Wydaj książkę i zdechnij!

Zacząłem sobie przypominać, ile książek, bezcennych, a zbutwiałych starodruków nawet, ile arcydzieł literatury światowej udało mi się wydrzeć z lochów niejednej składnicy surowców wtórnych! Po godzinach oficjalnej pracy, kierownik placówki wpuszczał mnie na zaplecze i pozwalał mi (za ćwiartkę czystej) uprawiać wysokogórską wspinaczkę na wierch papierowej hałdy i gdy on leżał u jej stóp, ja bawiłem się w archeologa.

 

A gdy składnica była już przegrzebana, budziłem faceta i szliśmy do wagi. Kładłem na niej urobek, czyli wszystkie znalezione książki, a gość mi je sprzedawał. Cena była taka, że jeśli wszystkie ważyły pięć kilo, to w zamian musiałem mu przynieść pięć kilo gazet. Tym sposobem wszystko się zgadzało i dzięki temu ja miałem sporą bibliotekę, on zaś - porządek w burdelu.

 

Czasy się zmieniły i funkcję makulaturowych magazynierów przejęły urzędy od odmawiania pomocy, wsparcia i dawania literatom popalić. Dla nich też nie było różnicy między książką, a papierzyskami. Sprytne ludzie zwietrzyły interes i wzięły sprawy w swoje ręce: zaczęły otwierać się na potrzeby wygłodniałego społeczeństwa. Kwitła więc produkcja bubli i na masową skalę powstawały rachitycznie wydawnictwa.

 

Tak jak niegdyś w byle garażu siedział na skrzynce od piwa przyszły komputerowy Gates, teraz w byle internetowej piwnicy siedział sobie WIELMOŻNY PAN WYDAWCA i czekał na frajera z kasą. Czyhał na reflektantów i łyskał brylantyną niewiedzy. Naiwny klient wpadał mu w szpony i z drżącym rękopisem w rozlatanych rękach kucał z zachwytu, bo na wstępie dowiadywał się, że spłodził wiekopomne arcydzieło, które rozejdzie się w mig, a jak dobrze pójdzie, to jeszcze szybciej. Za co PAN WYDAWCA ręczył osobistym honorem.

 

Zanim przyszły noblista zrozumiał, że wydawca nie mógł go przeczytać, bo jeszcze niczego nie opublikował, już był ugotowany na miękko i gładko łykał kolejne banialuki. Jedną z nich była informacja, że nie poniesie kosztów, bo kosztami obarczy się sponsora. Tyle że sponsor jak raz wyjechał do SPA w Berdyczowie i zamiast niego może skorzystać z usług obywatela Komornika, na którego konto należy wpłacić marne grosze w liczbie trzech tysięcy złotych plus VAT. Tyle samo, albo o dwa złote mniej plus VAT, uiścić należy w księgarni, by książka nie powędrowała do ciemnego kąta, lecz znalazła się na miejscu, gdzie ją widać.

 

Przy czym za widok książki uplasowanej pod sufitem, buli się mniej, niż za widok tejże pomieszczonej na wysokości oczu zezowatego kurdupla. Ale najdroższe są miejsca w sąsiedztwie półek z bestselerami. Tam aż kotłuje się od oglądających, cmokających i odchodzących z kwitkiem.

 

Na długich, chłodniczych ladach spoczywają komiksy, krzyżówki, rozmaite SF, magazyny pełne okrutnych narracji, ckliwych opowiastek zajeżdżających bajkową scenografią, emfatycznych historyjek prowokujących do tarcia oczu i pociągania nosem, aromatyczne pomady w harlequinowskim stylu, jakieś kolorowe thrillery, fabularna przędza na wyczerpanym papierze, przygodowe rachatłukum, biesiadne tańce i hulanki z tasakami, garkotłukowy chłam, natomiast powieści Wojdowskiego, Kuśniewicza, Nałkowskiej lub Berezy próżno by szukać; księgarski subiekt nigdy o takich nie słyszał, no a w instrukcji obsługi klienta nie ma przepisu, by znać produkty przeterminowane.

 

Owszem, jeżeli autor nie wydoli finansowo i zrezygnuje z wywieszania się w księgarni, może cały swój nakład pierdyknąć pod wyro i pobawić w komiwojażerkę. Ale uwaga: od tego również potrącany jest podatek na rozbój kultury.

*

Różnica między stroicielem fortepianów a kompozytorem, należy do namacalnych namacalności i oczywistych oczywistości. Ale jak jeden bez drugiego nie może istnieć i oboje są fachowcami w swoich branżach, to kompletnym nieporozumieniem jest zamiana ich ról. Zanim pękniemy ze śmiechu, wyobraźmy sobie, że do Bacha przychodzi naprawiacz klawiszy, siada za instrumentem, wyniośle i bezceremonialnie strofuje mistrza pouczając go w sprawach polifonii, a na deser wręcza mu instrukcję obsługi piszczałek pod tytułem zreperuj je sam. Albo Beethovena, jak idzie do sklepu, kupuje parę desek, pół tony gwoździ, zanosi do domu i zbija sobie klawesyn.

 

Podobnie w literaturze: jeden jest oprawiaczem książek, a drugi je pisze. Tak jak jeden jest kulturalny, a drugi pracuje w kulturze. W tym miejscu zaczyna się robić poważnie, bo zdaję sobie pytanie: kim jest obecny artysta, człowiek uprawiający zawód literackiego biznesmena? I odpowiadam: to figura na wskroś pragmatyczna; już nie twórca, lecz jeszcze nie człowiek interesu. Ot, złota rączka niepewnego geszeftu.

Średnia ocena: 4.4  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • indri 07.02.2020
    Nerwinka, ty nie opisujesz działalności wydawnictw tylko firm świadczących usługi drukowania książek za pieniądze. To, że one nazywają się wydawnictwami nie zmienia faktu, że normalnymi wydawnictwami nie są. One są zainteresowane jedynie złapaniem klienta, który im wpłaci za wydrukowanie książki, a czy ta książka później się sprzeda, to już nie jest ich interes.
  • Marian 07.02.2020
    Znam to z własnego doświadczenia. Dlatego dałem sobie siana z tzw. wydawnictwami i piszę tu.
  • Puchacz 08.02.2020
    Jak zwykle dobrze ubierasz własne przemyślenia i doświadczenia w słowa.
    Nie miałem nic wspólnego z tym rynkiem (albo geszefciarnią) nic wspólnego, ale słyszę od ludzi jaki jest kierunek, trend i kształtowanie gustów oraz potrzeb czytelników.
    Jakiś idiota pod Twoimi tekstami sugerował całkiem wolny rynek i wolno-amerykankę w tej branży. Równie dobrze muzea, filharmonie i teatry można przestać dotować, a młody twórca niech gania po instytucjach i firmach z petycją o ujawnienie się szerszemu odbiorcy.
    Później czas tylko na komercyjne szpitale, szkoły i domy pomocy.
    Już był taki jeden, co wszystkich chciał przerobić n kapitalistów.
    Jakby wszyscy się do tego mentalnie nadawali...
  • befana_di_campi 08.02.2020
    Obśmiałam się na tę najprawdziwszą prawdę :) Ja jednak nie taka g-upia :p
  • Infernus 08.02.2020
    Mamy ciężkie czasy - trzeba się pogodzić. Pojawienie się firm drukujacych nieco zakrzywia wizerunek wydawców, ale i u nich jest ciężko. Nie dziwny się z racji ilości wysyłanych prac. Większość to dno. Tak myślę, w tej narracji świetnie byś opisał nękające nas reklamy, a bo to świąt pochwy, leczenie z depresji za 5 zł, czy pierdzenie przy stole. Co do samego tekstu - czytam gładko jak po verdinie :) żale nad wydawcami zostawmy, nie piszemy, by trafić do kanonu lektur w szkole :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania