Poprzednie częściWroty (rozdział I)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wroty (rozdział III. - OSTATNI)

III. Hamburger z silnikiem Wankla...

 

...haubica pierogostrzelna, kuchenka mikrofalowa z funkcją wypiekania bieżnika na łysych oponach, czy mikroskopijna myjka do erytrocytów - takie, albo/i jeszcze głupsze wynalazki przychodzą mi do głowy (głów?) słuchając pseudotechnicznych, okultysiarskich, czarowniczych wykładów Marka.

Od dwóch dni głowimy się, jak wespół w zespół, mnie naprawić.

Myślowo? Miałbym się skoncentrować na tym, że jestem Paweł, powtarzać sobie w myślach Pa-weł, Pa-weł, zdominować, strawić resztki obcego chłopaka.

Bzdety, sajens fykszyn, łysenkizm.

Wreszcie, podczas już nie burzy, ale sztormu mózgów uradzlilśmy, że nie będzie skuteczniejszej metody leczenia, niż... ponowne przemielenie mnie.

Przydałoby się jeszcze dorzucić brakujące części ciała, ale o tych mogę zapomnieć, bo dawno zgniły na idiotodromie, zresztą - i tak Marek, nawet, gdyby chciał, nie miałby tam wstępu, bo po kolejnym wypadku policja zamknęła, a włodarze gminni i kościelni (!!) zarządzili natychmiastową rozbiórkę oślej moto-łączki.

Pleban i wójt wypowiedzieli wojnę Łamignacji, pierwszy ostrzegał z ambony przed nie szanowaniem daru ciała, zdrowia danego od Boga, szafowaniem życiem, narażaniem go bez potrzeby, drugi - wysłał deta by zgarnął i ekipę robociarzy interwencyjnych, by posprzątała śmietnisko.

Szkoda, że tak późno, gdyby wcześniej nie miał gdzieś, co się dzieje na terenie gminy, którą rządzi - nie doszłoby do... ech, szkoda słów.

Z braku oryginalnych części zamiennych można by podsztukować mnie zamiennikami, podjąć rozpaczliwą próbę przywrócenia sprawności dodając fragmenty ciał innych osób.

Początkowo byłem przeciwny takiemu rozwiązaniu, nie chciałem w ogóle słyszeć o następnym zmieleniu, poza tym:

- skąd wziąć LUDZKIE kawałki ciał? W dodatku - żywych; trupie, wykopane z cmentarza, odcięte nawet świeżym zwłokom - zdecydowanie odpadają - jak nic zmieniłbym się w zombiaka, albo nie przeżył kuracji

- w grę wchodzi wyłącznie porwanie kogoś na narządy (jakoś nie wyobrażam sobie, by ktoś chciał zostać dobrowolnym donatorem nerki, żeber, dał sobie odchlastać nogi tylko po to, by mnie podleczyć)

- jeśli nawet pobawimy się w doktorów Frankensteinów i uda nam się zdobyć brakujące kończyny i flaki - skąd pewność, ze odrosną mi - o ile jeszcze będę mógł mówić o sobie w liczbie pojedynczej, może stanę się - mając jedynie jedną trzecią oryginalnych części jakimś cholernym zlepkiem - we właściwych miejscach? Następnych mutacji nie chcę mieć, nosy i zęby na pośladkach, czy uszy wyrastające z pachwin sam se możesz doprawić, jak takiś głupio-mądry, Marek

- a jeśli się nie przyjmą, mój organizm odrzuci kolejne doczepy-przeszczepy, "urodzę się" w takim samym, albo gorszym stanie, a kradzione kichy (kurwa, jak to brzmi!) wypłyną do wora zaraz po mnie, lub - co gorsza - zaczną gnić i odpadać po paru dniach?

Kłóciłem się, protestowałem. Jestem Paweł, nie śmietnik, kubeł na odpadki z rzeźni.

Skapitulowałem, gdy psychika zaczęła coraz bardziej siadać, pojawiły się myśli samobójcze.

Tak na dłuższą, krótszą, żadną metę nie da się żyć! W najgorszych snach nie przypuszczałem, że zostanę potworem, Quasimodem, bestią!

Że nie będę mógł wyjść z domu, bo przerażeni ludzie rozbiegną się na mój widok, albo, w najlepszym razie, odsuną się i zaczną focić, kamerować dziwadło.

Poprawka: nie DOMU tylko INSTYTUTU, bo - jeśli łapiduchy dowiedzą się o istnieniu kogoś tak zmutowanego jak ja - będą chciały badać, zaraz zamkną mnie - oczywiście dla dobra nauki - w sterylnej, białej izolatce - i rozpocznie się seria tortur, z których najłagodniejszą będzie wziernikowanie odbytu i pchanie tam grubego wężydła z kamerką. (Musiałbym siedzieć 24/7 i nosa nie wyściubiać z chaty, nawet po zmroku, umierać ze strachu, że ktoś zauważy mnie-monstrum, lotem błyskawicy rozejdzie się fama o ukrywającym się zdeformowańcu, ludziska zaczną się złazić, zaciekawieni, wklejać mordy w szyby i próbować dostrzec cokolwiek przez opuszczone rolety).

Ewenement medyczny, pierwszy w historii człowiek-nie-wiadomo-co, brzydszy i bardziej zniekształcony, niż słynny Joseph Merrick. Właściwie - postczłowiek. Indywiduum. Okaz. Takiego tylko zmumifikować i zamknąć w gablocie, oczywiście po wcześniejszym przebadaniu każdego milimetra jego post-ciała.

Nie chcę budzić przerażenia, być wytykany brudnymi paluchami, skończyć jako wypchane truchło w gabinecie osobliwości uniwersytetu medycznego, kryć się w domu ze strachu przed łapiduchami jak Alf.

Jestem Paweł, kurwa żesz mać, ciągle. Niezmiennie. Nieodwołalnie.

... ale wiem, że nikogo to nie będzie obchodzić. Jaki czort przejmowałby się uczuciami wynaturzeńca, respektował prawa człowieka kogoś, kto na człowieka nic a nic nie wygląda?

E, chuj, lepsza śmierć, niż takie poniżenie, resztki życia, żarcie chleba upieczonego z mąki ze sproszkowanym szkłem.

Konstruuj drugie wrotasy, Marek, byle, kuźwa, szybko.

Przecież nawet seksu nie mogę w tym stanie uprawiać, więcej - choćby pomyśleć o pocałowaniu Marzeny. Brzydzi się, widzę to.

Czy znalazłaby się na świecie wariatka, ślepa tirówka, która poszłaby do łóżka z niehumanoidem? Jakie musiałaby mieć samozaparcie, albo jak wielki wstręt czuć do samej siebie, żeby choć dotknąć taką kreaturę?

Znam odpowiedź.

Możesz mnie pokroić nawet teraz, Marek. Znajdź tylko dawcę narządów. UPOLUJ go.

Sorki, nie pomogę, ledwo jestem w stanie się poruszać. Z głowonoga i głowochodu byłby diabelnie słaby porywacz i morderca, tylko bym ci przeszkadzał podczas akcji.

Rusz dupę, uwolnij mnie. Póki jest kogo, nie poszedłem z liną do stodoły.

Nie mogę się pokazać własnym rodzicom, nawet zawiadomić ich, że żyję, zadzwonić, bo mój głos nie przypomina głosu dawnego Pawła. Nie poznaliby.

Skoro obcy ludzie, niedoszli teściowie byli w szoku, gdy zobaczyli...nie chcę sobie wyobrażać, jaką traumę wywołałby u matki i ojca widok syna-potwora z niskobudżetowego horroru.

Pomieszkuję kątem u Marzeny (dosłownie, bo z braku miejsca pościeliła mi właśnie w kącie, nie chce wpuścić do łóżka tłumacząc konieczną kwarantanną; opowiada mętne kocopoły, że nie wiadomo, czy gdy byłem w formie półpłynnej, żadna mucha, czy inny owad nie złożył we mnie jajeczek, wiadro też nie było najczystsze, a ona ma dzieci i musi być odpowiedzialna, nie chce zarazić się robaczycą, czy motylicą wątrobową).

Jestem ciężarem, padliną białego słonia, co zatruwa atmosferę, z której nie ma najmniejszego pożytku, a którą trzeba znosić.

Pan Janek dał się przekonać, ze ja to ja, tylko, jakby to powiedzieć... chory. Nie lata już z nożem, nie włącza mu się ukraińskawy dialekt. Uspokoił się, banderowiec w drugim pokoleniu.

Zawadzam, zdaję sobie z tego sprawę. Nie tyle tolerują mnie, co jestem tolerowany. W formie biernej. Kurewsko biernej.

Na rozmowę kwalifikacyjną do Ridel Marketu - co niespecjalnie powinno dziwić - nie poczłapałem. Podejrzewam, że z obecnym imidżem miałbym, he, he, małe szanse zatrudnienia.

Co innego w cyrku, robić za freaka (którym przecież jestem), czy siakiejś knajpie, przyjmować od gości zamówienia, rozsławiać ją, być atrakcją turystyczną, dziwolągiem, dla którego ludzie schodziliby się...

Ale - głęboko i szczerze - pierdolić taką robotę. Powtarzam: lepsza niosąca spokój śmierć, niż ciągłe upokorzenie. A schować ego, godność, zmienić się w quasi-celebrytę który dla kasy zeżarłby własne gówno - nie mam zamiaru. Mój niepokorny charakterek nie pozwala. I dobrze.

Zdechnąć na stole operacyjnym, zakrojony, zabadany na amen, umrzeć jako znany na cały świat cudak, czy spokojnie, z własnej ręki, w stodole u Marzeny?

Prosty wybór, oczywisty.

Pospiesz się, Marek, póki mnie deprecha nie zeżarła. Od wczoraj chodzi za mną, nucę pod nosem (cichutko, by nikt nie słyszał): "U drzwi Twoich stoję, Panie", a to kurewsko zły objaw.

- Obejdzie się bez wrotek. Po czorta teraz doczepiać sześcianiki do buciorów? Zrobię ci taką szatkownicę, Paweł, że cię w proch zetrze! - Uśmiecha się DaVinczi.

Nad wyborem dawcy debatowaliśmy długo. Nie znam wszystkich Grajborzewian, ale, na tyle co się orientuję, pod lasem, niedaleko pseudo-skate parku, około kilometra za działką niczyją mieszkał taki dziadek.

Kto, jak nie samotny staruszek na odludziu, bardziej nadaje się na ofiarę morderstwa? Dziecko by go zabiło! Ani nie będzie ewentualnych świadków, ani bić się nie będzie trzeba. Takiego można pacnąć jak muchę, ukatrupić jednym uderzeniem dłoni.

Marek upierał się, że to nie najlepszy pomysł, nabawię się, czy raczej odziedziczę choroby wieku podeszłego, będę mieć reumatyzm, przerost prostaty, zwyrodnienie stawów, Parkinsona, a może i otępienie starcze.

Wysunął kilka innych kandydatur, z mojej wsi, jednak gdy omawialiśmy zabicie tych osób, okazywało się milion razy bardziej problematyczne.

Rodziny, sąsiedzi, każdy był otoczony ludźmi, w mniejszej, bądź większej odległości mieszkał ktoś, kto mógł, słysząc wołanie o pomoc i odgłosy walki, przybiec na ratunek, albo/i wezwać policję.

Stary Kulik (podpytałem teściów) - nie, żył wręcz w eremie, tam u niego naprawdę wrony się zawracały.

Okej, postanowione - on będzie miał to wątpliwe szczęście zginąć dla dobra nauki (miksowania ludzi - dopowiedziałem w myślach).

Czym go łupnąć? Uderzenie młotem pięciokilowym centralnie w głowę powinno załatwić sprawę. Jeden cios - i nie ma człowieka.

Było powszechnie wiadomo, że Kulik to nie tyle dziwak, co niesympatyczny zgred. Żadna opiekunka z pomocy społecznej nie chciała do niego jeździć, zresztą - on sam z czasem stwierdził, że gdzieś ma taką pomoc, nie będzie mu nikt obcy po domu łaził, we wszystkie kąty zaglądał, zastanawiał się, co by tu ukraść, a barszczu, czy kartoflanki, to se sam może nagotować, póki chodzi, jest w stanie sam zrobić zakupy - nie potrzeba mu nikogo.

Trzeba się zakraść w nocy, bo w dzień, jak to w dzień - jeszcze niespodziewanie ktoś nadjedzie, córka z Warszawy, albo kto - i będzie przypał, dekonspira, pierdel zamiast starych, zapasowych części.

Początkowo chciałem, by Marek wziął moje auto, w końcu stoi zabunkrowane w stodole, ale na szczęście przyszło opamiętanie: przecież jakby to zrobił - byłbym spalony Nie miałbym życia, z zamiennikami, czy bez.

Zaginiony Paweł Jabłoński okazał się mordercą staruszka! Nieszczęśnik, którego zwłok (!!!) szukało tyle osób, ofiara porwania i morderstwa, jak sądzono, okazał się zwyrodniałym socjopatą, który pewnie ukrywał się gdzieś w leśnej głuszy zmizantropiały, nienawidzący ludzi, i wyłaził z gawry wyłącznie, by ich ćwiartować.

- Chuuuuuj... nie mogę, Paweł, tego zrobić. Wiesz, jaką mam opinię. Świra, czuba, psychopaty. Od razu będzie na mnie. Każdy wskaże jako pierwszego podejrzanego. Bardziej! Będę JEDYNYM podejrzanym. Psy zatrzymają, wezmą na huki, może na wykrywacz kłamstw... i wyjdzie chuj z worka.

Parskam śmiechem. Fajna wersja przysłowia.

- I tak - o ciebie mnie pytali, z minami, jakby, kurwa, przesłuchiwali seryjnego mordercę, złapanego na gorącym uczynku Bundy'ego... Swoje - mówię pod Bogiem - bym ci oddał, ręce, nogi, wszystko poza łbem, ale nie mogę. Wyrzuty sumienia - myślisz, że nie biorą, jak na ciebie patrzę? Zrobić coś takiego kumplowi...

No, z tym kumplem, to bym nie przesadzał - myślę.

- Ale naprawdę - no chance. Świr jestem, czasami mam takie naloty, że sam się boję... Często się budzę jak po resecie, dragach, chuj wie, gdzie byłem, co się działo... Każdy myśli, że nie mam świadomości. A co - mam chodzić i płakać? ...paranoidalna, czy coś...

- Lheczyłeś sję?

Nie odpowiada.

- Jebać takie życie, jak na bombie zegarowej.

-Tho zhób tho i pójdź nha poljcję - sam nie wierzę, że to mówię.

- Phomożesz mi.. a phynajmniej sphóbujesz... sphóbujemy...

Znów odpowiada mi cisza. Siedzimy dłuższą chwilę w milczeniu. Ważą się losy nas obu.

Atmosfera jest tak ciężka, że nic, tylko wybuchnąć śmiechem. Eksplodować od rechotu, abyśmy zginęli.

- A, chuj. No dobra. A le w razie czego wiesz - nie przyznawaj się. Nawet, jak będą maglować... Żesz kurwa, jestem nieodporny na ból, mogę cię, nas wydać... nie wytrzymam wpierdolu dzień w dzień...

- Whydasz, tho whydasz, wthedy będzjemy sję mahrwić. Thylko pamjęthaj - pjeszo. W jakjchś duhnawych butach, najlepjej - ghumofilcach idź.

Ustalone. Bajka o polskim Quasimodo może niedługo skończy się happy endem.

 

Dzień pierwszy. Przygotowania.

 

- Na czorta jeszcze buty? Zobacz, jakie zajebiste. Robocza nazwa - łazikowiaki - Marek, dumny jak paw, który zeżarł innego pawia, pokazuje najnowszy wynalazek.

Sześcianiki, takie same, jak przy niesławnych wrotasach, są tu przymocowane do zwykłej, obitej blachą deski, z przymocowanym na górze workiem.

- Najprostsze rozwiązanie czasami jest najlepsze. Po co, oprócz silnika, dodatkowe obciążenie na górze? Z nim mechanizm szybciej cię skroi... - wyjawia zawartość tajemniczego worzyska - Teraz jest wystarczająco ciężki. Zobaczysz, jak to się w ciebie weżre, będzie jeździć....

Z przyczyn oczywistych to krojenie nie mogłoby się odbyć w chałupie. Caluchne wnętrze byłoby zbryzgane... mną.

Stodoła? Rownież odpada, weź tu po wszystkim szukaj flaków w stogu siana, poza tym - za duża powierzchnia, łatwo znowu coś przeoczyć.

Pozostaje niska, stęchła i w chuj nie sterylna piwnica chałupska. Po całej akcji Marek obiecuje ją zdezynfekować i wybielić wapnem, zresztą - kupił folię malarską, nie powinien nawet skrawuńcio bebeszka znaleźć się poza nią, ochlapać ścian.

Niedoszli teściowie - zrozumiałe - krzywo patrzyli na Marka buszującego w podziemiach ich domu, pani Zosia sarkała, że "klapę to się zamyka. Jeszcze dzieci wpadną!".

Teraz jest spoko, cieszy się cała rodzinka prawie nowym telewizorem, który (tyle kilometrów! Ten to naprawdę ma szmerglasa!) TACZKĄ przywiózł Marek.

Jest na czym oglądać Rodzinkę.pl.

Poza tym - pewnie mają już szczerze dosyć oglądania mojej mordy, karlo-cudacznej fizjognomii.

 

Dzień drugi. Dies irae.

 

Dochodzi północ. Siedzę jak na szpilkach przy dziecięcej lampce nocnej. Marzena i jej rodzice - również nie śpią.

Nieznośna atmosfera oczekiwania. Niewiele mówimy, w zasadzie porozumiewamy się monosylabami. Klimat jak w kostnicy. Pani Zofia powarkuje, że człowiek jest teraz mordowany. Niewinny...

Wiemy, wiemy, nie musisz powtarzać.

Zaraz odzywa się pan Janek, znów zaciąga, znaczy - jest na ciężkim wkurwie. Że nie mogliśmy im wcześniej powiedzieć? Zadzwonią na policję, tak i tak...

Źle zrobiłem, że sie wygadałem. Trzeba było trzymać mordę na kłódkę i twardo powtarzać, że jasne - zmieli się mnie drugi raz, ale bez dodatków.

Wreszcie - jest. Przytaptaptapuje niemal na paluszkach, zakrwawiony, jakby wracał z rzeźni, z dwiema reklamówkami "fantów".

Widząc go biadolicha omal nie mdleje, zaczyna lamentacje, wyzywa nas (obu! Wypraszam sobie!) od morderców.

- Cicho! Dzieci pobudzisz! - strofuje ją Marzena.

Podobno poszło jak z płatka, wystarczyło zabarabanić w szybę i krzyknąć: "Otwórzcie, wypadek miałem!" Stary, choć nieufny, otworzył drzwi...

- Najpierw - ściema, że jeździłem w środku nocy po śmieciodromie i zderzyłem się z kolegą, który jest nieprzytomny, potem - młotek z kieszeni - i jeb! Padł jak rażony gromem. Wiesz, jak ciężko się kroi z latarką w zębach? Tam nie było światła na dworze! Wyszedł na nieoświetlone schody w nocy do nie wiadomo kogo. W takiej głuszy... Toż mogło tam być z dziesięciu bandziorów...

- Mhoże wheszcie zaufał lhudzjom - próbuję przyśmieszkować, ani czas na to, ani miejsce.

Minoriada as fuck. Atmosfera kostniczna, jakby Kulik był członkiem rodziny, dajmy na to stryjecznym bratem pana Janka.

Nie powinienem pić, wiem. Nie wiadomo, jak alkohol wpłynie na moje rozkawałkowane (znowu!) tkanki. Tylko ostatni idiota tankuje przed cieżką operacją, ale wiedząc, jak boli takie zmielenie, musiałem wypić parę kielonków dla kurażu i żeby się znieczulić.

Powolutku, nie świecąc już klejnotami, bo Marek przyniósł mi slipki (zarzeka się, że nie noszone), schodzę po drabince do piwnicy. Na twarzonogach. Kładę się na zimnej, śliskiej folii.

Plan jest taki, że w baku łazikowiaczątka jest dosłownie kropelka paliwa. Ma starczyć na pokrojenie mnie - i się wypalić, silnik - zgasnąć. Nie będziemy przecież czekać jak durnie parę godzin, aż szatkownica się wyszaleje. Złapać takiego ustrojstwa - chyba nie można, a Marek nie ma zamiaru mieć poobcinanych rąk.

Dobra, więc będzie krótko, ale boleśnie. Zamykam coś na kształt oka, zaciskam fiszbiny.

I - poszedł! Dopada mnie natychmiast, wczepia się w tułów. Biegnie dalej, w głąb, maratończyk pieprzony.

Ból, oczywiście - niesamowicie intensywny. Kto był żywcem krojony na miazgę ten wie, o czym mówię.

Sto myśli na sekundę:

- powinienem jednak być bez slipów, niepotrzebnie moje mięso zostaje zmieszane z materiałem. Mogą być przez to problemy. Nikt chyba nie chce mieć w mózgu poliestru...

- nie zajrzałem do stat... W jakim stanie są fanty? Czy będą użyteczne?

- a co, jeśli grupa krwi ma znaczenie, przypadkiem ja i chłopak mieliśmy.... aaaa! ...zbieżną, a dziad - nie...? Dojdzie do odrzucenia przeszczepu, skisnę w środku... Albo do wstrząsu...

- ani razu jako Łazarz nie przejrzałem się dokładnie w lustrze, by się jeszcze bardziej nie dołować

- czy był chociaż jeden dzień od mojego znikniecia, gdy mama nie płakała? Ukochany synek zaginął, pewnie został zamordowany...

- czy jeśli wszystko się uda - miedzy mną a Marzeną będzie po staremu?

- co powiem w domu jak, JEŚLI wrócę?

- Marek naprawdę jest homo?

- ...a jeśli się nie uda i nie będę mógł nawet popełnić samobójstwa?

- jakie choroby miał dziadzisko?

- trzeba się pozbyć samochodu. W przypadku niepowodzeniaaaaa... Jest dowodem rzeczowym, jeśli pały znajdą - Marzena z rodzicami będzie odpowiadać za morderstwo, którego nie było. Nietrudno połączyć to ze sprawą poćwiartowanego Kulika. Powiedzą jak było, od razu. Nikt im nie uwierzy... Zmowa, rodzinka zwyroli porywających ludzi, kanibale... A ja? Gdzie wtedy będę?

- życie jako maskotka musi być upadlające na maksa..

- co by było, gdyby zmielić mnie z robotem? Powstałby transgenetyczny, androidalny Robocop, czy pokraczna sokowirówka wyplułaby flaki i wiadra śrub, poskręcanej blachy?

Jestem rozdrabniany, rozchlapywany. Uderzam o sufit piwnicy. Cieknę, fruwam, paćkam.

Nie ma mnie. Jest farba, pstrzenie, chłód folii, zapach spalin dwusuwowego silniczka, jest sztuka abstrakcyjna.

Bezprzedmiotowy, miękki, wieloraki, pozakształtny, pomimologiczny, nieskrępowany formą ja, wmotany w chrzęszczące sześcianiki.

Ja - Ikar upadający w kałuże własnej krwi i flaków.

Ja niepodrabialny. Ja - podrób.

Tuf, tuf, tuuuuf... - w szatkownicy kończy się benzyna, sześcianoże (ale określenie! Z bólu, jak widać, człowiek neologizmuje...) przestają grzechotać. Maszyneria prosta jak drut, prostacka wykonawczyni wyroku, zamiera (te - poeta - ciszej troch - karcę się w myślach, choć ponowna śmierć to, bądź co bądź, dobra okazja do podramatyzowania, egzaltacji).

Parę długich chwil później Marek, który leżał na podłodze z uchem przyklejonym do klapy, nasłuchiwał, kiedy będzie po wszystkim, ostrożnie uchyla właz.

Strużka światła pada na obraz miazgi i rozpaczy.

Cicho, spokojnie, śmierdzi bebechami, juchą, spalinami, znaczy - wszystko w porząsiu.

Otwiera klapę na oścież i, nim zdąża postawić stopę na pierwszym szczeblu drabiny - wrzeszczy przerażony.

Chrzęstun, w którym najwyraźniej coś się na moment przytkało, ożywia się i ze zdwojoną siłą wystrzeliwuje przed siebie. Dosłownie - jak z katapulty.

Przeciwległa ściana!

Gszszszszsz!

Kąt!

Gszszszszsz!

Sufit!

Gszszszszsz!

I - niestety - drabina.

Dydydydydydydydy! - tnie szczeble na wykałaczki.

Marek cofa głowę, ale o rok świetlny za późno - rozpędzone jeździdło trafia go w twarz, mieli ją. Nawet nie zdążyło go zaboleć. Oby.

Oczy, policzki, nos (bez chrząstki) Marka skapują do piwnicy. Kilka pokruszonych zębów z cichym pluskiem wpada w kałużki mojej krwi.

Na górze rozpętuje się piekło. Armagedon - to mało.

Jedyne co słyszę, to gardłowy, nieludzki, dziki wrzask Marzeny. Jedno słowo, które starczy za wszystkie, wyraża cały alfabet bólu, zgrozy, bezradności.

- Nieeeee! - wrzeszczy Marzena kilkukrotna, tylko pozornie cała. Marzena, której właśnie - z mojej winy - zawalił się świat. Dwu-, tysiąc-, wszystkokrotny. Cokolwiek można by uznać za elementy składowe świata, za rzeczy pojmowalne, zdolne do bycia objętymi choćby najtęższym najbardziej skomplikowanym umysłem (a takie mają tylko zawodowi kłamcy, pisarze fantastyki, schizofrenicy, konsumenci dragów wizjogennych i światotwórczych, oraz naprawdę nieliczni naukowcy) - właśnie przechodzi do nicości, wiecznej i jałowej. Sterylnej jak gumowa rękawiczka oblana alkoholem o wysokim stężeniu, jednocześnie - mętnej.

Nicości pełnej fuzli, źle oczyszczonej ze wspomnień.

Wrzask, bo jest się pożeraną, niemal dosłownie. Ból, nieporównywalny z jakimkolwiek innym. Nawet moim, pośmiertnym.

Godzinosekundy krzyku. Hektary czasu. Nieuprawne. Bezludne i skażone pola nie do obsiania. Zatrute morgi.

Jeśli istnieje zaprzeczenie duszy, nie jest nim pustka, lecz... metalowy, wirujący sześcianik. Teraz na to wpadłem i będę tak twierdził aż do nieśmierci.

Sześcianik - diabeł w czystej postaci, mała wojna atomowa, przenośne, autentyczne piekło.

Na górze słychać rumor walących się w gruzy wież World Trade Center, wybuchy paliwa i bomb w samochodach-pułapkach (jeden taki, ciągle cały, jest ukryty niedaleko - w walącej się stodółce. To najbardziej trefny wóz, jaki znam, wystarczy wyjechać nim na szosę, a istnieje duże prawdopodobieństwo, że skończy się na komendzie przesłuchiwany przez surowych panów policjantów, którzy będą wypytywać o niejakiego Pawła Jabłońskiego).

Na górze spadają concordy i tupolewy, IŁy i dreamlinery, polski Air Force One (znowu!) zbliża się ku drzewom. Zaraz się rozbije.

Na górze trwa nieskończona, bo niemożliwa do skończenia żałoba.

Chociaż nie żyję - chce pomóc, ratować, jeśli kogoś jeszcze się da. Kostnieję, choć raczej w przenośni, ścina mnie mróz. Syberyjski. Siedemdziesiąt stopni poniżej zera.

Co ja narobiłe... wszystko przeze... Chlast! - klapa zamyka się niespodziewanie. Trzaśnięcie z rozpędu, jakbym dostał w twarz. Czuję je, choć moje policzki są w pięciu tysiącach kawałków. Jak nie lepiej.

Zapadają ciemności. Tak głębokie, że można by z nich wyhodować kilka całkiem zgrabnych kosmosów, zmyślonych chorób psychicznych. I patrzeć jak w jednych i drugich tworzą się mgławice, supernowe, urojone słońca.

Nie wierzyć w ich istnienie.

Cisza. Krople krwi skapujące z sufitu. I cisza. I pewność, że nade mną jest prawdziwe Piekło.

Jestem demonem który umie tylko zabijać. Jestem sześcianikiem.

Cisza. Więdnące gwiazdy. Skały, które po zbadaniu okazują się być zakrzepłą krwią najbardziej zdeformowanego człowieka, jaki istniał.

Cisza. Żadnej tupaniny na górze. Zastanawiające - taka masakra, jaka miała tam miejsce, a żadnej dochodzeniówki, techników kryminalistycznych, prokuratora, lekarza, coby stwierdził zgony, pracowników zakładu (pogrzebowego? Chyba medycyny sądowej...) którzy zebraliby - powstrzymując mdłości - drobinki ciał...

Niepokojące. Jeszcze ich nie znaleziono? To nie kompletne pustkowie. poza tym, choć marne szanse, może jednak ktoś się zdołał uratować... Jeśli nie - byłoby już czuć...

Ile wieczności minęło?

I staje się mała światłość. Klapa otwiera się i widzę twarz Marzeny. Bladą, przeoraną, pełną zmarszczek. Ściągniętą bólem.

W pierwszej chwili myślę, że to nie ona. Postarzała się o dobre trzydzieści lat...

Nachyla się do wnętrza "krypty", krzywi z odrazą. Widzę, że jest ubrana na czarno. Trzyma coś w żylastych dłoniach. Dłoniach starej kobiety.

Trudno uwierzyć, ale to... kotek. Kilkumiesięczny, czarno-biały maluszek. Dachowczyk.

Wrzuca go do środka. Piwnica jest płytka, więc zwierzątko nie robi sobie krzywdy, zresztą - znamy powiedzenie o spadaniu na cztery łapy.

- Jedz - mówi Marzena przezroczystym głosem. Właściwie - szeptem. Beznamiętnie.

Nie ma w tym wyrzutu, nienawiści do mnie. Nic nie ma, bo i Marzeny też nie ma.

Znów zapadają egipskie ciemności.

Kiciuleczek rozgląda się przerażony, obwąchuje teren. Robi kroczek, następny, wreszcie natrafia na cuś. Bierze ostrożnie do pyszczka kawałek mojego płuca.

Albo jestem tak smaczny, albo on tak bardzo głodny, bo wcina to w jednej chwili.

Nie żałuj sobie, kiciu. Będziesz mieć wyżerkę. Dużo tu tego leży.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania