli się ku niebu. Lecieli tak, jakby swoją miłością przepisywali samą noc.

Mówią, że odtąd na wierzchołkach drzew można zobaczyć pary wron. Tulą się do siebie, jakby splatały z własnych skrzydeł małe serce. Dwa czarne sylwetki na tle księżycowego światła, ciche i nieruchome, niczym strażnicy nocnych tajemnic. Ich bliskość przypomina milczący szept mroku, historię miłości, która nie zna czasu — i każdy, kto ujrzy te wrony, czuje lekki dreszcz w duszy, jakby rozumiał, że prawdziwa wierność i ciepło mogą istnieć nawet w najciemniejsze i najchłodniejsze noce.

I mówią, że jeśli w cichą noc spojrzeć uważnie na czubki drzew, można usłyszeć delikatny szelest skrzydeł — szept wiecznej miłości, która cicho strzeże lasu i wszystkich jego tajemnic.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pulinaaa wczoraj o 10:11
    Piękna i tajemnicza historiaa dwoch serc ,tworzacych całość
  • Szafir wczoraj o 20:49
    Dziękuję

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania