Wspomnienia sfrustrowanego faceta: Wiadomość...

Czekam już tyle czasu. Upływające wolno godziny są jak kieliszki oleju wlewane do miski z wodą. Gęste, ciężkie i powoli wypełniają czas. Cisze w domu przerywa tylko ciche tykanie budzika, albo szczek psa, który od czasu do czasu wypatrzy coś za oknem. Nuda, gorycz i ogólna frustracja.

Kiedy dostałem pierwszą wiadomość na maila byłem tak podekscytowany, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Wiadomość przyszła kilka dni temu. Dosłownie rozjaśniła mi dzień i wypełniła pustkę w moim życiu. Poczułem się kimś ważnym, potrzebnym. Z radości upiłem się i czekałem na kolejne powiadomienia.

Żadne jednak nie pojawiły się...

Minął tydzień, a ja siedzę sam w domu pogrążony w myślach i zamknięty w swoim własnym świecie złudnych nadziei mieszających się z wątpliwościami. Nie licząc psa, którego szczekanie od czasu do czasu wyrywało mnie z chwilowego odrętwienia, byłbym sam, jak okręt błądzący po oceanie, albo jak pustelnik, który zamknięty w jaskini czeka w samotności na kres swojej udręki.

To było dla mnie jak znak. Wiadomość, która rozświetliła mrok w moim życiu. Dlaczego już się nie pojawiła? Dlaczego po tak długim okresie wyczekiwania przyszła tak niespodziewanie i już więcej nie dawała znaku życia. Tak. Bo to było dla mnie jak głęboki wdech dla człowieka, który tonie.

A teraz? Sięgam ręką po butelkę, która stoi na stoliku. Jej opróżniona do połowy zawartość sugerowała, że nie był to mój pierwszy drink tego dnia. Tak, chciałem zapomnieć, nie myśleć już więcej o tym.

Powoli odkręciłem kapsel i przechyliłem butelkę. W milczeniu patrzyłem, jak złocisty trunek napełnia kwadratową szklankę. Dolałem napoju i odstawiłem butelkę, nawet nie kłopocząc się, by ją zakręcić. Bo w sumie po co? Odkręcę ją i przechylę jeszcze nie jeden raz dzisiejszego wieczoru. A później zasnę na kanapie.

Podniosłem szklankę do góry i zwilżyłem usta w chłodnym trunku. Odchyliłem głowę. Czułem, jak mocny napój wypełnia moje gardło. Spływa powoli wzdłuż przewodu pokarmowego i napełnia ciepłem mój żołądek. Tak, tego mi było trzeba.

Z zamyślenia wyrwało mnie szczekanie psa. Ujadał w sąsiednim pomieszczeniu. Pewnie znów coś zobaczył po drugiej stronie okna. Kiwając głową odstawiłem szklankę na stolik. Była do połowy opróżniona. Wstałem z kanapy i wyszedłem z pokoju. Przeszedłem przez korytarz i skręciłem w lewo. Znalazłem się w pokoju gościnnym.

Na fotelu stał pies. Przednimi łapami zaparł się o oparcie i wyglądał przez okno. Nie szczekał. Teraz cicho warczał. Podszedłem do niego i pogłaskałem po głowie.

No, co tam piesku? – zapytałem.

Pies bez ruchu wpatrywał się w szybę, zafascynowany i pochłonięty tą czynnością, jakby był Alicją próbującą dostrzec, co znajduje się po drugiej stronie lustra. Nawet na mnie nie spojrzał. To mnie lekko zaniepokoiło, podążyłem więc wzrokiem za jego spojrzeniem.

Za oknem wiatr wiał w konarach drzew i prószył śnieg. Oprócz kilku małych zasp, znajdujących się przy ulicy za płotem, nie zauważyłem niczego, co bardziej mogłoby przyciągnąć mój wzrok. Tylko furtka była lekko otwarta.

To cię zaniepokoiło? – zapytałem ponownie psa.

Pies dalej stał nieruchomo i wpatrywał się w okno. Ja tam nie widziałem nic szczególnego, oprócz tego, że furtka była lekko uchylona. Musiał ją wiatr otworzyć. Na śniegu nie widziałem śladów po butach. Nikt więc nie wchodził. Wzruszyłem tylko ramionami i ruszyłem z powrotem do pokoju. Usiadłem na kanapie i sięgnąłem po drinka. Już miałem zaczerpnąć porządnego łyka mojego ulubionego trunku, kiedy pies znów zaszczekał. Nic bym sobie z tego nie zrobił, gdyby nie to, że teraz ujadał, jakby mu do tyłka ktoś przyłożył rozgrzany pręt. Klnąc pod nosem wstałem z kanapy i ruszyłem ociężale w kierunku źródła dźwięku. Kiwałem się lekko na boki, a mój krok był ciężki. Wypity alkohol dawał znać o sobie.

Kiedy dotarłem na miejsce, ponownie ujrzałem psa w takiej samej pozycji, w jakiej zostawiłem go, kiedy opuszczałem pokój. Podszedłem bliżej i wyjrzałem przez okno. Na zewnątrz wiatr kotłował płatkami śniegu jak dmuchawa rozrzuconymi liśćmi podczas listopadowych porządków na podwórku. Zamrugałem oczami i zmrużyłem powieki. Oprócz zamieci, która spotęgowała swoje siły przez ten czas, zanim w tą i z powrotem przemierzyłem odległość dzielącą dwa pokoje w mieszkaniu, to chyba raczej nic specjalnego nie zmieniło się w scenerii za oknem. No chyba, że te ślady stóp na śniegu, które nie wiadomo skąd pojawiły się na zaśnieżonym chodniku. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że ciągnęły się one po stronie mojego podwórka.

Może przyszli spisać licznik gazu, albo wody? – Pomyślałem. – Już dawno nikogo nie było. Postałem chwilę przy psie, spokojnie głaskając jego głowę i czekając na dzwonek.

Cisza. Sekundy mijały jedna za drugą. Pies zamerdał tylko ogonem i dalej wpatrywał się w okno.

Co jest? – pomyślałem, kiedy wyczekiwanie na odgłos znajomego dźwięku, dobiegającego od zewnętrznej strony drzwi wejściowych, niepokojąco przedłużało się.

Wyszedłem na korytarz i ruszyłem w kierunku wyjścia z domu. Przekręciłem kluczyk w zamku i otworzyłem drzwi. Lodowaty podmuch wiejącego wiatru gwałtownie uderzył mnie w twarz. Wychyliłem głowę na zewnątrz i mrużąc oczy rozejrzałem się po podwórku. Ani żywej duszy. Czyżby gościu zabłądził? Była to raczej wątpliwa myśl, bo odległość od furtki do mojego domu nie była większa niż siedem metrów. Nawet małe dziecko by sobie poradziło z taką śmieszną wyprawą.

Klnąc pod nosem zamknąłem z hukiem drzwi i ruszyłem z powrotem na kanapę. Złapałem za drinka, podniosłem go do góry i... już miałem się napić, gdy zza ściany rozległo się ponowne ujadanie psa!

Cholera! – krzyknąłem na całe gardło – czy ja się dziś w spokoju nie napiję?!

Zerwałem się na nogi z hukiem odstawiając szklankę na stolik. Pod wpływem nagłego uderzenia szkła o blat, część trunku wylała się na moje spodnie. Pochyliłem głowę i spojrzałem w dół. Moje krocze było mokre. Trąc dłonią dżinsowy materiał spodni ruszyłem w kierunku drzwi. Dobrze, że mnie w tej chwili nikt nie widział, bo pomyślałby jeszcze, że co innego robię przy własnym rozporku... Przemierzyłem korytarz i wszedłem do pokoju gościnnego, gdzie ujrzałem znajomy widok: psa opartego na oparciu fotela. Nic się nie zmieniło od czasu mojej wędrówki po pokojach.

Co znowu?! – zapytałem, szczerze poirytowany całą tą sytuacją.

Pies odwrócił łeb. Spojrzał na mnie wytrzeszczonymi oczami i powrócił do ulubionego zajęcia, które dziś objawiało się w postaci opierdzielania całego podwórka za oknem. Podszedłem do niego i wyjrzałem na zewnątrz. A tam znany widok: śnieg, zaspy, furtka i zasypany chodnik... Zasypany? Jak w tak krótkim czasie śnieg mógł przykryć ślady na chodniku? Przecież nie minęło nawet kilka minut, od czasu, kiedy widziałem go w stanie wskazującym na to, że ktoś przechadzał się po moim terenie. A teraz te pieprzone ślady zupełnie jakby zatarły się w niebycie. Owszem, waliło dzisiaj jak z rozerwanego wora, ale nie aż tak mocno, by wgłębienia po butach, które miał na sobie dorosły człowiek, tak szybko przykrył biały puch spadający z nieba.

Znów wyszedłem na korytarz. Znów otworzyłem drzwi. Znów wyjrzałem na zewnątrz i ponownie nikogo nie zauważyłem...

Powoli miałem tego dość. Mimo to, postanowiłem zareagować:

Halo? – krzyknąłem – jest tam kto?

Oczywiście jedyną odpowiedzią była cisza, nie licząc wiejącego wiatru.

Z hukiem zamknąłem drzwi i wparowałem do pokoju z psem, a ten, jak gdyby nigdy nic, dalej stał na fotelu, oparty łapami na oparciu i wpatrywał się w okno.

A ty... – powiedziałem, podnosząc rękę do góry i wskazując palcem na niego.

Pies spojrzał na mnie wzrokiem niewiniątka, z ciekawością przekręcając łeb. Zamerdał, a jego pysk wykrzywił się na kształt czegoś, co można nazwać niczego nie świadomym uśmiechem.

A ty – powtórzyłem – a ty... dalej pilnuj domu, tylko już nie tak głośno.

Odwróciłem się i w trybie natychmiastowym opuściłem pokój gościnny. Mijając wejście do pomieszczenia, gdzie na stoliku czekał mój niedopity trunek, wyrżnąłem stopą w kant futryny. Dodam jeszcze bosą stopą, bo nie miałem na niej nawet nałożonych kapci. Wiecie, jakie to jest uczucie, kiedy mały palec u nogi styka się z niespotykaną nagłością z czymś twardym i niedającym się przesunąć. Wiecie dobrze. Każdy nie raz doświadczył tego cudownego uczucia, gdy ma się wrażenie, że pod stopą przebiegł prąd, a okrutny ból wstrząsa całą siecią nerwów, umieszczonych na ciele ludzkim i z szybkością światła dociera do świadomości, powodując reakcję natychmiastową, objawiającą się w postaci uruchomienia strun głosowych i skurczu rąk, które, nie wiadomo kiedy, nagle lądują przy stopie, by ją objąć, gładzić i pieścić. Oczywiście wszystko to przebiega w bardzo niewygodnej pozycji na bociana, czyli skacząc na zdrowej nodze, a chorą tuląc w dłoniach.

Więc skacząc tak na jednej nodze dokuśtykałem do kanapy. Wyrżnąłem orła i zwijałem się z bólu klnąc przy tym na całe gardło. Nie wiem, jak długo leżałem, masując dłonią obolały palec i zagryzając wargi z bólu. Kiedy opary chwilowego oszołomienia opadły nieco, postanowiłem sięgnąć po lepsze znieczulenie. Usiadłem na kanapie, chwyciłem szklankę, stojącą na stoliku i całą jej zawartość wlałem sobie do gardła.

Co za ulga...

Złapałem za butelkę i z powrotem napełniłem szklankę. Do połowy, oczywiście, żeby nie było, że jestem takim nadgorliwcem, ale napić się porządnie musiałem dzisiejszego, wkurzająco kończącego się dnia, bo szlag mnie trafi, a resztki zszarpanych nerwów rozpadną się na kawałki.

Podniosłem szklankę na wysokość moich warg, przechyliłem i...

Zgadnijcie co się stało?

Tak. Pies ponownie zaszczekał...

Jak gdyby nigdy nic, zamoczyłem usta i pozwoliłem, żeby zimny trunek spłynął spokojnie wzdłuż mojego przewodu pokarmowego i napełnił skręcające się z wściekłości kiszki. Odstawiłem szklankę na stół, wziąłem pilota do ręki, włączyłem telewizor. Coś tam leciało, nawet nie próbowałem się skupić na płynącej z ekranu treści, bo to i tak nie miało sensu. Moje myśli wciąć skupiały się na szczekaniu psa, który ujadał bezlitośnie w pokoju obok.

Zrezygnowany wstałem ociężale. W tym momencie moje kończyny nie nadążyły za przekazywanymi z mózgu poleceniami i zachwiały moim ciałem, jak masztem na wietrze. Uniosłem ręce na boki, próbując złapać równowagę. Balansowałem przez chwilę nad stolikiem, wymachując rękoma na boki. Wypity alkohol zmieszał się z błędnikiem, za mocno już naruszonym przez skumulowane promile, powodując chwilową utratę równowagi.

Kiedy dwie butelki, stojące na stole, złączyły się w końcu w jedną, powoli zacząłem odzyskiwać panowanie nad sobą. Odgarnąłem do tyłu włosy i rozejrzałem się po pokoju. Nie bujało nim, więc byłem gotowy, by ponownie zacumować swój tyłek w pokoju obok.

Wyszedłem na korytarz i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu ujrzałem psa stojącego przy drzwiach wejściowych. Stał do mnie tyłem i ujadał na drewno.

Co – zapytałem, podchodząc bliżej – chcesz się teraz wylać?

Pies tylko na mnie popatrzył, jak na kretyna i kontynuował dalej swoją kanonadę wyzwisk, którymi obrzucał niczemu niewinne drzwi do naszego domu. Złapałem za klamkę i nacisnąłem ją w dół. Kiedy skrzydło uchyliło się na bok, pies wyskoczył na zewnątrz, jak poparzony. Zatrzymał się metr dalej w przedsionku i zaczął obszczekiwać drzwi do piwnicy.

O, nie – powiedziałem – po tym, jak ostatnio obsrałeś podłogę, na pewno tam

nie wejdziesz.

Złapałem go za obrożę i wciągnąłem siłą do domu. Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Zostałem sam w przedsionku. Chyba nie muszę mówić, że bardzo mu się to nie podobało, a jego frustracja przejawiała się w postaci przytłumionej kanonady psich wyzwisk.

Otworzyłem drzwi, prowadzące do piwnicy. Złapałem za kontakt i wcisnąłem przycisk. Zaświeciło się wielkie nic. Pstryknąłem ponownie. Dalej nic. Cholera – pomyślałem – tylko tego mi brakowało na fazie, błądzenia w ciemnościach po omacku. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i zapaliłem małą latareczkę. Światło rozświetliło mrok wystarczająco, abym mógł zejść betonowymi schodami w dół. Ruszyłem więc, przytrzymując się ręką ściany, co by znowu orła nie wywinąć i nie sturlać się po stopniach w dół.

Stawiałem ostrożnie każdy krok, wymijając różne przedmioty stojące na stopniach: stare buty, butelki i takie tam duperele, które tylko zagracały dom i z którymi nie wiadomo było co zrobić, jakby pomysł postawienia ich na schodach prowadzących w głąb nie oświetlonej piwnicy był lepszym rozwiązaniem.

Kiedy moja wędrówka zakończyła się, stanąłem na twardej podłodze. Otaczały mnie kompletne ciemności, rozświetlone tylko nieco przez światło sączące się z małej żaróweczki w telefonie. Wyciągnąłem rękę i ruszyłem przed siebie. Chciałem znaleźć drugi kontakt, może tylko ten na górze był nie sprawny. I wtedy...

Usłyszałem chrobot...

Stanąłem bez ruchu i nasłuchiwałem. Z góry dobiegało stłumione ujadanie psa za drzwiami. W tym momencie uznałem, że chyba jednak przydałby się na coś. Czyżby szczur?

Wyciągnąłem rękę. Światło z telefonu leniwie sączyło się przez mini żarówkę. Poruszałem ręką na boki. Z mroku zaczęły powoli pojawiać się znajome kształty: regał z narzędziami, rower, półka na ścianie... nic nadzwyczajnego. Mimo to, kroczyłem powoli do przodu, uważając, by nie potknąć się o jakiś przypadkowy przedmiot, który mógł się zawieruszyć, jak to w piwnicy.

Kiedy dostałem się do ściany naprzeciwko, wymacałem ręką kontakt. Kliknąłem włącznik. Nie działał. Pewnie wywaliło korek i brakowało jednej fazy. Będę musiał zajrzeć do skrzynki. Tylko jak to zrobić. Skrzynka wisiała na ścianie w małym pomieszczeniu, po drugiej stronie piwnicy, a ja znajdowałem się tuż przy drzwiach garażowych, z małą latareczką i z głową zamroczoną alkoholem, nie uśmiechało mi się to.

I wtedy coś zachrobotało tuż za moimi plecami.

Odskoczyłem do tyłu! Odwróciłem się. Stałem naprzeciwko drzwi wejściowych, znajdujących się na parterze. Coś tam było. Coś stało po drugiej stronie i usiłowało dostać się do środka. Coś, albo ktoś.

Nagle głośniejsze szczekanie psa dobiegło z góry! Rzuciłem się w kierunku schodów, nie zważając na przedmioty, walające się na stopniach, ani na nikły snop światła z telefonu, który i tak zgasł, kiedy byłem w połowie drogi na górę.

Kiedy znalazłem się na piętrze, otworzyłem drzwi do mieszkania. Spodziewałem się ujrzeć psa, warującego przy wejściu, tak, jak go tam zostawiłem, ale nie było go! Za to z pokoju po drugiej stronie korytarza dobiegało uporczywe szczekanie.

Wbiegłem tam. To był pokój, w którym od rana drinkowałem. Teraz mój pies zajął miejsce przy oknie i ujadał. Nie mógł dostać się do szyby, więc kręcił się w kółko pod parapetem i szczekał na cały głos. Ja byłem wystarczająco wysoki, by wyjrzeć na zewnątrz.

Kiedy znalazłem się przy oknie, uchyliłem zasłonkę. Na zewnątrz wiatr wciąż dmą swoją piosenkę. Śnieg bezustannie wirował w powietrzu, opadając w dół, a na ziemi ujrzałem ślady ludzkich stóp!

Pod oknem znajdowały się drzwi do piwnicy, przy których stałem jeszcze kilkanaście sekund temu, od środka. Po drugiej stronie ktoś dobijał się, czego byłem pewien, patrząc na ślady, które ciągnęły się przy ścianie mojego domu. Złodziej – to pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy. Usiłował dostać się przez piwnicę do domu, ale pewnie usłyszał mnie po drugiej stronie zamkniętych drzwi i dał dyla!

I wtedy, od strony drzwi wejściowych do mojego domu, dobiegło mnie głośne stukanie! Albo ten złodziej był kompletnym idiotą i na siłę próbował dostać się do środka, albo, po uprzednim przebadaniu terenu, uznał, że nikogo nie ma w domu i na chama chciał sforsować drzwi!

Myślałem, że pies dostanie pierdolca! Rzucił się w kierunku drzwi wejściowych i szczekał na cały głos. Ja podążyłem w ślad za nim! Chwiejąc się, wybiegłem na korytarz. Alkohol już dobrze rozprzestrzenił się we wnętrzu mojej głowy. Nie byłem w stanie zapanować nad błędnikiem.

Runąłem twarzą na podłogę. Świat zawirował przed moimi oczami. W głowie zahuczało. Pies wył jeszcze bardziej strasznie, a ja leżałem i próbowałem się podnieść na czworaka! Usiłowałem coś znaleźć! Jakąś broń, którą mógłbym się obronić przed włamywaczem!

Pies skakał wokół mnie szczekając dalej. Ja rozglądałem się dookoła. Wymacałem jakiś przedmiot: miotła! Nie wiem, skąd się tam wzięła, ale na nic właściwszego do ataku nie było teraz czasu szukać.

Zerwałem się na nogi! Pies szczekał! Rzuciłem się w kierunku drzwi wejściowych w korytarzu, prowadzących do przedsionka. Szarpnąłem je! Pies przeleciał obok mnie, szczekając na całe gardło. Ja doskoczyłem do drzwi wejściowych. Złapałem za klamkę! Chyba nie muszę mówić, że pies w tym czasie szczekał?!

Otworzyłem drzwi, wziąłem zamach miotłą i...

Dzień dobry.

Stałem jak słup soli. W moich dłoniach kij od szczotki trząsł się jak osika. Nie, to przecież ja się trząsłem z przerażenia i nagromadzonych emocji, a dokładnie moje spocone dłonie, które ściskały drążek od szczotki.

Przede mną stał jakiś mężczyzna. Obok niego kobieta. Oboje patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądali tak, jakby zobaczyli ducha. Mój wyraz twarzy, podejrzewam, nie był bardziej zdziwiony i wystraszony od ich. Milczeli. Milczałem i ja. Nie wiedziałem co powiedzieć i jak się zachować, więc po jakimś czasie wydukałem trzęsącym się głosem

Właśnie sprzątałem – powiedziałem, opuszczając miotłę.

Nic innego nie przyszło mi do głowy, ale zauważyłem, że powietrze jakby nieco zeszło z tej dwójki, niespodziewanych gości. Mięśnie na ich twarzach poluźniły się nieco, a oczy przejaśniały.

W czym mogę pomóc? – zapytałem, odgarniając włosy na bok.

Mężczyzna wyciągnął rękę, podsuwając mi jakieś czasopismo pod same oczy.

Czy jest pan gotów, na przyjęcie Boga? – usłyszałem.

Co? – zapytałem zdziwiony.

Odsunąłem twarz, by dojrzeć to, co znajdowało się na okładce czasopisma. Zmarszczyłem brwi. Strażnica – wielkie litery niemal wypaliły dziurę w mojej głowie. Zamrugałem powiekami i spojrzałem jeszcze raz. Nie myliłem się. Ci dwoje byli świadkami Jehowy.

Zobacz, Azor – powiedziałem do psa, który stał za mną i jak gdyby nigdy nic,

przysłuchiwał się całej sytuacji – twój pan o mało dziś nie wybił sobie palca na nodze od stolika, nie złamał nogi na schodach do piwnicy, nie poturbował się biegając nawalony jak stodoła po domu, a tu ten pan, podstawia mi pod nos jakieś czasopismo, którego przyjścia spodziewałem się najmniej, akurat w tym momencie!

Ostatnie słowa wykrzyczałem na cały głos, łapiąc nieznajomego za klapy od krótki i przystawiając swoją twarz do jego twarzy. Nie wiem, czy był bardziej zdziwiony, czy przerażony. Wiem natomiast, że poziom mojej złości i frustracji dosięgnął zenitu.

Nie! – zawołałem – Nie! Nie chce waszego pisma. Ja czekam na pierwszy nu –

mer Znaku, który zaprenumerowałem w zeszłym tygodniu!

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • NataliaO 04.03.2015
    Tytuł dość ciekawy. Opowiadanie jest dobre. 4:)
  • DarthMoon 04.03.2015
    Dzięki :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania