Wymiar Faz

Zaczerpnięte z tego zestawu TW

Bałwanek Franek i Złośliwe Słoneczko Hultajko.

Czerwone światło.

 

Gorzki posmak martwicy objął zasięgiem kilka ulic wokół parku, gdzie biło jej źródło. Zimowe dni upływały w jego murach powoli. Tak jak kolejne minuty agonii. Przysypane śniegiem alejki zasnęły z nadzieją, że nigdy już się nie obudzą. Marzenia kiełkowały co roku późną jesienią i więdły wraz z pierwszymi roztopami. Brudne buciory wracały jak przekleństwo. Jak wiosenny katar. Ale zamiast cieknącej flegmy były kroki. Wiele kroków, tak samo plugawych, jak przecenione gacie na bazarze. Z rekomendacją odnośnie do pokaźnej dziury w miejscu, gdzie schodzą się wszystkie drogi — tak zwane gacie erotyczne. Ale tu nie o tym. Tam, gdzie wylewa się żal, frustracja. Gdzie nawet słońce niesie gorzką ripostę i gniew, nie warto wspominać o tym, co abstrakcyjne. To słowo jest… specyficznie nacechowane w tym tajemniczym świecie. Naszprycowane pestycydami z podejrzliwości i ponakłuwane strzykawkami z porąbanym genem, który uznaje, iż wszystko, co normalne szkodzi. Jest zarazą, wirusem o sile rażenia stokrotnie wyższej niż armia dwugłowych raptorów na rutynowym wypadzie w teren – miejski park osobliwych pierdółek. Abstrakcja była tam jak tlen.

— Wiesz co? Pierdolę ich wszystkich równo. Ale to tak równiutko, jak łuk horyzontu — Bałwanek Franek skierował suchą gałązkę wierzbową tam, gdzie jak wszyscy mówili, świat zaczyna ostro wariować, bo wszystko staje się nienormalnie nudne — na horyzont.

— Ile razy już tak gadałeś? Z siedemdziesiąt dwa i pół. Raz — z tego, co dobrze pamiętam — zarąbali ci w cymbał i pół stycznia przespałeś.

— Nie musisz mi o tym przypominać za każdym razem. Albo prawie za każdym — obruszył się Franek. Marchewkowy nos zatrzasnął się i lekko nachylił ku dołowi.

— Jak widać, muszę. Bo pierdzisz słowotokiem bez sensu. Jak na bałwana to duży wyczyn — Kapitan Wiewiórak ostrzył pazurki o resztki zębów. Wypłowiałe futro już tylko w sześćdziesięciu procentach pokrywało jego starcze ciało. Reszta należało do gołych placów skóry pokrytych bliznami z czasów wojen orzechowych. Odznaczyli go z pięć razy. Ale za romans z porucznikiem Kunowatym odcięli jądra i zabrali dwa ordery. Podobno nawet nie piszczał specjalnie.

Obaj stali w głębokim śniegu. Franek miał ewolucyjną przewagę, ale Wiewiórak też sobie radził. Nikłe, lśniące jak perły ślepka lustrowały to środkową kulę bałwana, to czerwoną łunę na niebie. Tuż obok słońca. Hultajko. Niech go wessie czarna dziura. Takie gwiazdy zaliczały się do odpadków kosmicznych, ale Hultajko przeszedł pomyślnie casting. Chętnych podobno nie było wielu. A jury niewymagające. Przyszedł ćwok i go zatrudnili jako zawodowego oświetlacza i ocieplacza w jednym. Zawisł na ziemskim niebie, pędził po nim jak beznogi kolarz – powoli, ale do celu. I tak w kółko.

Hultajko, wpatrywał się w dwójkę kumpli z pogardą. To było widać w oczach. Gdyby mógł się odwrócić zrobiłby to i pokazał dupsko. Tak samo napromieniowane i jasna jak reszta. Ale w umowie miał wykorzystywać tylko przód. Chwała bogom, że tak to sobie wymyślili.

— Dzisiaj chyba słabo spałeś, co nie?

— Śniło mi się to, co zawsze. Napierdzielam z orzechowego kałacha w stado łasic. Wszystkie pomalowane na czerwono i niebiesko. Oczy miały… — zaciął się, jakby pamięć nagle przestała działać. Jakby zgubił trop, który znalazł po krótkiej chwili zwątpienia. — Oczy były puste w środku, same białka, a mimo to czułem, że nie boją się mnie. Idą naprzód, nawet te rozbełtane jak poranny rzyg. Łączyły się ponownie. Mięso się zlepiało jak plastelina. Ale to nie jest możliwe.

Franek nie odpowiedział. Może nie dlatego, że słuchał tylko do połowy opowiastki, a potem zniknął we własnych myślach. Raczej z powodu czerwonej łuny, która powiększała się zajmując coraz to większe połacie nieba. Teraz i on to widział.

— Nie wiesz, co to może znaczyć? — spytał.

Wiewiórak tylko chrząknął pogardliwie.

— Słuchasz ty mnie w ogóle?

— Tak… pewnie, ale co to za czerwona łuna na niebie?

— A bo ja wiem. Pewnie wieczorna jakaś. Uwierz mi, to jedno oko, co mi zostało, widzi coraz mniej. Ty i reszta mówicie na to ślepota, ale ja wiem, co to. To efekt sprzyjającego widzenia.

— Bredzisz. Znowu. Tak jak z tym cholernym snem.

Franek czasami lubił wpleść w zdanie słowo ‘’cholerne’’ i jego różne odmiany. Dawało to poczucie wyższości nad rozmówcą, ale tylko dla Franka.

— Nie, nie bredzę, nie śpię po nocach, nie dymałem żony porucznika Wilkolisowatego — to ostatnie wymsknęło się jakby za wcześnie. Chciał z tym poczekać pięćdziesiąt lat, zanim komukolwiek powie. Minęło trzydzieści osiem i poleciało jak niechciane krople śliny z ust.

— Efekt szybkiego jęzora.

Kapitan Wiewiórak zaniemówił albo po prostu zgłupiał. Nie zrozumiał nic i nie krył się z tym.

— Tak ja to nazywam — wyjaśnił Franek.

Franek. Bałwan, co ma za kumpla wiewióra. W parku osobliwym mieszkał od dzieciaka. Odkąd go ulepiły dwa lekkoduchy o twarzyczkach kruchych niczym herbatniki. Ostatni przedstawiciele tego gatunku. Był więc na swój sposób wyjątkowy. Oprócz tego, że porąbany, bo żył i mówił i wpierdzielał kilogramy śniegu na śniadanie, obiad i kolację. Swoisty kanibal, ale tylko tak w połowie. Północna cześć parku — tam żył, była pokryta wiecznym śniegiem. Z tego surowca był zbudowany Franek. Dlatego nie topniał, kiedy złośliwe Hultajko prażyło wszystko wokoło, resztę parku na wiór. Zwęglone ciała i ich smród czasami sunęły w wietrznym korowodzie przez północną część obok Franka. Wtedy dziękował stwórcom, że jest tam, gdzie jest. Reszta świata jawiła mu się jak rzeźnia, ale randomowa. Ty i ty dzisiaj pod tasak, a jutro tamci. Tylko że jutro nie szli tamci. Zupełnie inni.

Czerwona łuna powiększała się. Zajmowała już połowę nieba, które wzrok Franka zdołał omieść. Słońce Hultajko obserwowało park. Łuna powoli zakrywała jego paskudną gębę jak płaszcz. Nie robiło to na nim specjalnego wrażenia. Irytacja objawiała się tylko raz, ale została stłumiona szybko przez siłę łuny. Gęstniała i ciemniała. Wyglądała jak wycięty narząd z nienormalnego potwora — człowieka.

— Teraz to już chyba coś poważniejszego? — Wiewiórak przełknął ślinę i skrył się nieco w zagłębieniu zaspy śnieżnej.

— Nie pękaj. Łuna lubi niebo, a my jesteśmy na ziemi.

— Łatwo ci mówić. To mi przypomina krew. Krew tych, co zginęli tak bezsensownie, jak to możliwe. To coś jak zemsta. Słuchajże starego weterana. Wiem, co mówię.

Franek słyszał wszystko, bo strach kazał mu słuchać. W słowach kapitana było coś przerażającego, a nie był żadną cholerną wyrocznią. Cholerną, bo on jest niżej, a Franek wyżej.

— Ilu ich było? Trzech, czterech?

— Właściwie to wszyscy co już nie oddychają. Ci zwęgleni i zmieleni. Nawet ci rozbełtani.

Kapitan czuł, że poniekąd przyczynił się do tego. Jak równy z równym stał w szeregu zabójców. Obok ostry nóż po lewej i linka na pranie po prawej. Dalej reszta, tak samo winna.

— Czyli co? Mamy się bać?

— A bo ja wiem? Krew plus dużo więcej krwi i to na niebie, to nie wróży nic dobrego. Ale nikt nie powiedział, że to, co złego, zawsze jest groźne. Po prostu: Mamy przewalone.

 

Na oko cztery godziny od łuny. Słoneczko Hultajko.

 

Hultajko pojawiło się ponad linią horyzontu o piątej. Piątej rano, jeśli ufać jego obliczeniom. Nie zdążyło nawet porządnie posłać łózka, bo detektor wstawania zaczął drgać i buczeć wybudzając go ze snu. Miał wspaniałą wizję. Pan Bóstwo-Stworzyciel-Pracodawca dał mu wolność. Mógł robić, co tylko zechce. Smażyć na wiór, kiedy chce, wzniecać pożary, albo topić lodowce (tylko te z niewiecznego lodu). Jednym słowem — wolność. Marzenie spełniało się na jego oczach. Potworne jęki i błagania o litość, wszystko to wzniecało w Hultajko jeszcze większe pokłady sił, której moc potrzebował, żeby zmienić w pył każde ścierwowate żyjątko. Ale zamiast ostatecznej satysfakcji było tylko: Brrrrrzzzzzuuuu.

— Stój pysk! Monitor? Ehhh, nieważne.

Pozbierał się szybko i wysunął leniwie ponad horyzont. Na ulicach Planet City panowała cisza. Nawet raptory jeszcze spały. Tylko godzinę, potem pobudka i przebieżka poranna obok parku. Może upolują rodzinkę myszek-kliszek? Choć to poprawiłoby nastrój. Widok rozrywanych ciałek. Hultajko, żałował, że nie mógł rozmawiać z tymi, którzy stąpają po Planet City. Bariera wyższości. Nie zadajemy się z plebsem i mielizną ewolucyjną. Tak zawsze powtarzał Szef. Obrócił kilka obłoków, brudnych i lepkich jak wata cukrowa.

— Nienawidzę tego. Ale bardziej zasranego śniegu — ryknął, spoglądając na północną część parku. Stojący tam bałwan wydawał się spokojny, ale Hultajko wiedziało, że co dureń to nie on. Nie da się nabrać. A nawet jeśli, nie tak od razu.

— Przecież bałwany nie śpią — prychnął i spojrzał do swojego pokoju. W małym piekarniku na końcu gotowała się jego ulubiona potrawka — krwisty krzyk. Nazwa pochodziła od dwóch składników: krwi i krzyku. Piekarnik warczał, walczył sam ze sobą, musząc mieścić w sobie to ohydztwo. Nie dziwota, że zaprotestował w końcu. To była już piąta w tym miesiącu potrawka krwisty krzyk. Samobójstwo wydawało się opcją najlepszą.

Wybuchł i to z hukiem. Czerwona potrawka, oczywiście niegotowa rozlała się po pokoju, po czym zaczęła przedostawać się za horyzont, wprost na niebieskie niebo, gdzie Hultajko przeklinało wszystko i wszystkich codziennie. Na wpół surowy krwisty krzyk był zły. Zły do szpiku kości. Hultajko w porę odcięło drogę, ale niezły bajzel wisiał w powietrzu. Dosłownie.

 

W trakcie łuny. Podporucznik Sekator- Pazur, velociraptor.

 

— Szczerzyć zębiska i zaginać pazury!

— Tak jest! — chóralny odgłos spłoszył okoliczne ptaki.

— Naprzód, w stronę rzeki! — porucznik Sekator-Pazur w zastępstwie sierżanta sprawował się świetnie. Był stworzony do rozginania paszczy i wycia na wszystkich ku swojemu zadowoleniu. Velociraptory służyły Planet City od pokoleń, a podporucznik był z tego niezwykle dumny.

Przemaszerowali obok szeregu sklepów spożywczych i odzieżowych. Obok przychodni lekarskiej skąd akurat wynoszono zwłoki małego velociraptorka. Kilku żołnierzom łza zakręciła się w oku. Nawet bezlitośni pomagierzy śmierci w Planet City mieli zalążki uczuć. Musieli polować, zabijać małe rodziny myszek-kliszek, ale to było konieczne.

Zatrzymali się obok rzeki. Wąskie koryto przypominało raczej wartki strumyk aniżeli pełnoprawną rzekę. Śladowe ilości wodnego życia w postaci kilku żab i smród pleśniowego planktonu. Nawet velociraptory mogły się porzygać. Jeden tak uczynił inne, choć niewątpliwie wykazywały chęć dołączenia, tylko przełknęły treść pokarmową z powrotem do żołądka. Podporucznik zadrwił i nieszczęśnika.

— Nie musisz karmić żab. Za zmniejszanie głodu orderu nie dadzą.

— Tak jest! Nie dadzą!

— No, już wracaj do szeregu. Patafianie!! — Wrzaski, tego mu było trzeba.

Wzdłuż rzeki truchtali około piętnastu minut. Łuna na niebie zaczęła przybierać purpurowy kolor, ale podporucznik udawał, że tego nie widzi. Myślał, jak przekonać przełożonych, żeby zostawili go w Planet City na kolejne dziesięć lat. Umowa kończyła się za tydzień. A on miał wyrobioną markę, jako poczciwy porąbany pomagier sierżanta, który w zastępie lubił pozabijać swoich żołnierzy. Ostatnio rozerwał gardła dwóm dezerterom, wprawdzie niedoszłym, ale on czuł, że spieprzą z jednostki. I to przy najbliższej okazji.

— Panie podporuczniku! Problem! — usłyszał.

Spojrzał przed siebie, tym razem uważnie skupiony. Coś pojawiło się przy wejściu południowym do parku. Wyglądem przypominało nadmuchiwany ponton w kształcie pośladków. Przezroczysty i pełny powietrza po brzegi. Na powierzchni harcowały mikrobłyskawice o kolorze lodowego błękitu. Sekator-Pazur zamyślił się, po czym oznajmił.

— Nasza powinność bronić Planet City! Żołnierze, gryźć to coś!

Pomysł jak każdy inny. Do dupy. Fala energii wywołana naruszeniem struktury powaliła wszystkich i wywołała szok połączony z częściową amnezją. Połowa z żołnierzy straciła przytomność. Niektórzy zaczęli biegać w kółko, goniąc własny ogon. Podporucznik wgryzł się w gardło szeregowego Papcio. Nie mógł mu odpuścić. Wcześniej poniżył, a teraz zabił. Umowa się kończyła.

Następne częściWymiar Faz 2

Średnia ocena: 1.8  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • JamCi 04.08.2019
    Nie no wrzuca jak już nie myślę. Tu wrócę. Chrrrrr....
  • marok 05.08.2019
    No tak wychodzi czasami ;)
  • marok 05.08.2019
    Pięknie. Już dawno nie było u mnie troli
  • JamCi 05.08.2019
    Mimo zamulki fajne. Wyobraźnię to Ty masz kosmiczną :-) tylko pomarzyć mogę. Najbardziej opis bałwanka :-)
  • marok 05.08.2019
    Czyli jednak nudne. No eksperyment się nie udał. Ehh, trudno
  • JamCi 05.08.2019
    marok gdzie? Zamula jest moja. Oczy mi się zamykają. Szczerzylam kły mimo oporu materii własnej. Chciałam łapkę ale mi upieprzylo jedne gwiazdę bo paluchy grube a monitorek malusi
  • marok 05.08.2019
    JamCi, myślałem, że to z powodu mojego tekstu. Wtedy wyjaśniałoby to znikomy ruch
  • JamCi 05.08.2019
    marok nie. Ja schodzę umysłowo i wstyd mi że nic nie czytam i nie komentuje. I na umarciu czytałam. Morda hihala. Lubię takie wariackie bajki :-)
  • Berkas 14.08.2019
    Dobra, mózg rozjebany, ale w sumie fajne.
  • marok 14.08.2019
    Noo, tak czasami bywa. Dobrze że jednak wytrwałeś. Dzięki :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania