Wspomnienia sfrustrowanego faceta: Przebudzenie...

Usłyszałem szmer. Leżałem na kanapie. Na moim brzuchu spoczywała książka. Zasnąłem podczas czytania, a książka wypadła mi z rąk. Odłożyłem ją na stolik i usiadłem na kanapie. Przez chwilę wsłuchiwałem się w ciszę. Nie byłem pewien, czy odgłos, który wybudził mnie ze snu, był rzeczywisty, czy tylko pozostałością sennej mary.

Żarówka w żyrandolu zamigała kilka razy i zgasła. Pokój pogrążył się w kompletnych ciemnościach. Nie wiedziałem, która była godzina, ale musiało być już późno, bo za oknami błyszczały gwiazdy. Drzemka, którą sobie nieświadomie uciąłem nad książką musiała trwać dłużej, niż mi się wydawało. I co jest z tym światłem? – pomyślałem wstając z kanapy i macając ręką na oślep. Wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do ciemności, które zapadły po niespodziewanym zgaśnięciu lampy pod sufitem.

Lawirując między kanapą i stolikiem próbowałem wymacać ręką telefon. Światło z włączonego ekraniku mogłoby rozświetlić mrok. Pech chciał, że zostawiłem go w sypialni na szafeczce nocnej. Zakląłem pod nosem. Byłem zdany tylko na własne wyczucie i znajomość umeblowania domu. Tylko one mogły uchronić mnie przed ewentualnym wyrżnięciem orła na podłodze, albo stłuczeniem palca o nogę stolika.

Gdy tak błądziłem w ciemnościach z wyciągniętymi do przodu rękoma, znów usłyszałem ten odgłos. Cichy szmer, albo raczej chrobot. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem. Chrobot się powtórzył. Stałem jak sparaliżowany i próbowałem zlokalizować źródło dźwięku. Wydawało mi się, że dobiega on z oddali, z innego pomieszczenia, jakby zza ściany.

Przełknąłem głośno ślinę i powoli ruszyłem do przodu. Moje oczy pomału przyzwyczajały się do mroku, z którego zacząłem wyławiać pojawiające się kształty. Kontury mebli majaczyły w ciemnościach jak ukrywające się postacie.

W końcu wymacałem kontakt. Kliknąłem przycisk. Nic, tylko ciemność. Włączyłem przycisk jeszcze kilka razy, ale żarówka dalej uparcie nie chciała się zapalić. Albo się przepaliła, albo wyjący na zewnątrz wiatr uszkodził sieć elektryczną, przewalając jakieś stare drzewo na kable i zrywając je w strugach iskier.

Wyszedłem na korytarz. Chrobot się powtórzył. Tym razem brzmiał nieco głośniej. Nie potrafiłem rozpoznać tego dźwięku, ale brzmiał on tak, jakby ktoś czymś ostrym szorował po ścianie. Cholera – pomyślałem – czyżby w domu zalęgły się myszy? Albo, co gorsza – szczur...

Ruszyłem wolno korytarzem przed siebie. Kroki stawiałem ostrożnie. Nie chciałem spłoszyć gryzonia, ani też obudzić mojej małżonki, która zapewne drzemała w pokoju obok. Nie wiem, co byłoby gorsze: ugryzienie przez szczura, czy jej wrzask na widok włochatego zwierzaka. Poza tym nie chciałem jej oglądać w tych papilotach na głowie. Po tym widoku dopiero miałbym koszmary senne...

Kiedy pokonałem korytarz, stanąłem naprzeciwko wejścia do kuchni. Wraz z małżonką, wiele lat temu, uznaliśmy, że wygodniej będzie, gdy nie zamocujemy w futrynie drzwi, więc oparłem się ręką o ścianę i zajrzałem do środka.

Zamarłem. Dosłownie zamarłem na widok tego, co ujrzałem w kuchni. Nie, to nie był widok wyraźny, bo w pomieszczeniu panowały ciemności, podobnie jak i w całym domu, ale właśnie te niewyraźne kontury, rysujące się na tle światła księżyca, wpadającego do środka przez kuchenne okno spowodowały, że włosy na głowie stanęły mi dęba.

Przede mną stała jakaś postać. Ogromna. Jej gabaryty były większe od moich, i mimo, że nie należałem do zbyt małych facetów, ich rozmiar pozwolił mi oszacować wagę osobnika o kilka, kilkanaście kilogramów cięższą od mojej. Nie wiem, czy był wysoki. Stał do mnie tyłem i był pochylony, ale szerokie plecy sugerowały, że w pojedynkę, albo przynajmniej bez jakiejś broni, nie mam szans.

Nie wiem, co on robił w moim domu i jak się do niego dostał. Gruby płaszcz, sięgający samych kostek i wełniana czapka na głowie, dały mi do zrozumienia, że mam do czynienia z rasowym włamywaczem, albo co gorsza z...

Wstrzymałem oddech. Właśnie dobiegł do mnie ten sam chrobot, którego odgłos wybudził mnie z drzemki. Ten sam, którego drażniący dźwięk sprowadził mnie do kuchni i ten sam, który teraz wydobywał się od strony zamaskowanego osobnika.

Ze zgrozą ujrzałem, jak jedna ręka nieznajomego porusza się gwałtownymi ruchami. To spod niej wydobywał się ten chrobot! Ten człowiek coś majstrował na blacie mojego stołu, coś, co wydawało niepokojąco nieprzyjemny dźwięk, jaki towarzyszy cięciu chleba, albo oddzielaniu mięsa wołowego od kości...

Zatkałem dłonią usta próbując powstrzymać narastający we mnie krzyk. Właśnie uświadomiłem sobie, że mojej żony nie było w sypialni...

Trzęsąc się z emocji i napływającej fali nieopisanego lęku rozejrzałem się dookoła. W duchu przeklinałem się, że nie zabrałem z sobą latarki, ale skąd mogłem wiedzieć, że będę miał do czynienia z włamywaczem, a nie z małym, włochatym gryzoniem, do złapania którego wystarczy mała pułapka na myszy. A tu? Bez drąga albo rury metalowej się nie obejdzie. Ale skąd je wziąć?! Stałem na środku korytarza, a na takie przedmioty raczej ciężko było trafić w mieszkaniu.

Mop! Przy ścianie wymacałem plastikowy drążek tkwiący w wiaderku stojącym po drugiej stronie korytarza. Zostawiłem go w tym miejscu, kiedy w południe myłem podłogi. Złapałem za kij i wyciągnąłem z wiadra. Bałem się, że dźwięk kapiącej wody może zaalarmować czającego się w kuchni intruza, ale mop zdążył już wyschnąć i był suchy. Mocno ściskając drążek w obu dłoniach, ruszyłem wolno w kierunku kuchni.

Nieznajomy stał wciąż odwrócony plecami do wejścia. Od jego strony bezustannie dobiegały te drażniące dźwięki, których chroboczący odgłos przyprawiał mnie o mdlenie i powodował ucisk w żołądku.

Stawiałem kroki powoli i rozważnie. Byłem coraz bliżej. Sylwetka napastnika rosła w oczach z każdym wolno przebytym przeze mnie metrem. Wciąż stał tyłem, pochylony, pochłonięty swoją makabryczną robotą, o której nawet nie chciałem myśleć. Zupełnie, jakby ona zasłoniła mu cały świat, jakby nie widział niczego ani nie czuł nic poza satysfakcją mordu, którego z pewnością dokonywał w moim domu.

Zamachnąłem się mopem. Chciałem zdzielić go w ten wielki łeb, nakryty wełnianą czapką, kiedy nagle on się odwrócił...

Zamarłem po raz kolejny dzisiejszego wieczoru...

Ujrzałem wielką głowę, której twarz schowana była za białą maską, podobną do tej, jakiej hokeiści używają na meczu. Było ciemno, ale wyraźnie widziałem parę płonących nienawiścią oczów, spoglądających na mnie z dwóch otworów, wydrążonych w masce. Widok zmroził mi krew w żyłach, był makabryczny i groteskowy zarazem.

W blasku księżyca, wpadającego do środka przez szybę w oknie, błysnęło coś ostrego. Trzymanym w dłoni, metalowym przedmiotem, intruz wskazał na mnie, a z jego ust wydobył się potworny wrzask:

- Cholera jasna, Edek, znowu przypaliłeś grzanki!!!!

Zdębiałem. Właśnie w tym momencie rozbłysło światło. Żarówka zamigotała i po chwili kuchnię rozświetlił jaskrawy blask. Przede mną stała moja żona. Ubrana w brązowy szlafrok, którego poły wlokły się po ziemi, przykrywając dwa, wielkie bambosze, wciśnięte na jej stopy. Olbrzymie wałki, które brałem uprzednio za wełnianą czapę, spinały jej włosy. Nie to jednak uzmysłowiło mi dobitnie, że mam przed sobą moją żonę z krwi i kości, taką, jaką codziennie żegnałem wychodząc rano do pracy, ale ta biała, obślizgła maseczka, którą wcześniej wysmarowała sobie całą twarz. Kroczyła wolno ku mnie w jednej ręce trzymając metalową packę a w drugiej kwadratowy przedmiot, którego przeznaczenia nie byłem w pierwszej chwili odgadnąć.

- Ależ skarbie – powiedziałem, wolno cofając się do tyłu – o co chodzi?

- O to – odpowiedziała stanowczym tonem, podsuwając mi pod oczy niewielki

przedmiot.

Zmarszczyłem brwi.

- Grzanka? – zapytałem zdziwiony.

- Tak, grzanka – odpowiedziała, rzucając we mnie spalonym tostem – i zgadnij,

czemu jest czarna?

- Bo się przypaliła?

- Nie kretynie, bo znowu zapomniałeś zanieść toster do naprawy!

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania