Wypad bez kopii zapasowej

Weekend nadciąga o trzeciej po południu. Szczęśliwa to godzina! Sam szef chodzi po sali i każdemu na stole stawia butelkę z piwem. Ludzki pan. W niektórych knajpach kobietom pozwalają pić za darmo. Oczywiście po to, żeby opróżnić portfele frajerów, feromonami samic zwabionych z najdalszych zakamarków miasta. W środku huczy niczym w ulu, muzyka leci na cały zicher, a mimo to rozmowy toczą się w najlepsze, w miarę wypijanego alkoholu znikają różnice i bariery, u każdego pojawia się to samo przemożne pragnienie — rozładować napięcie, upuścić pary po kolejnym tygodniu morderczej harówki.

 

Stojąc na ulicy, rozglądałem się za Saro. W środku nie było gdzie usiąść, nawet nie dało się tam wcisnąć nosa, dlatego coraz większą gromadą patroni oblegali bar z zewnątrz. Wchodzący zderzali się w drzwiach z tymi co nieśli szklanki z piwem, po chwili zderzali się ponownie wychodząc, kiedy tamci parli do lady po następną kolejkę. Zderzenia bywały bolesne, zwłaszcza gdy się wpadło na gościa o słusznych rozmiarach, bądź całkiem przyjemne, w przypadku niewiasty, unikającej sportu kontaktowego, za to od razu taksującej intruza przenikliwym wzrokiem: Co za jeden? Czy da się oskubać, warto z nim pójść? Na dworze zapadał zmierzch. Znużony pracą blask dnia gasł jak scena w teatrze. Na deskach rozświetlone bryły biurowców, w tle granatowa draperia nieba. Zaraz przy widowni światła ulicznych latarni, jeszcze niżej, na wysokości oczu, wstęga tekturowych samochodów, obracających zderzak przy zderzaku, jak na karuzeli. Powietrze było gorące i wilgotne, chociaż bar znajdował się na szczycie łagodnego wzgórza, dokładnie w połowie drogi między dwoma zatokami okalającymi centrum miasta. Była to szczególna pora dnia, kiedy wiatr odpoczywał, żagle na wodzie zwisały bezczynnie, a powierzchni morza nie psuła najmniejsza zmarszczka.

 

Ktoś schwycił mnie za przewieszonego przez ramię laptopa i już miałem odpłacić za ten poufały gest, gdy ręka zawisła mi w powietrzu na widok poczciwej, uśmiechniętej facjaty. Saro patrzył na mnie rozbrajającym wzrokiem spod czarnej czupryny kręconych włosów, łagodzących nieco kształt olbrzymiego nosa, sterczącego mu jak komin nad wąsami. Przepychając się przez coraz gęstszy tłum, rzuciliśmy się do kontuaru. Wyścig wygrałem o pół kroku.

— Dwa piwa! — rzuciłem w stronę barmana.

Saro rozglądał się za platformą do postawienia szklanek. Wypychając łokcie na zewnątrz, niosłem ostrożnie, żeby nikt nie wytrącił mi ich z ręki. Stanęliśmy przy jednym ze stolików z kawałkiem wolnej krawędzi. Popijany browar natychmiast pozwalał zachłystywać się atmosferą piątkowego wieczoru. Rytm niespokojnych serc, niezrozumiały ryk rozśpiewanych gardzieli, kobiety w obcisłych sukienkach poruszające się z wdziękiem, piwo... Pyszne jak miód, zimniutkie, spływa gładko… Jeszcze po jednym! Różnice językowe nie miały znaczenia. Rozumieliśmy się bez słów. Czasem żartowałem, że musieliśmy mieć wspólnych przodków, jeszcze z czasów wojen polsko-tureckich. Może jedna z moich pra-pra-babek wzięta w jasyr dała początek familii, w której urodził się Saro. Ciekawiło mnie, jak mu się żyło w muzułmańskim kraju.

— Jak w Ameryce. Dopóki nie wybuchła rewolucja.

— A potem?

— Potem była wojna. Mówili nam: Kto zginie, pójdzie prosto do ogrodów Allaha i tam dostanie siedemdziesiąt dwie huryse.

— Hury… co? — Umknęło mi to ostatnie słowo.

— Dziewice, wiecznie młode i piękne.

— Ach tak — zaśmiałem się rozbawiony. — To pewnie cała wasza armia dała się wytłuc dla takiej nagrody.

Saro popatrzył z żalem, jakbym czymś go uraził.

— Sześćset tysięcy — powiedział cicho do pustej szklanki — a ilu okaleczonych na życie, osieroconych, owdowiałych kobiet w porzuconych, spalonych domach, nikt nie policzy.

W odpowiedzi klepnąłem go po ramieniu i poszedłem przynieść więcej piwa. Widząc jak wciąż siedzi z zafrasowaną miną, stuknąłem się szklanką.

— Zdrowie bohaterów! — Wzniosłem toast. — A teraz gadaj, jak było na tej wojnie.

Saro umoczył usta, grzbietem dłoni otarł piankę. Przez chwilę obracał szklanką, jakby na szkle zapisana była historia jego życia.

— Zdezerterowałem. Przez pola minowe uciekałem do granicy. Do Afganistanu, stamtąd Pakistanu, obozu uchodźców…

Mówił to z takim przejęciem, że nie ośmielałem się podnosić szklanki do ust.

— Ten obóz był zaraz za granicą, w Peshawar, co w języku Sanskrit oznacza „Miasto kwiatów”, a śmierdziało jakby ludzie żyli na górze odchodów.

Usiłowałem sobie wyobrazić Saro w tym obozie, jak codziennie pyta nadzorcę, czy to już ostatni dzień, a w międzyczasie próbuje zarobić na coś zjadliwego, cieplejsze ubranie, naprawiając zegarki, radia, walkmany…

— Stare samochody. — Pomógł uzupełnić listę. — Za ich reperację można było dostać najwięcej.

„Złota rączka. Dlatego od razu stamtąd go ściągnęli” — uprzedziłem bieg zdarzeń, lecz jak się okazało, wiele razy Saro odwiedzał nadzorcę, zanim otwarto dla niego bramę i wyprawiono w dalszą tułaczkę.

— Wpierw do następnego obozu, w Indonezji. Tam było jeszcze gorzej. Morderczy klimat, choroby, a najgorsza niepewność, jak długo ten koszmar potrwa. Kto nie mógł wytrzymać popełniał samobójstwo.

„A ja w tym czasie w Polsce żyłem całkiem przyzwoicie i jeszcze na to narzekałem” — przemknęło mi przez myśl, ale wolałem o tym nie wspominać. Wypadało skoczyć do baru po dostawę piwa, lecz wpierw chciałem usłyszeć, jak mu się udało z tego piekła wyrwać.

— Jedynym sposobem było opłacić przewoźnika i ryzykować niebezpieczną podróż morzem — opowiadał Saro, a mnie trudno było uwierzyć, jak on mógł wszystkie oszczędności oddać przemytnikom.

Tyle ile uzbierał przez dwa lata.

— Ile ta podróż zabierała?

— Zależy. Piętnaście dni lub dłużej.

Tyle czasu! Dłużej niż rejs kontenerowcem z Singapuru do Fremantle, choć to większy dystans.

— No, ale w końcu wylądowałeś cały i zdrowy!

Już zamierzałem wyekspediować go po pełne szklanki, gdy twarz Saro zasępiła się, jak na widok nocnej zmory.

— Wypłynęły trzy łodzie. Pierwszą przechwycił patrol i zawrócił do punktu wyjścia. Choć o tym nie wiedzieli, spotkało ich wielkie szczęście, bo druga łódź zatonęła u brzegów Wyspy Bożego Narodzenia. Zginęła przynajmniej połowa pasażerów, w większości kobiety i małe dzieci. Tylko moja łódź dotarła do celu.

Skończył mówić i siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Czułem jak z tej nieszczęsnej łepetyny ogrom przeżyć szuka wyjścia, rozpaczliwie rozgląda się na wszystkie strony, gdzie by dać drapaka, aż jednym susem kilka koszmarów przeskoczyło na moje barki. Nagle zrozumiałem na czym polega rola księdza ukrytego za kratą w konfesjonale. Spowiedź przyniosła natychmiastowy efekt, bo Saro wstał raźno i omijając gości, sprężystym krokiem poszedł tam gdzie prędko znikają pieniądze. Barczysty, w wąskich dżinsach, przyciągnął spojrzenia kilku kobiet siedzących przy kranach. Za każdym pociągnięciem rączki piwo się lało z dzioba do szklanek i dzbanków rozmaitej pojemności. Wnoszono pełne beczki, opróżnione wytaczano na zaplecze. Jedynym widocznym efektem rotacji beczułek był coraz głośniejszy bełkot na sali, zamulone spojrzenia pijących, wariackie śmiechy na wpół rozebranych pań. A ja zostałem przy stole zastawionym pustym szkłem, zatruty udręką kompana. To się chłop namęczył. Ale teraz ma dobrze. Ściągnął rodziców, studiuje zaocznie, tylko z kobietami mu nie wychodzi. Wprawdzie podoba się niektórym, lecz uważa je za rozwiązłe. Pewnie zbzikował na punkcie jakiejś czarnookiej, cnotliwej hurysy. A skoro tak, to na tych marzeniach zejdzie mu reszta życia.

 

Obok nas stanęły dwie smarkule, skąpo odziane, bo gorąco, a może i po to, żeby eksponować wytatuowane ciała. Jedna z nich piersi miała okryte cieniutką szmatką, nie większą niż chustka do nosa. Jej koleżance potrzebne było prześcieradło, bo bufory wylatywały jej z dekoltu jak galareta z wiader. Pogoniło mnie do toalety, ale zanim tam poszedłem poprosiłem Saro, żeby rzucił okiem na laptopa.

— Czemu nie zostawiłeś tego złomu w pracy? — zapytał kiedy wróciłem, w samą porę, żeby wychylić następną szklankę.

Piwo szło prosto w głąb duszy, zanosiło się na spirytualny wieczór.

— Nie było takiej możliwości — odparłem pijąc prędko. — W poniedziałek rano lecę do Melbourne spotkać się z klientem, zademonstrować nowy projekt.

— Jaki projekt?

— Zaraz ci pokażę...

Schyliłem się pod stół, ale tam gdzie położyłem laptopa, świeciło gołe linoleum. Zajrzałem ponownie, obszedłem stół dookoła, dwa razy. Po drodze okrążyłem szczuplejszą, a tej drugiej zajrzałem między cycki.

— Ty koleś, nie pchaj mi tam nosa! — wykrzyknęła oburzona, sepleniąc ździebko, bo język w kilku miejscach miała przekłuty kolczykami.

„Nosa? Tobie nawet armata nie wystarczy” — miałem jej odrzec równie przyjemnym tonem, ale wzruszyłem ramionami i szukałem dalej.

Po chwili do poszukiwań przyłączył się Saro. Przeczesaliśmy całą salę, tam i z powrotem, zajrzeli w każdy kąt, na ile dało się przecisnąć między nogami gości. Bez rezultatu. Po laptopie ani śladu.

— Kopię masz?

— A gdzie tam. Nikt tego nie robi — odpowiedziałem rozeźlony, bo przecież miał pilnować, a zamiast tego pewnie ślepiami rozbierał te bździągwy.

Dziewic mu się zachciało! Poszedłem do szynkwasu wezwać menadżera. Zajęty nalewaniem piwa barman traktował mnie jak powietrze. Z boków napierali zamawiający swoją kolej, a moje uprzejme prośby ginęły we wrzasku motłochu na sali. Rzuciłem w niego pięćdziesięcio centówką, najcięższą monetą w obiegu. Nawet nie zauważył jak przeleciała mu koło ucha. Dopiero słysząc brzdęk rykoszetu za plecami, podejrzliwie zaczął się rozglądać dookoła. Kiwa głową, uśmiecha się do mnie, ale kutas znowu poszedł obsługiwać kogoś innego. Zwinąłem język w trąbkę, w usta wsadziłem dwa palce i po głębokim wdechu zagwizdałem, aż szkło zadzwoniło na ladzie niczym idiofon podczas mszy. Właśnie, idiofon, czyli wołanie samotnego, poszkodowanego człowieka w tej wrzawie przekrzykujących się głosów. Na ten dźwięk, stojący obok obrzucili mnie nieprzyjaznym wzrokiem, a barman dał znak, że zaraz podejdzie. Nim to nastąpiło, czyjeś ręce złapały mnie pod ramiona, uniosły do góry na wysokość dostateczną, żebym stracił grunt pod nogami, po czym wyniesiono mnie z lokalu i całkiem ostrożnie postawiono na chodniku. Jeden z bramkarzy otrzepał dłonie i służbowym tonem zakomunikował, że ten wieczór mogę sobie odpuścić, przynajmniej w ich knajpie. Brzmiało to niezbyt definitywnie, więc gdy tylko zniknął w drzwiach, ponownie sforsowałem przejście do lady. Nie krzyczałem, nie gwizdałem, zamiast tego pokazałem, że w kilku słowach chcę się rozmówić z szefem. Gdy nadeszła dwójka znajomych wykidajłów, dałem im do zrozumienia, że tym razem nie pozwolę się wynieść jak prosię, bez walki. Uszanowali moją niezłomną postawę, oczekując instrukcji od barmana, który jak się później okazało był również współwłaścicielem interesu.

— Ukradziono mi laptopa, w pańskim lokalu. Musi się znaleźć — powiedziałem chłodnym tonem, akcentując ostatnie słowa.

Słysząc to barman dał sygnał bramkarzom. Już brali mnie w swoje łapska, kiedy do lady podszedł Saro. Powiedział do kierownika coś w swoim języku, a tamten momentalnie pobladł na twarzy. Przez chwilę prowadzili rozmowę, z której nie rozumiałem jednego słowa. Jednak negocjacje nie przyniosły rozwiązania, bo bramkarze znowu zaganiali nas do wyjścia. Podniosłem rozluźnione ręce na znak, że nie zamierzam wdawać się w burdę i potrafię opuścić lokal jak prawdziwy dżentelmen, o własnych siłach. Po chwili z Saro siedziałem na chodniku, a dokładnie na krawężniku, skąd mieliśmy nawet niezły widok na magazyny zbożowe zamienione w pięciogwiazdkowy hotel. Daleko w dole, tysiącem świateł mrugał kilkuset metrowy cruiser zacumowany przy nabrzeżu. Nie ma co, panoramicznie się zaczął ten weekend. Saro zapalił papierosa. Współczuł mi, ale mimo to, nie mogłem wybaczyć mu niedbalstwa.

— Czemuś nie pilnował?

— Przecież cały czas nie spuszczałem oka.

— Gdybyś uważał, nikt by nie zabrał.

— Nie zabrał. Pewnie sam poszedłeś z nim do klopa.

Zamilkłem wobec baraniego uporu. Zresztą, gadanie nic już nie pomoże. Zastanawiało mnie tylko, czym przestraszył właściciela.

— Powiedziałem, żeby już teraz dzwonił po straż pożarną — odrzekł spokojnie Saro.

— Dlaczego?

— A tak, na wszelki wypadek, gdyby mu ktoś tę budę podpalił.

Chodnikiem w naszą stronę nadchodziły dwie siksy, te co stały przy stoliku. Rozpoznały nas, a wtedy jedna zaproponowała:

— Jak chcecie drinka to możemy wam przynieść.

Ale troskliwe. Dałem jej pieniądze i po chwili pulchna przyniosła nam po piwie. Szczuplutka usiadła obok Saro, bo również coś paliła, a dymek lubi towarzystwo.

— Czemu was wyrzucili?

— Nasze gęby im się nie podobały — wyjaśniłem krótko.

— E tam. — Zaciągnęła się głęboko. — Twój koleś całkiem sobie Libańczyk. — Puściła obłoczek w stronę Saro. — A ty wyglądasz na... Szweda.

— Naprawdę? A po czym poznałaś?

— Po rogatym hełmie i niebieskich oczach.

Ale oblatana, pomyślałby kto, że na wakacje jeździła do Skandynawii.

— A kto ci wydziergał takie piękne tatuaże? — Pokazałem na zgrabne, a już tak wcześnie oszpecone, ramiona oraz uda.

— Mój chłopak. Ma własny sklep na przedmieściu. A najlepszych i tak nie zobaczysz.

To dopiero strata. Pewnie ukrywa je pod majtkami na specjalną okazję. Nie była taka zła, jak mi się na pierwszy rzut oka zdawało. Idealna na szaloną, piątkową noc. Rozmyślałem co robić dalej. Bez laptopa u klienta nie mam się co pokazywać. Projekt mogę napisać od nowa, bo świeży i wciąż siedzi w głowie. Zabierze trochę czasu, ale da się zrobić. Tylko muszę wymyślić jakieś dobre kłamstwo, czyli takie co sąsiaduje z prawdą…

— Hej ty! — usłyszałem nad głową czyjś głos. — To nie twój komputer?

Odwróciłem głowę i zobaczyłem jednego z bramkarzy. W ręku trzymał czarną torbę. Złapałem za nią, wyciągnąłem laptopa, włączyłem, żeby sprawdzić czy działa…

— Jest! — zawołałem podekscytowany.

Saro zajrzał mi przez ramię. Szczuplutka za nim, a puszysta z drugiej strony. Bramkarz wciąż stał z tyłu, jakby oczekiwał dalszych poleceń.

— Gdzie to znalazłeś?

— W ubikacji.

— Niemożliwe… — wyszeptałem zaambarasowany.

Rzeczywiście sam go tam zaniosłem? Poderwałem się na nogi i wyciągnąłem rękę.

— Wielkie dzięki… Jak masz na imię?

— Luka.

— To ty chyba nietutejszy…

— Nie, ja z Serbii.

— A twój koleżka?

— Stjepan… z Zadaru.

— Znaczy się, Jugosłowianie... Czemu od razu tego nie mówiliście?

Luka studiował moją fizjonomię, jakby chciał rozpoznać skąd pochodzę.

— A tobie co do tego. Ty Rosjanin?

— Polak.

Mruknął coś pod nosem, po czym kiwnął ręką na swojego kolegę. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Luka wskazującym palcem liczył nas po kolei:

— Pers, Polak, Chorwat, Serb… Sami cudzoziemcy, co za kraj, trzeba to opić!

Za chwilę jak czworo braci siedzieliśmy przy czymś o wiele mocniejszym, a ja opowiadałem bramkarzom zabawne epizody z moich podróży po świecie. O tym jak przez pomyłkę zerwaliśmy kabel łączący Europę z Ameryką, o grze w kamienną twarz z dwiema bardzo porządnymi damulkami, o zdesperowanych emigrantach przebranych za piratów. Zaśmiewali się do rozpuku, tylko dziewczynom było jakoś markotno. Zapytały czy nie mamy ochoty zmienić lokalu na bardziej przytulny, gdzie mogłyby pokazać nam swoje tatuaże oraz piercingi. Rzecz jasna przystaliśmy na to z ochotą. Nie pomyśleliśmy, że wkrótce alkohol zamieni nas w zwierzęta. Dziewczyny będą nas miały dość. Czymś głupim obrażę Saro, on mnie również. Jak każdego razu, bez słowa rozejdziemy się w różne strony. Do następnego piątku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • befana_di_campi 29.05.2021
    Bardzo dobre opowiadanie :) Wciąga jak proszek o zapachu marzanki wonnej :-)

    Serdecznie :)
  • Narrator 30.05.2021
    befana_di_campi A to kamień z serca mi spadł, bo sądziłem, że się nie spodoba. Dziękuję za miłe słowa :)
  • laura123 29.05.2021
    Lubię Twoje teksty za obrazowość. Czytam i widzę. To wyjątkowy dar umieć złapać czytelnika i powiedzieć: patrz!
    Niby opis jednego zdarzenia, z jednego dnia, a ile treści, nawet dla dorosłych. Super! 5
  • Narrator 30.05.2021
    laura123 Widzisz dzięki swojej wyobraźni, bo z tego co ja widzę, niewiele się udaje przekazać. Nie umiem zmyślać, dlatego wykorzystuję zdarzenia z życia, ale że życie nudne, takie i historyjki. Doprawdy jestem zaambarasowany Twoją pochwałą :)
  • laura123 30.05.2021
    Narratorze nie wygłupiaj się, wyobraźnia działa, kiedy obraz pięknie namalowany. I nie kłóć się ze mną, jeśli piszę, że masz talent, to masz. Uwierz mi, na słowo, nie przy każdej publikacji ''widzę''
  • Vincent Vega 29.05.2021
    Również nie mogę się powstrzymać by nie pochwalić plastyczności obrazów w twoim tekście. Brawo! :)
  • Narrator 31.05.2021
    Vincent Vega Dziękuję za czas i pozytywną opinię :)
  • JamCi 30.05.2021
    Świetny. Ciekawie budowany klimat. Przestrzeń niedopowiedzenia. Ciekawie.
  • Trzy Cztery 30.05.2021
    Dobry tytuł. Każdy nasz wypad, czy to do knajpy, czy za granicę, jest wypadem bez kopii zapasowej. Pokazałeś, jak straszne mogą być ludzkie drogi, i te dalekie, i te bliskie trasy, i jak jesteśmy silni. Ile możemy znieść, wytrzymać. nawet te głupie piątki, kiedy trzeba "rozładować napięcie, upuścić pary po kolejnym tygodniu morderczej harówki" są niebezpieczne. ale - z drugiej strony - kopia to tylko kopia. Liczy się oryginał! Życie jest piękne.
  • Narrator 31.05.2021
    Trzy Cztery Pierwszą wersję zatytułowałem „Projekt bez kopii zapasowej”, ale zmieniłem, bo projekt kojarzy się z produkcją bądź usługą i z tego powodu nie zachęca do czytania. Później odkryłem szersze znaczenie braku kopii zapasowej. Żyjemy tylko raz, niczego nie możemy powtórzyć, podobnie jak w Twojej interpretacji.

    Dziękuję za przeczytanie oraz oryginalne spostrzeżenia :)
  • Szpilka 31.05.2021
    Oj, fajne, fajne, a kto po spelunkach się szwenda, temu się przydarza to i owo np. kieszonki mu zrobią albo facjatę przefasonują ?

    Piątak ?
  • Narrator 31.05.2021
    Szpilka Dopóki jest za co pić speluna faceta zamienia w bestię, kobietę w piękność. Ale od czasów covida w knajpach spokój i pobożność, jak podczas nabożeństwa. Nie ma tego złego... Podziwiam wytrwałość. Jesteś chyba jedyną, która przeczytała wszystko co tutaj napisałem :)
  • Szpilka 31.05.2021
    Narrator

    Oj, jedyna, jak to brzmi milusio ?

    Co Ci powiem, to Ci powiem, ale Ci powiem, jak to Kwiczoł gadał /serial "Janosik"/, trudno przejść obojętnie obok dobrego pisania ?
  • Pasja 04.06.2021
    Adekwatny tytuł do sytuacji, ale ja tam wolę oryginały.
    Szczęśliwa to godzina! Sam szef chodzi po sali i każdemu na stole stawia butelkę z piwem. Ludzki pan… zamknięcie tygodniowej pracy i chyba krok do nawiązywania, rozwiązywania języków… rozładować napięcie, upuścić pary… pewnie tej dobrej i tej złej. Na zachodzie pewnie bardziej luźniej?
    Przy piwie można oczyścić nerki i swoje wnętrze. Rozmowa z Saro pewnie te… Różnice językowe nie miały znaczenia. Rozumieliśmy się bez słów. Czasem żartowałem, że musieliśmy mieć wspólnych przodków, jeszcze z czasów wojen polsko-tureckich… czyli tolerancja i poszanowanie człowieka bez względu na pochodzenie i przeszłość.
    Kto zginie, pójdzie prosto do ogrodów Allaha i tam dostanie siedemdziesiąt dwie huryse… pewnie nie do końca rozumiemy te różnice w traktowaniu muzułmańskich kobiet, ale większość z nich na to się godzi.
    Zdezerterowałem. Przez pola minowe uciekałem do granicy. Do Afganistanu, stamtąd Pakistanu, obozu uchodźców… czyli nie ma powrotu. Miałam w pracy irakijczyka który uciekł przed wcieleniem do wojska. Zamknął za sobą drzwi i jego ucieczka spowodowała zabicie jego matki.
    Jedynym sposobem było opłacić przewoźnika i ryzykować niebezpieczną podróż morzem… draństwo i bogacenie się na uchodźcach bez zagwarantowania bezpieczeństwa.
    Nagle zrozumiałem na czym polega rola księdza ukrytego za kratą w konfesjonale… czyli spowiednik powinien być ukryty przed naszym spojrzeniem, bezsilnością i po części wstydem. Tylko dlaczego?
    Ale teraz ma dobrze. Ściągnął rodziców, studiuje zaocznie, tylko z kobietami mu nie wychodzi… nasze kobiety dla ich kultury są zbyt wyemancypowane, ale dobrze, że jemu się udało rozpocząć nowy etap w życiu.
    A gdzie tam. Nikt tego nie robi — odpowiedziałem rozeźlony, bo przecież miał pilnować, a zamiast tego pewnie ślepiami rozbierał te bździągwy… ciekawa akcja z laptopem i kopią zapasową, kobiety potrafią zaprzątnąć umysł i złocisty płyn
    Zakończenie optymistyczne… — Pers, Polak, Chorwat, Serb… Sami cudzoziemcy, co za kraj, trzeba to opić!… ukazuje zjednoczenie narodów, już nie Polak Węgier, ale wykracza poza kontynenty.
    Pozdrawiam z Polski
  • Narrator 05.06.2021
    pasja Jakże miło czytać cytaty z własnego opowiadania. Do tego interpretowane tak trafnie, w szerszym kontekście aniżeli zostały pomyślane. Pisanie nie jest już zaledwie odbijaniem piłeczki od ściany. To gra partnerska, wymiana myśli z czytelnikiem. Czy pod słońcem może być coś cudowniejszego?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania