Wszechmogący Maurice

Uwielbiam wątróbkę. W ogóle kocham podroby wszelkiej maści, ale to właśnie wątróbka zajmuje w moim sercu szczególne miejsce.

Ok, będę z wami szczera. Jem wszystko. Stanowi to ni mniej, ni więcej esencję mojego istnienia. Ludzie na siłę dopisują do swojego życia tysiące warunków, które w ich wyobraźni muszą być spełnione, aby pobyt na padole łez miał jakieś znaczenie. Czy słusznie? Cóż, mam na ten temat swoje zdanie. I nigdy się nie oszukiwałam - jestem po to, by jeść.

Przepraszam, do sedna. Wątróbka. Lubię sobie pogadać, to druga z moich pasji. Ale proszę, pilnujcie mnie, mogę zagadać człowieka na śmierć. Wątróbka - ta była dość twarda, choć przyjemnie zamarynowana w budżetowej wódce z kilkoma rodzajami słabszego alkoholu. Pyszności. Nie było tego dużo, ale wiedziałam przecież, że reszta się nie zmarnuje. Na wszystko przyjdzie czas. Nie była może wybitna, ale zdecydowanie niezła. Lubię tłustą wątrobę, delikatną i soczystą, która rozpływa się w ustach. Ta była młoda i twarda, ja jednak nigdy nie należałam do wybrzydzających. Kończyłam właśnie, kiedy do głowy przyszła mu ta myśl. Tknęło mnie to odrobinę, podobne wnioski nie przychodzą ludziom do głów codziennie. Ale jemu przyszedł. A może już wtedy można by powiedzieć: podjął decyzję.

Maurice spojrzał na swoje dłonie spoczywające na nagich udach. Uniósł je do oczu, obrócił wnętrzem do góry i podziwiał, tak, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Chciał zapytać siebie, co doprowadziło go do tego punktu, jednak zdecydował, że to pytanie nie ma sensu.

Iskierka osobliwości tliła się w nim, odkąd pamiętał. Jako dziecko tłumaczył ją sobie na tysiące sposobów, każdy bardziej fantastyczny niż poprzedni. Kiedy dorósł, doszedł do wniosku, że być może nie jest jednak inkarnacją zmarłego superbohatera ani eksperymentem genetycznym kosmitów dążących do stworzenia rasy nadludzi. Uznał, że poczucie własnej wyjątkowości jest być może zupełnie normalne. Że każdy z jego kolegów z liceum, a potem ze studiów czuje się podobnie. Pomyślał wtedy, że być może w najgłębszych zakamarkach każdej duszy lśni ogień. Ogień, który w nocy, po czwartym drinku, cichym głosem przypomina, że nie jesteś tylko rozumną trzciną, tak jak reszta tego trawnika, który oglądasz codziennie w autobusie w drodze do swoich nic nieznaczących obowiązków. Jesteś czymś więcej, Haniu, Kasiu, Janie, Bartłomieju. Jesteś inny od tych drobin kurzu, które mianują się ludźmi, bo jesteś…

Kim jesteś? Kim? Haniu, Kasiu, Janie, Bartłomieju? Nie wiesz. Nie wiedzą. Ale wiedzą, że nie są jak ta reszta sitwy. Odrobinę inni. Wystarczająco.

Tak sobie myślał w liceum, a później na studiach. Że każdy ma takie przekonanie. Że tak właśnie funkcjonuje ludzka psychika. Lecz nawet wytłumaczywszy to sobie na gruncie logiki, iskierka osobliwości nie zniknęła. Tliła się, nie tracąc nic ze swego blasku. Nie sposób jej było przytłumić zaliczeniami, dziewczynami, ocenami, imprezami, stypendiami, butelkami, kolegami. Niczym. Więcej - świadomość tego, że zrozumiał, iż poczucie wyjątkowości udziałem jest każdego, dawała mu poczucie wyjątkowości - właśnie dlatego, że był sobie w stanie to uświadomić. Czuł się meta-wyjątkowy.

W chwili podjęcia Decyzji uświadomił sobie, że ta wiedza była w nim od zawsze. To właśnie ona była tą osobliwością czyhającą pod cienką powierzchnią ciemności, którą widział po zamknięciu powiek. Od zawsze to wiedział, lecz nie potrafił zrozumieć i zaakceptować swojego znaczenia. Aż dotąd.

Zacisnął dłonie w pięści, po czym rozprostował je. Spojrzał przed siebie na zamknięte drzwi, zaledwie trzydzieści centymetrów przed nosem. Poczucie mocy i świadomość, że oto, gdyby tylko zechciał, samą siłą woli mógłby obrócić tę pomalowaną na biało płytę MDF, znajdującą się za nią umywalkę, a dalej rzędy pokoi, wraz ze znajdującymi się w nich kolegami i koleżankami w proch, pył, w zupełną nicość, sprawiła, że po całym ciele przeszedł mu dreszcz rozkoszy. Uśmiechnął się do siebie, po czym chwiejnie wyprostował się na nogach, sięgnął do tyłu po rolkę papieru i podtarł tyłek.

Zdecydował. Był Wszechmogący.

 

A potem zasnął i się obudził i nastał poranek. (Dobra, wczesne popołudnie. Jeżeli ktoś zasypia o piątej nad ranem, nie budzi się o poranku.) I nastał kac i tradycyjny zespół dnia następnego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że doskonale pamiętał swoje pijackie przemyślenia i - o zgrozo - gdyby nadal nie uważał, że mają sens. Zdecydował więc, że wstanie z łóżka i że głowa będzie go bolała do osiemnastej. Doszedł też do wniosku, że puści pawia, ale tylko jednego. Wszystko stało się, jak chciał. Świat podążał za jego rozkazem. Wraz z ustępującym kacem umysł opuszczała mgła, a gdy przed wieczorem opadła zupełnie, w czystym powietrzu myśli ujrzał wyraźnie pewność własnej wszechmocy.

I znów był wieczór i noc, i dzień, i wieczór, i noc, i dzień, i przez wstręt do alkoholu nie pił nic przez tydzień i nie dostałam od niego nic ciekawego do jedzenia. Tylko złuszczony naskórek, obgryzione paznokcie i włosy wypadające pod prysznicem. Tyle, co kot napłakał, na dodatek wszystko suche i w smaku nieróżniące się od opadających jesiennych liści. Kwiat, co więdnie na jesień, w tym swoim delikatnym sosie z pleśni i rozpoczynających harce bakterii, smakuje lepiej, niż ciało zdrowego człowieka. Oczywiście - zawsze mi coś oddajecie. Sypiecie się, po trochu, to tu, to tam zostawiając kawałki siebie, na których mogę żerować. Neurony zapalające się po raz ostatni błyskają jak żarówka na ułamek sekundy przed przepaleniem. Komórki mięśni zrywają się jak liny okrętowe na sztormie, rozlewając swoje wnętrzności na współtowarzyszki. Starta chrząstka w kolanie jak zmielona sól. Zlizuję to z was. Wyłuskuję te pojedyncze elementy, które nie dotrwały do końca waszej wędrówki. Sięgam pomiędzy splotami mięsa i wnętrzności do waszego środka, zbierając te drobne przyjemności, które potęgują mój apetyt na danie główne, nie dając mi się jednak nasycić. To tak, jakby zgłodniałemu człowiekowi rzucić garść ziaren gorczycy i kazać się tym zadowolić. Kwiat, co więdnie na jesień, smakuje lepiej.

Znów to zrobiłam. Przepraszam, już wracam do sedna. Potrafię wiecznie tak dryfować, mówiąc o niektórych rzeczach bez końca. Zapominam czasem, że wy nie możecie mnie wiecznie słuchać. Tak więc czas mijał, dni ustępowały tygodniom, tygodnie miesiącom, a Maurice decydował. Trzymał w dłoniach losy świata, a wraz z nimi, jak cienką nić w grubym powrozie, swój los. Zastanawiał się i podejmował wybory. O nauce na egzamin. O zaliczeniu przedmiotu. O niezaliczeniu. O wyjściu na imprezę. O koszu od dziewczyny. O nagłej ulewie, która złapała go wieczorem. Wiedział, że mógłby przesunąć deszcz na inny dzień, rozkochać w sobie każdą za pomocą pstryknięcia palców i zastanowić się troszkę mocniej, aby poznać wszystkie odpowiedzi wszystkich egzaminów na świecie. Ale nie chciał. Co to byłaby za zabawa? Czy wygrał w szachy ten, kto rozpoczął partię, rozrzucając figury i niszcząc stolik do gry? Czy zwyciężył w walce na miecze ten, kto zastrzelił przeciwnika? Tak pytał siebie Maurice.

Raz nawet przydarzył mu się wypadek, który ludzie z krajów pierwszego świata mogliby uznać za poważny. Krótko po studiach zatrudnił się jako technolog linii produkcyjnej w zakładzie przetwórczym i drugiego dnia pracy podczas przeglądu technicznego, ktoś omyłkowo uruchomił prasę akurat w momencie, kiedy on dokręcał śrubę w jej mechanizmie. Koła zębate zakręciły kluczem, który wepchnął mu dłoń w trzewia maszyny, pozbawiając go małego palca prawej dłoni. Słodki, soczysty paluszek spadł mi jak z nieba. Z przyjemnością obgryzłam kostkę i wyssałam z niej szpik. Kiedy w końcu zdjęli mu ostatnie szwy, dotknął ostrożnie blizny i zdecydował, że palec i tak nie był mu do niczego potrzebny i z powodzeniem może dalej żyć bez niego. Polubił bliznę, tak jak lubił resztę siebie, oraz całego świata, który z taką łatwością poddawał się jego potężnej woli.

A potem poznał ją, kierowała samochodem, którym wracał do domu po jednej z imprez z kumplami z pracy. Dorabiała na nocnej zmianie za kierownicą, aby opłacić czesne na Akademii Sztuk Pięknych. Porozmawiali chwilę, wymienili się numerami. Później spotkanie, jedno i drugie, wspólna dyskoteka. Zaskoczyło go, gdy zobaczył ją z papierosem, opartą o parapet, gdy wyszedł z klubowej toalety. Na ogół nie paliła, lubiła sobie po prostu zakurzyć do drinka na imprezie. Szkoda. Wolę tych, którzy palą regularnie. Nawet jeżeli nie nabawią się soczystych, podbiegłych krwią guzów nowotworowych, ich aromatyczne, wędzone płuca trudno porównać z czymkolwiek innym.

Stop. Nie o tym miałam mówić. Teraz o nich. Nie powiedział jej o niczym. Nie zdradził swojej tajemnicy, zresztą, czemu miałby to robić? Zdecydował, że ją zdobędzie i tak też się stało. Pobrali się rok później, w trzecim miesiącu ciąży. Wspólnie uznali, że ślub i tak by się odbył, prędzej czy później. Oczywiście, każdy z obecnych na weselu rozumiał, skąd wziął się ich pośpiech w organizacji zamążpójścia, mimo że brzuch jeszcze nie krąglił się pod falbankami białej sukni.

Potem ona powiła zdrową córeczkę i nadali jej imię, a kilka lat później przyszła na świat jej siostra i jej też nadali imię. Ona karmiła i pielęgnowała dzieci, malowała obrazy, a on jej pomagał. Przewijał dzieci, podawał zupki, prowadzał do przedszkola, a potem do szkoły. I uczył, i karcił, i kochał, i dawał prezenty, i czesał włosy i był bardzo, bardzo zadowolony z każdej ze swoich decyzji. Widział, że to, co uczynił, było dobre. Tak mijały kolejne baseny, ślizgawki, fajerwerki, przebiśniegi, wypady na plażę i lekcje tenisa.

A potem przyszedł kryzys, bo kryzysy zawsze przychodzą. Ciężki i dla niej i dla niego i dla ich dzieci, bo kryzysy zawsze są ciężkie, nie ma lekkich kryzysów. Ten więc polegał na tym, że ona zachorowała i jej płuca porosły soczystymi guzami. Chociaż nie paliła przecież, lubiła sobie tylko zakurzyć do drinka na imprezie, na prześwietleniu pojawiły się plamy, we krwi markery, a w ciele narośla, które można żuć jak gumę, ale nie można ich zjeść, bo żyją, i żyją, i odmawiają śmierci. Można za to się najeść do syta ciałem wyniszczonym przez chemię i radioterapię, dlatego lubię, kiedy w człowieku pojawiają się te guzy. Ja jadłam, a oni płakali i siedzieli przy jej łóżku i pytali się siebie nawzajem, dlaczego to właśnie ona i dlaczego to właśnie oni. I przestała malować, a on długo myślał i się zastanawiał, aż w końcu zdecydował. Zdecydował, że będzie dzielny, i że będzie ich wspierał, i że nie zapyta się siebie, dlaczego na to pozwala. I tłumaczył córkom życie i śmierć, i sam sobie też tłumaczył.

Pewnego dnia, już po pogrzebie, obudził się w nocy, bo wydawało mu się, że czuje jej ciepło, lecz obok była tylko zimna pościel i pustka i ciemność. Usiadł na łóżku i zaczął płakać, długo i głośno, aż obudził swoje dwie córki w pokoju obok, które leżały przytulone i też płakały i bały się wstać i sprawdzić, co się stało. Maurice leżał wpatrzony w czarną nieskończoność sufitu i czuł gorącą gulę w swoim gardle. Tej nocy był już bliski złamania się. Niemal złożył już w głowie postanowienie o tym, że cofnie czas, że usunie raka z jej piersi, że będzie żył z nią do końca swoich dni. I gdy tak dumał nad najcięższą decyzją w swoim życiu, pomyślał znów o szachach. Czy jest zwycięzcą ten, kto odmawia gry? Kto podczas partii zmienia reguły tak, aby mu sprzyjały? Zasnął nad ranem, podjąwszy decyzję.

Zdecydował, że będzie pił, ale tylko przez kilka dni i tylko wieczorami, kiedy dziewczynki już spały. Po tygodniu wziął się w garść i był najlepszym samotnym ojcem, jakiego dzieci mogą mieć. I wychował je i wyprawił z domu i nawet na jakiś czas związał się z inną kobietą i przez cały czas podejmował decyzje. Śmiałe, mądre, o życiu, o śmierci.

W końcu doszedł do wniosku, że chce mu się już decydować tylko o tym, czy iść do toalety samemu, czy wzywać pielęgniarza z ośrodka, w którym umieściły go córki. Starsza odwiedzała go co weekend albo co drugi, zależnie od tego, jak dogadała się z byłym mężem w sprawie opieki nad dziećmi. Młodsza od dawna była za granicą, nie pamiętał w jakim kraju. Cieszył się, kiedy ktoś do niego przychodził. Mimo że pozostali pensjonariusze byli sympatyczni, nie podjął decyzji o tym, żeby zapoznać się z kimś bliżej. Nowi przychodzili, starzy umierali, nie widział sensu w zawiązywaniu przyjaźni z tymi przelotnymi współlokatorami.

Czekał cierpliwie. Z dnia na dzień z łóżka wstawało się ciężej, oddychało trudniej, poruszanie się było coraz bardziej bolesne. Był zadowolony. Kończyło się życie, którym kierował sam, tak, jak chciał, dysponując swoją nieskończoną mocą wedle uznania. Nigdy nie był niczym ograniczony i ta świadomość potęgowała w nim uczucie spełnienia. Córka zaczęła pojawiać się przy jego łóżku częściej, a ja dostawałam od niego coraz więcej do jedzenia. Skruszałe ciało rozpuszczało się w ustach.

Wreszcie, któregoś dnia otworzył swoje zmęczone oczy i zamglonym wzrokiem omiótł pokój, z którego nie ruszał się od miesięcy. Dziś akurat córki przy nim nie było. Jedyne co zobaczył to przemykającego za uchylonymi drzwiami pielęgniarza i mnie, siedzącą w kącie, wpatrzoną w niego cierpliwie. Zawiesił na mnie spojrzenie i nie unosząc dłoni z kołdry skinął palcem. Posłusznie przysunęłam się do łóżka. Patrzył na mnie długo spod półprzymkniętych powiek. Oglądając to z boku możnaby pomyśleć, że zastanawia się nad czymś bardzo skomplikowanym. W rzeczywistości, podjęcie jednej prostej decyzji zajęło zużytemu umysłowi dużo czasu.

W końcu, nie spuszczając mnie z oczu, dał ledwie zauważalny znak głową. Rozwarłam swą szeroką paszczę i, począwszy od stóp, połknęłam go całego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bajkopisarz 20.03.2020
    Bardzo piękne opowiadanie. Przeczytałem dwa razy, żeby niczego nie uronić. Świetnie opisane ludzkie życie i dokonywane wybory, cały cykl w którym podjęcie lub niepodjęcie decyzji ma wielkie znaczenie. Koniec końców Maurice pozostał wszechmogącym panem swego losu do samego końca. Gdyby się nie zgodził, nie zostałby pożarty.
  • Wymaga Czasu 22.03.2020
    Bardzo dziękuję! To jedno z dwóch alternatywnych zakończeń tego opowiadania. Być może rzeczywiście nie zostałby pożarty. A może tak tylko się oszukiwał? A może to nie ma żadnego znaczenia, skoro umarł jako spełniony człowiek?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania