Wspomnienie
Pojechałam z Ewą po książki. Choć rok szkolny miał się zacząć lada moment, w naszej księgarni nie było podręczników. Ktoś powiedział, że widział je w sąsiednim mieście, więc w sobotę wsiadłyśmy w autobus PKS i pojechałyśmy. Kolejka do księgarni wiła się jak olbrzymi wąż, przez salę sprzedażową, schodami, ciągnąc się chodnikiem wzdłuż ruchliwej ulicy. Stałyśmy na końcu ogonka, gapiąc się tępo na przechodniów i grzebiąc w ziemi czubkami sandałów. Było tak gorąco, że nawet nie chciało nam się rozmawiać. Nagle zobaczyłam go, idącego w naszym kierunku. Szedł z tym swoim nonszalanckim uśmieszkiem, jakby mówił: „Oto jestem, kochasz mnie jeszcze?”
Serce mi zamarło, oniemiałam z wrażenia. Stałam jak wryta słysząc jedynie oszalałe pulsowanie krwi w skroniach.
- Cześć, cieszysz się? – z trudem dotarły do mnie jego słowa.
- Twoja mama powiedziała mi, gdzie jesteś, więc wsiadłem w PKS i jestem.
Powiedział to, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie, jakby codziennie widywał moją mamę, jakby nie było tego miesiąca, podczas którego każdą komórką swojego ciała próbowałam o nim zapomnieć, a im bardziej próbowałam – tym bardziej pamiętałam.
Stał obok mnie w kolejce, czekając aż kupię potrzebne mi podręczniki, zupełnie, jakby codziennie towarzyszył mi w zakupach.
- Tęskniłem za Tobą – powiedział – więc jestem.
Chyba nawet nie przyszło mu do głowy, żeby wyjaśnić, czemu wtedy nie przyjechał. Ja też nie pytałam. Po prostu był. Było cudownie stać tak razem w kolejce i planować, jak spędzimy resztę dnia. Nie zastanawiać się, czy będą jeszcze inne wspólne dni, inne kolejki i autobusy…
Wróciliśmy do domu i po obiedzie wybraliśmy się na spacer. W miasteczku nie było zbyt wielu miejsc, gdzie można było pójść. Skwer w rynku, gdzie na ławeczkach przesiadywali wciąż ci sami, podchmieleni mężczyźni, z nieśmiertelnymi butelkami gorzkiego piwa w rękach i z pijackim uśmieszkiem na ustach, lodziarnia w rynku, gdzie zawsze ta sama pani Jadzia sprzedawała lody gałkowe i jeziorko, którego brzeg gęsto naszpikowany był wędkarzami, wpatrującymi się w delikatnie drgające spławiki.
Żadne z tych miejsc nie wydało mi się godnym tego, aby być świadkiem mojego szczęścia. Szliśmy wolno, trzymając się za ręce. Minęliśmy ostatnie domy na ostatniej ulicy miasteczka i szliśmy wzdłuż szosy na Białystok. Lubiłam tę drogę. Tuż za delikatnym wziesieniem skręcało się w lewo, w drogę wyłożoną kocimi łbami. Kamienie wyślizgane przez czas i setki stóp, wozów i koni lśniły w słońcu. Gdzieniegdzie cień rzucały ogromne drzewa, rosnące wzdłuż starej folwarcznej drogi. Po lewej stronie drogi był mały stawek, na którego brzegach wiosną zrywałam kaczeńce, ale teraz jego powierzchnia porośnięta była w połowie gęstym kożuchem rzęsy wodnej, a w drugiej połowie pięknymi żółtymi liliami. Lubiłam to miejsce. Droga zawsze była pusta – wiodła donikąd. Nie spotykałam na niej ludzi, ani tym bardziej samochodów. Przychodziłam tu, kiedy chciałam pomyśleć, albo wyrwać się z domu, uciec przed pijanym ojcem i płaczącą matką.
A teraz szliśmy nią razem, patrząc, jak zza zakrętu wyłania się kamienny mostek, a za nim stary, nieczynny już młyn wodny. Obok młyna stał opuszczony i niszczejący dom. Przypominał małe, szlacheckie dworki, z gankiem z dwoma kolumnami i drewnianymi okiennicami. Przez okna pozbawione szyb można było dostrzec piece, stojące dumnie w rogach pokojów, jakby nieświadome tego, że nie ma już nikogo, kto mógłby w nich rozpalić ogień i nikogo, kto grzałby na nich ręce.
Ganek domu wychodził wprost na drogę, kolumny witały przechodniów, jak dwaj wierni lokale, którzy nie zauważyli nawet, że od wielu lat nie było tu gości.
- Jak nazywa się to miejsce? – zapytał.
- Artych.
- Artych… - powtórzył z namaszczeniem, jakby chciał tę nazwę zapamiętać do końca życia, jakby od tego, czy ją zapamięta, zależało coś bardzo ważnego. Powtórzył tę nazwę, jakby wiedział, że będzie ją starannie hołubił przez wiele lat i gdzieś tam, w innym świecie odgrzebie ją zakurzoną z zakamarków pamięci.
„Jak nazywało się tamto miejsce? Artych? Tak?” – powie kiedyś, w tym innym świecie.
Minęliśmy młyn, dworek z przylegającą do niego stodołą i szliśmy dalej.
Las przyniósł ulgę od upału. Zamiast gorąca zalała nas fala ptasiego świergotu. Stopy zapadały się w miękkim i ciepłym piasku leśnej drogi. Pachniało rozgrzane upałem igliwie. Między zielenią drzew przeświecał gdzieniegdzie złocisty piasek z małych żwirowni. Niektóre z nich służyły ciągle jako źródło surowca do budowy domów i ogrodowych murków, ale niektóre żwirownie dawno już zarosły, tworząc nieco księżycowy krajobraz. Zeszliśmy na dół starego, nieużywanego wyrobiska i rozsiedliśmy się wygodnie. Piasek porastały, kwitnące mimo późnego lata, żółte rozchodniki. Wokół było cicho, jeśli nie liczyć śpiewu ptaków i wiatru, szumiącego w sosnowych gałęziach.
Zdjął koszulkę i położył mnie na niej delikatnie. Czułam na sobie jego usta, które nagle zaczęły błądzić po moim ciele. Niżej i niżej… I zalewały mnie fale gorąca, bynajmniej nie z powodu upału. Jego dłonie wyswobadzały mnie z kolejnych części garderoby aż leżałam półnaga na piasku porośniętym rozchodnikami. Czuła na skórze dotyk promieni słonecznych, delikatne muśnięcia wiatru, jego rąk i ust. Moje ciało, jak instrument w rękach wirtuoza, zaczęło wydawać najpierw ciche westchnienia, a potem coraz głośniejsze i głośniejsze… A las szumiał dostojnie …
Dziś w nocy znowu mi się śnił.
Odwiedził mnie jak gdyby nigdy nic, jak zwykle bez ostrzeżenia. I jak zwykle, poruszył do głębi każdą strunę mojej duszy. Wtargnął do mojego życia, zburzył spokój, w zamian oferując tylko wspomnienia.
Mój Piotruś Pan…
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania