Wycieczka
Pozostała w naszej firmie niewielka część pieniędzy z funduszu socjalnego, można było je wydać na zorganizowaną wycieczkę. Wszyscy nie mogli wziąć w niej udziału, ponieważ przepisy na to nie zezwalały, a spodziewano się kontroli instytucji państwowej. Nasz główny księgowy przystąpił do skomplikowanego wyliczania, ile może jechać osób i jak daleko. Swoją analizę przedstawił na tablicy ogłoszeń. Wynik był całkowicie niezrozumiały dla załogi. On dodatkowo podzielił to jeszcze na osoby, korzystające wcześniej z funduszu socjalnego. Resztę przemnożył przez ilość wykorzystanych już środków.
Dyrektor na podstawie dokładnych wyliczeń działu księgowego, podjął decyzję.
Uczestnikami wycieczki musiały być trzy osoby, które nigdy nie korzystały z funduszu socjalnego, wśród nich byłem i ja.
- Proponuję, żeby teraz pojechały te osoby, co zawsze były pomijane. Kiedy przyjdzie sezon urlopowy, to znowu będzie problem z podziałem funduszu. Tym bardziej, że pan dyrektor wybiera się z całą rodziną na Dominikanę i trzeba to sfinansować – zaproponował kierownik.
Cała załoga zamilkła i nikt nie śmiał się sprzeciwić, lub wysunąć własną kontrpropozycję. Wszyscy wiedzieli jak kończą się spory z kierownictwem, wcześniejsi reformatorzy byli na bezrobociu.
Dostałem polecenie, przygotowania się do wycieczki już w najbliższy długi weekend. Zgodnie z planem podróży wszyscy troje o szóstej rano czekaliśmy na szwagra dyrektora, który jako firma transportowa miał swoim samochodem przetransportować nas do Krakowa. Krótko po godzinie dziesiątej podjechał samochodem nasz przewoźnik.
- Czy ten pojazd jest w stanie pokonać taką odległość – powiedziała cicho magister historii sztuki pani Stasia, nasza sprzątaczka.
- Moja żona, a siostra waszego dyrektora stwierdziła, konieczność oszczędzania naszego nowego samochodu. Na wycieczkę w zupełności wystarczy ten pojazd ze złomowiska. Jako człowiek, pracowity, uczciwy, sumienny i dobry, spędziłem całe piętnaście minut na szrocie, dobierając wam odpowiedni pojazd – oświadczył szwagier dyrektora.
Bez dalszej dyskusji zajęliśmy wskazane nam miejsca i nasza wycieczka zaczynała się realizować. W drodze z powodu awarii stawaliśmy tylko trzydzieści trzy razy. Mieliśmy okazję przekonać się, jakim to pomysłowym i zdolnym człowiekiem jest szwagier naszego dyrektora. Za pomocą zwykłego drutu i sznurka potrafił naprawić na środku ruchliwej jezdni nasz pojazd. Zerwał się pasek klinowy i kierowca do naprawy potrzebował rajstop. Przekonałem się wtedy, jakie zgrabne nogi ma pani Marcelina, to jej rajstopy posłużyły do naprawy auta.
Wcześnie rano po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, dojechaliśmy do Krakowa i po wyjściu z pojazdu udaliśmy się na zwiedzanie tego pięknego miasta. Pierwsza ze zwiedzania odpadła pani Marcelina z siedzenia, na którym siedziała w samochodzie wystawały druty. One powbijały się w części ciała, w jakie przylegały. Poprosiła nas o pomoc, ja trzymałem koc i ją zasłaniałem. Pani Stasia dezynfekowała rany i pomagała w przebraniu w czyste niepoplamione krwią ubranie. Stałem i nieskromnie patrzyłem na doskonałe kształty pani Marceliny. Zostawiliśmy ją na Plantach, leżącą na brzuchu w miejscu ładnie nasłonecznionym i sami udaliśmy się na dalsze zwiedzanie Wawelu. Tam jak pani Stasia zobaczyła ten przepych, to stwierdziła.
- Tutaj zostaję i muszę się tym wszystkim nasycić.
Samotny udałem się zobaczyć smoka wawelskiego i tam jak patrzyłem do góry na płomień, wydobywający się z paszczy. Przypadkiem stanąłem na pustą torebkę po chipsach, torebka była tłusta, lub podeszwa butów wilgotna. Poślizgnąłem się, głową uderzyłem w smoka. Zamroczyło mnie, nie wiem jak długo leżałem. Ocknąłem się w momencie jak układano mnie na nosze, zobaczyłem przed sobą Nyskę, karetkę Erkę, wtedy powiedziałem do mężczyzny w białym fartuchu.
- Panie doktorze miałem dziwny sen, byłem dorosły. Żyłem w złotych czasach złodziejskich, w ostatnich latach dwudziestego wieku i na początku dwudziestego pierwszego wieku.
Straciłem przytomność, jak się obudziłem nie byłem już dzieckiem. Zobaczyłem, że leżę na sali i obok mnie przy łóżku stoi pielęgniarka w czepku.
- W jakim szpitalu się znajduję siostro – zapytałem.
- To nie jest szpital tylko Muzeum Ratownictwa przy ulicy Rzemieślniczej 10 w Krakowie, które powstało dzięki dobrowolnym składkom pasjonatów ratownictwa medycznego. Kwestowaliśmy i zobaczyliśmy pana wypadek. Mamy sprzęt ratujący życie z poprzedniej epoki, staramy się kultywować stare dobre medyczne tradycję – powiedziała pielęgniarka kustosz.
Zostałem wypisany ze szpitala muzeum i dobrowolnie wpłaciłem ostatnie moje trzysta złotych, na ratowanie tradycji niesienia pomocy. Poszedłem szukać pań, z którymi przyjechałem do Krakowa. Pani Stasia nie chciała opuścić starej siedziby królów i pracownicy zamku mieli spore problemy z pozbyciem się jej z terenu Wawelu. Siadła przed bramą i nie chciała wstać, usilnie nakłaniałem ją do powrotu. Widać moje argumenty o porzuceniu głodującej rodziny podziałały, bo zgodziła się wrócić do domu. Panią Marcelinę zastaliśmy, tam gdzie ją zostawiliśmy, leżącą twarzą w błocie. Bardzo się przyssała do ziemi, sporo czasu zajęło nam odklejanie jej. Po umyciu maseczki błotnej z twarzy, zobaczyłem, jaka Marcelina jest młoda i ładna. Zniknęły wszystkie pory i zmarszczki, cera odmłodniała, czyli ciało nie kłamało. Razem udaliśmy się na poszukiwanie naszego powrotnego transportu, samochód wrak stał w miejscu, w jakim wysiadaliśmy z niego. Za wycieraczką była karteczka, poinformowano nas, że żona przyjechała po naszego kierowcę. Powrót nas został anulowany, mamy wracać na własną rękę. Noc spędziliśmy na dworcu, wtuleni do siebie, w ten sposób chroniliśmy się przed zimnem. Rannym pociągiem na własny koszt powróciliśmy do domów.
Pierwszego dnia pracy po wycieczce zostaliśmy wezwani do gabinetu dyrektora i nakazano nam. Chwalić wspaniałą wycieczkę, wygodę transportu i ekskluzywne zakwaterowanie.
Osobiście jestem bardzo zadowolony z tej wycieczki, z niej przywiozłem coś bardzo cennego, teraz już moją Marcelinę.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania